Murzyn z załogi Narcyza - Joseph Conrad (gdzie czytać książki txt) 📖
Murzyn z załogi Narcyza, powstały w roku 1897, to wczesna powieść Josepha Conrada (i bodaj jedyna, w której pojawia się nazwa autentycznego statku).
Opisuje ona jeden trudny rejs — podróż z Bombaju do Anglii, podczas której statek doświadcza najpierw sztormu, następnie zduszonego w zarodku buntu załogi, a w końcu ciszy morskiej. Prawdziwym tematem książki są jednak ludzie i ich reakcje na obecność na pokładzie niepokojącego towarzysza – czarnego marynarza, Jamesa Waita, który bez przerwy powtarza, że jest śmiertelnie chory. Nie wszyscy wierzą w jego deklarację, wielu trudno funkcjonować w stwarzanej przez niego atmosferze, a kucharz próbuje go nawrócić. Jednak zagrożenie życia Jamesa Waita, prawdziwe czy wyobrażone, w krytycznych momentach popycha załogę do działania z narażeniem życia.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Murzyn z załogi Narcyza - Joseph Conrad (gdzie czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Śpiewacy nasi milczeli, bo Jimmy konał.
Z tego samego powodu człek nie może — jak mówił Knowles — przybić gwoździa do ściany, pod swój przyodziewek, nie narażając się na krzyki, że zakłóca ostatnie chwile Jimmy’ego, które jakoś nigdy się nie kończą. W nocy, zamiast rzeźkich nawoływań: „Pierwszy dzwon! Ruszaj się! Czyście ogłuchli tam! Hej! Na nogi!” — warta była wywoływana imiennie i szeptem, ażeby przypadkowo nie zakłócić Jimmy’emu snu, może ostatniego w tym życiu. Co prawda sypiał on zawsze na jedno oko i gdyśmy się skradali na palcach, potrafił zawsze posłać za nami jakiś przykry docinek, tak że wydawaliśmy się brutalami, a po niejakim czasie zaczynaliśmy podejrzewać siebie o głupotę. Rozmowy nasze w kasztelu odbywały się po cichutku, jak gdyby to była świątynia. Posiłki spożywaliśmy w milczeniu i strachu, gdyż Jimmy był w jadle wybredny i otrząsał się na pekeflajsz, na biszkopty, na herbatę — jako na artykuły nienadające się na żywność dla ludzi — osobliwie dla ludzi umierających!
— Moglibyście — mawiał — znaleźć jakiś uczciwszy płat mięsa dla chorego, który powraca do domu na kurację... albo na swój pogrzeb. Ale wam o tym mówić! Gdyby to zależało od was, już byście się mnie pozbyli. Otrulibyście mnie. Popatrzcie no, coście mi tu dali!
Potrawy przynosiliśmy mu do łóżka, tłumiąc wściekłość, ale pokornie, jak służba znienawidzonego despoty; odpłacał nam za to nieprzejednaną zgryźliwością. Umiał opanować podstawową głupotę ludzką i trzymać ją na uwięzi; — posiadł tajemnicę życia — i owładnął każdą chwilą naszej egzystencji. Acz z rozpaczą, uznawaliśmy jednak tę jego władzę. Mały Belfast o żywym temperamencie, zawsze krańcowy, stale gotów był rzucić się na Jimmy’ego, albo wybuchnąć płaczem. Raz, wieczorem, zwierzył się Archie’mu:
— Za pół pensa urwałbym czarny łeb temu wykrętnemu draniowi.
A poczciwy Archie udawał, że jest zgorszony! Niech to da miarę czarodziejskiego wpływu, jaki wywierał na nas, ludzi prostodusznych, ten Murzyn z St. Kitt, trafem do nas przybłąkany. Ale tejże samej nocy Belfast wykradł z kambuza przeznaczony dla oficerów tort owocowy, pragnąc, ażeby nasz wybredny łakotniś miał się czym delektować. Narażał na niebezpieczną próbę nie tylko swoją długą przyjaźń z kucharzem, ale co gorsza — wystawiał na szwank nawet zbawienie swej duszy. Kucharz nie posiadał się ze zgryzoty! Nie schwytał wprawdzie winnego, ale wiedział, że zło się krzewi; wiedział, że szatan kryje się wśród tych ludzi, nad którymi poczuwał się do opieki duchowej. Gdy ujrzał nas we trzech lub czterech, zaraz odlatywał od swych garnków, aby nam prawić kazanie. Uciekaliśmy przed nim; tylko Charley, który znał złodzieja, wystawiał się na sztych z najniewinniejszą miną, doprowadzającą poczciwca do irytacji.
