Darmowe ebooki » Powieść » Kroniki włoskie - Stendhal (polska biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kroniki włoskie - Stendhal (polska biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 26
Idź do strony:
jakiś stronnik Orsinich może to wziąć za zniewagę lub przynajmniej dojrzeć w tym sposobność zdobycia pięknej nagrody. Stary Campireali powtarzał tysiąc razy, że da najpiękniejszą wioskę temu, kto cię zabije. Powinieneś był wziąć z sobą do Albano kilku żołnierzy, których masz u siebie w domu.

— Nie mam w domu żadnych żołnierzy.

— W takim razie jesteś szalony, kapitanie. Przy tej gospodzie jest ogród, wyjdziemy ogrodem i wymkniemy się przez winnicę. Odprowadzę cię; jestem stary i bez broni, ale jeśli spotkamy jakichś nieprzychylnych ludzi, pomówię z nimi i pomogę ci bodaj zyskać na czasie.

Julian był w rozpaczy. Mamyż wyznać jego szaleństwa? Odkąd się dowiedział, że pałac Campireali jest zamknięty, a mieszkańcy jego wyjechali do Rzymu, powziął zamiar odwiedzenia ogródka, gdzie tak często spotykał się z Heleną. Miał nawet nadzieję ujrzenia jej pokoju, gdzie go przyjmowała, kiedy matki nie było w domu. Chciał jakby odczynić jej gniew widokiem miejsc, gdzie była dlań tak serdeczna.

Branciforte i szlachetny starzec nie spotkali nikogo niepożądanego, idąc ścieżkami, które przecinają winnice i biegną ku jezioru.

Julian kazał sobie na nowo opowiedzieć szczegóły pogrzebu Fabia. Ciało dzielnego młodzieńca, prowadzone przez orszak księży, zawieziono do Rzymu i pochowano w kaplicy rodzinnej w klasztorze św. Onufrego na szczycie Janiculum. Jako rzecz bardzo osobliwą zauważono, że w wilię ceremonii ojciec odwiózł Helenę do klasztoru wizytek w Castro, co potwierdziło pogłoski, iż Helena wzięła tajny ślub z awanturnikiem, który miał to nieszczęście, iż zabił jej brata.

Znalazłszy się blisko domu; Julian spotkał kaprala ze swej kompanii z czterema żołnierzami; oświadczyli mu, że dawny ich kapitan nigdy nie opuszczał lasu, nie mając przy sobie kilku ludzi. Książę powiadał często, iż jeśli ktoś ma ochotę dać się zabić, winien wziąć dymisję, aby mu nie narzucać obowiązku pomszczenia jego śmierci.

Julian Branciforte zrozumiał słuszność tych pojęć, które były mu dotąd obce. Myślał tak jak pierwotne ludy, że wojna polega tylko na tym, aby się mężnie bić. Wszedł natychmiast w intencje księcia; zdążył jedynie uściskać roztropnego starca, który tak wielkodusznie odprowadził go aż do domu.

Ale w kilka dni później Julian, wpółoszalały z melancholii, wrócił, aby ujrzeć pałac Campireali. Skoro zapadła noc, on i trzech jego żołnierzy, przebrani za kupców neapolitańskich, dostali się do Albano. Sam jeden udał się do domu Scottiego; dowiedział się, że Helena wciąż jest w klasztorze w Castro. Ojciec, który sądził, że zaślubiła mordercę jego syna, poprzysiągł nie oglądać jej nigdy. Nie widział jej nawet wówczas, gdy ją odwoził do klasztoru. Natomiast czułość matki jak gdyby zdwoiła się; często opuszczała Rzym, aby spędzić dzień lub dwa z córką.

IV

„Jeśli się nie usprawiedliwię wobec Heleny — powiadał sobie Julian, wracając w nocy na kwaterę w lesie — uwierzy w końcu, że jestem mordercą. Bóg wie, co za historie musiano jej opowiedzieć o tej nieszczęsnej walce!”

Udał się po rozkazy księcia do zamku Petrella i poprosił o pozwolenie udania się do Castro. Fabrycy Colonna zmarszczył brwi.

— Sprawa owej utarczki nie jest jeszcze załatwiona z Jego Świątobliwością. Powinieneś wiedzieć, że ja oświadczyłem prawdę, to znaczy, że byłem najzupełniej obcy temu starciu, o którym dowiedziałem się dopiero nazajutrz w Petrella. Mam powód przypuszczać, że Jego Świątobliwość da w końcu wiarę temu szczeremu wyznaniu. Ale Orsiniowie są potężni; wszyscy powiadają, że ty wyróżniłeś się w tej bijatyce. Orsiniowie posuwają się wręcz do twierdzenia, że kilku jeńców zawisło na gałęzi. Wiesz, jak dalece bajki te są fałszywe; ale można przewidywać odwet.

Zdumienie, które błysło w naiwnych spojrzeniach