— To na pewno ty zrobiłeś — biadał z westchnieniem i z plamą sadzy na brodzie — To ty, głownio piekielna!... Już nie będziesz więcej suszył skarpetek w mojej kuchni.
Później powiadomiono nas nieoficjalnie, że jeśli się kradzież powtórzy, to wstrzymają nam porcje marmelady (pół funta na głowę). Pan Baker przestał zasypywać swych ulubieńców żarcikami i niedowierzająco chrząkał na wszystkich. Zimne oczy kapitana błyskały ku nam podejrzliwie z wysokości pomostu, gdyśmy wieczorem zajęci byli zwykłą czynnością przy linach. Trudno robić wiele gwałtu o takie złodziejstwo na okręcie handlowym, ponieważ wyraża ono niekiedy tylko niezadowolenie czeladzi z oficerów. Zły to znak. Może się to skończyć Bóg wie jaką zamieszką. Narcyz był dotąd okrętem spokojnym, ale ten wypadek zachwiał podwaliną wzajemnej ufności. Donkin nie krył swojej radości. A my byliśmy zatrwożeni.
Belfast, nielogiczny jak zwykle, jął z pasją obrzucać Murzyna wymówkami. Urażony Dżems Wait, z łokciem na poduszce, odparł, chwytając z trudem powietrze:
— Czy prosiłem cię, żebyś dla mnie ściągał to paskudztwo? Niech cię wszyscy diabli z twoim tortem! Gorzej mi po nim — ty błaźnie irlandzki!
Belfast sponsowiał, drgnęły mu wargi, rzucił się na Murzyna. Wszyscy w kasztelu, jak jeden mąż, powstaliśmy z krzykiem. Była chwila dzikiego zamieszania. Ktoś wrzasnął przeraźliwie:
— Hola, Belfast! Hamuj się!
Myśleliśmy, że Belfast zadusi Waita natychmiast. Zakotłowało się. W tumanie kurzu słyszeliśmy kaszel, wybuchający metalicznym dźwiękiem, jak uderzenia gongu. Za chwilę Belfast już zawisł u szyi przeciwnika i mówił błagalnie:
— No, Jimmy! No! Nie bądźże taki! Anioł by z tobą nie wytrzymał — z takim chorym, jak ty.
Z krawędzi łóżka Jimmy’ego spozierał ku nam mokrymi od łez oczyma, ze skurczem ust; potem usiłował poprawić kołdrę choremu. Morze napełniało kasztel swym nieustającym szeptem. Czy się Dżems Wait przeląkł? Czy wzruszył? Czy też żałuje? Leżał na wznak, bez ruchu, jak gdyby oczekiwany gość zjawił się wreszcie. Wzruszony Belfast poprawiał mu kołdrę u nóg i powtarzał czule:
— Tak, tak. My wiemy. Źle z tobą, bardzo źle... Powiedz no, czego byś sobie życzył, a... My wiemy, że z tobą jest bardzo źle...
Nie! Stanowczo Dżems Wait nie był wzruszony i nie żałował. Prawdę powiedziawszy, wyglądał raczej, jakby się czemś przeraził. Usiadł nagle ze zdumiewającą łatwością.
— A więc powiadasz, że źle ze mną? — rzekł posępnie najczystszym barytonem (nieraz, słysząc go, nigdy byś nie pomyślał, że temu człowiekowi coś jest) — Źle ze mną? Więc się do tego zastosuj! Niektórzy z was nie potrafią nawet okryć kołdrą chorego! Zostaw mnie! Mogę byle jak zemrzeć.
Belfast odszedł, kulejąc, z gestem zniechęcenia. W ciszy kasztelu, zapchanego rozgorączkowanymi ludźmi, Donkin rzekł wyraźnie:
— Gadaj zdrów! — i zachichotał.
Wait obrzucił go wzrokiem. Wzrok był zgoła przyjazny. Nie można było wiedzieć, co naszemu nieobliczalnemu choremu przypadnie do gustu. Ale ten pogardliwy chichot trudno było wytrzymać.
Donkin zajął w kasztelu stanowisko wybitne, ale niebezpieczne. Wybitność polegała na tym, że był ogólnie nielubiany. Stroniono odeń i w osamotnieniu swym nic nie mógł przedsięwziąć; rozmyślał tylko o mroźnych wichrach na przylądku Dobrej Nadziei i nękał się zazdrością, że zaopatrzeni jesteśmy w ciepłą odzież i nieprzemakalne płaszcze. Nasze buty morskie, nasze skórzane, tłuszczem nasycone kurtki, nasze dostatnio wypakowane skrzynki żeglarskie były dla niego powodem gorzkich rozpamiętywań. Nie posiadał żadnej z tych rzeczy i czuł instynktem, iż nikt, w razie potrzeby, nie zechciałby się z nim dzielić. Łasił się nam bezwstydnie, jak pies, a względem oficerów był systematycznie zuchwały. Spodziewał się po tym systemie postępowania najlepszych dla siebie rezultatów — zawiódł się jednak. Podobne jemu natury zapominają, że doprowadzeni do ostateczności ludzie bywają sprawiedliwi nawet wbrew samym sobie. Grubiaństwa, które pan Baker długo znosił od Donkina, zbrzydły nam w końcu do szczętu i ogromnie byliśmy radzi, gdy ten oficer dał mu pewnej ciemnej nocy odprawę, aż miło. Rzecz była załatwiona sprawnie, z zachowaniem przyzwoitego decorum i bez wielkiego hałasu. Wezwano nas przed samą północą do rej, a Donkin — jak zazwyczaj — robił impertynenckie uwagi. Staliśmy sennym rzędem, trzymając się za przedni bras, i czekaliśmy dalszej komendy. Wtem rozlega się w ciemności tupot nóg, jak przy bijatyce; słyszymy krzyk, jakby przy napadzie znienacka, dolatuje odgłos klapsów i szturchańców, i stłumiony, syczący szept:
— Ot, masz!... Chcesz więcej, hę?!
— Nie! Nie!
— To zachowuj się, jak...
— O! O!...
Dalej tępy łomot, połączony z chrzęstem żelastwa, jak gdyby jakieś bezwładne ciało stoczyło się między pręty głównej pompy. Nim zrozumieliśmy, co się stało, pan Baker podszedł ku nam i zakomenderował z lekka zniecierpliwionym głosem:
— Ciągnąć, chłopcy!
Z pośpiechem wykonaliśmy rozkaz. Jak gdyby nic nie zaszło. Pierwszy oficer doglądał nas ze swoją zwykłą dokładnością, która doprowadzała nas do rozpaczy. Donkin gdzieś zniknął, ale to nas nie martwiło. Gdyby pan Baker wyrzucił go za burtę, nikt by nie rzekł ponad jakieś: „No! Już go nie ma!” W rzeczywistości nie stała mu się wielka krzywda, aczkolwiek utracił jeden z przednich zębów. Stwierdziliśmy to nazajutrz, ale zachowywaliśmy się milcząco, według przyjętej etykiety kasztelu, która nakazywała nam być w takich razach ślepymi i głuchymi; do naszych morskich reguł przyzwoitości odnosiliśmy się z większym szacunkiem, niż ludzie lądu do swoich lądowych. Tylko Charley, z karygodnym brakiem savoir vivre’u, palnął:
— Byłeś pan u dentysty, co? Bolało?
Tu dostał zaraz w łeb od swego najlepszego przyjaciela. Zdziwiło go to; chodził skwaszony najmniej przez trzy godziny. Przykro nam było, ale cóż? Młodość potrzebuje więcej karności niż wiek dojrzały. Donkin wyszczerzył kły jadowicie. Od tego dnia przestał się liczyć z wszelkimi względami; nazywał Jimmy’ego „czarną szują”, a nam dawał do zrozumienia, że jesteśmy trzodą głupców, których jeden chytry Murzyn co dzień wyprowadza w pole. A Jimmy zdawał się lubić tego draba!
Singleton prowadził żywot niezakłócony przez żadne ludzkie wzruszenia. Milczący i poważny, oddychał tym samym co i my powietrzem, i to stanowiło jedyny jego łącznik z nami. Usiłowaliśmy być porządnymi ludźmi i uważaliśmy to za diablo trudne. Pragnienie cnoty z jednej strony, a obawa śmieszności z drugiej, trzymały nas w ciągłym wahaniu. Chcieliśmy zabezpieczyć się od wyrzutów sumienia, lecz nie pragnęliśmy wcale stać się ofiarami własnej uczuciowości. Nienawistna kamratka Jimmy’ego — śmierć — plugawym tchnieniem nawiała do serc naszych jakiegoś subtelnego krętactwa, o którym nam się dotąd nie śniło. Byliśmy powarzeni i oblatywał nas strach. Czuliśmy to wyraźnie. A Singleton — zdawało się — o tym wszystkim nic nie wie i niczego nie rozumie. Dotychczas mieliśmy go za mędrca, na jakiego wyglądał, ale teraz niekiedy ośmielaliśmy się podejrzewać go o starcze przytępienie.
Jednak pewnego dnia, gdyśmy podczas obiadu siedzieli na swych kuferkach, otaczając kołem cynową misę ustawioną na pokładzie, Jimmy wypowiadał swój powszechny wstręt do ludzi i rzeczy i używał specjalnie obrzydliwych określeń. Singleton podniósł głowę. Umilkliśmy. Starzec, zwracając się do Jimmy’ego, spytał:
— Czy jesteś naprawdę umierający?
Tak zagadnięty Dżems Wait oniemiał i stracił rezon. I my wszyscy byliśmy poruszeni: porozdziawiane gęby, serca tłukące się w piersi, mrugające szybko powieki. Jakaś łyżka cynowa upadła z brzękiem w misę, ktoś podniósł się do odejścia i stał, nie odchodząc... Chyba z minutę Jimmy usiłował zebrać się na odpowiedź.
Rzekł niepewnym głosem:
— Jak to? Nie widzisz pan, że mi na to idzie?
Singleton podnosił do ust umoczony suchar (zęby mu się — jak twierdził — już stępiły i nie tną ostrzem):
— Więc dobrze. Umieraj i nie zawracaj nam głowy tą sprawą. My nie możemy ci pomóc.
Jimmy padł na swoją koję i przez dłuższy czas leżał milcząc, tylko od czasu do czasu wycierał sobie pot z czoła. Po uprzątnięciu naczyń omawialiśmy szeptem to zajście. Byli tacy, którym to sprawiło ogromną uciechę. Inni spoważnieli. Wamibo, ocknąwszy się z sennego rozmarzenia, uśmiechał się niemrawo, a jeden z młodych Skandynawów, dręczony wątpliwościami, ośmielił się podczas tzw. psiej warty zwrócić się do Singletona (starzec niezbyt nas do rozmowy z sobą zachęcał) i spytał go naiwnie:
— Czy pan myśli, że on umrze?
Singleton spojrzał i rzekł z namysłem:
— Czemużby nie miał umrzeć? Owszem, umrze.
To brzmiało nieodwołalnie. Werdyktu, obwieszczonego przez wyrocznię, wywiadowca nie omieszkał udzielić i nam wszystkim. Zażenowany, lecz przejęty ważnością swego posłannictwa, podchodził do tego lub owego i, patrząc w bok, recytował swoją formułę:
— Stary Singleton powiada, że on musi umrzeć.
Była to dla nas wielka ulga. Dowiedzieliśmy się nareszcie, że litość nasza była usprawiedliwiona; będziemy znów mogli śmiać się szczerze, opuszczą nas złe przeczucia. Ale nie wzięliśmy w rachubę Donkina. Donkin „nie życzył sobie mieć do czynienia z jakimś zapowietrzonym obcokrajowcem”. Gdy Neillssen przyszedł do niego z nowiną: „Singleton powiada, że on umrze” — odparł mu pogardliwie:
— Umrzesz i ty, Holendrze tępogłowy! Żeby was cholera wytłukła wszystkich, co tu przyłazicie odbierać nam zarobek i wywozić grosz do waszego ogłodzonego kraju.
Byliśmy zdruzgotani. Pojęliśmy, że odpowiedź Singletona w rezultacie nie zdała się na nic. Zaczęliśmy go nienawidzić, że z nas zakpił. Cała nasza pewność rozwiała się; z oficerami byliśmy na stopie zachwianej. Kucharz postawił nad nami krzyżyk; doszło do naszych uszu zdanie bosmana, że jesteśmy „gromadą kpów”. Podejrzewaliśmy Jimmy’ego, posądzaliśmy wzajem jedni drugich i nie ufaliśmy nawet samym sobie. Nie wiedzieliśmy, co począć. W każdziutkiej chwili naszego ubogiego życia, co rusz to natykaliśmy się na Jimmy’ego i jego straszną, zakwefioną towarzyszkę. W dziwnym żyliśmy poddaństwie.
Zaczęło się to w tydzień po wypłynięcia z Bombaju i spadło na nas znienacka, jak każde nieszczęście. Zaraz na samym początku zauważyliśmy, że Jimmy coś wątławy jest przy robocie; myśleliśmy, że to jest następstwem jego filozoficznych zapatrywań na życie. Donkin mówił mu: „Pan ważysz u liny mniej od marnego wróbla”. Pogardzał nim. Belfast, gotów do bójki, wykrzykiwał zaczepnie: „Ty, stary, nie zabijasz się pracą”. — „A ty co?” — odpierał Murzyn z niezmierną wzgardą, i Belfast składał broń. Pewnego dnia, gdyśmy rano byli zajęci szorowaniem pokładów, pan Baker zawołał nań:
— Chodź no tu ze swoją szczotką, Wait.
Wait powlókł się ociężale.
— Ruszajże się! Hę! — chrząknął pan Baker — Co ci jest w zadnie nogi? — Wait zamarł na miejscu. Powiódł wyłażącymi z orbit oczami z wyrazem męstwa i smutku:
— To nie moje nogi, to moje płuca.
Wszyscy nastawili uszów.
— A co... Hm!... A co im brak, tym płucom? — pyta pan Baker.
Cała nasza zmiana stanęła kołem na mokrym pokładzie, szczerząc zęby, z szczotkami i kubłami w ręku.
Wait rzekł posępnie:
— Koniec ze mną. Czy pan nie widzi, że jestem umierający? Wiem o tym dobrze!
Pan Baker obruszył się:
— Więc po kiego diabła zaciągać się było tu na statek?
— Muszę chyba z czegoś żyć, dopóki nie umrę, czy nie? — odparł Wait.
Rozległy się chichoty.
— Precz z pokładu! Precz z moich oczu! — zawołał pan Baker. Był zakłopotany; pierwszy raz spotkał się z czymś podobnym.
Dżems Wait, stosując się do rozkazu, położył szczotkę i wolno zaczął się oddalać.
Pogonił za nim wybuch śmiechu. Nie można było nie śmiać się. Cała załoga się śmiała. Tak, śmiała się... niestety!
Dręczył nas na każdym kroku, stał się dokuczliwszy od nocnej zmory. Nie było widać, że mu coś dolega; po Murzynie nigdy nic nie znać. Nie był bardzo otyły — to prawda — ale nie był też i chudszy od innych znanych nam Murzynów. Kaszlał często. Ale najmniej uprzedzony obserwator mógł spostrzec, że kaszlał najczęściej wtedy, gdy to odpowiadało jego celom. Nie chciał, czy nie mógł wykonywać pracy — ale tak samo też i nie chciał wylegiwać się. Jednego dnia walczył z nami o lepsze na karkołomnej wysokości rej, a następnym razem musieliśmy z narażeniem życia spuszczać na dół jego bezwładne ciało. Były na niego raporty, badano go, monitowano, głaskano go, udzielano mu nauk moralnych. Wreszcie zawezwano go do kajuty na rozmowę z kapitanem. Dzikie pogłoski zaczęły obiegać. Mówiono, że starego spoliczkował, że go przeraził. Charley utrzymywał, że „szyper, lejąc z oczu śluzy, pobłogosławił go
Uwagi (0)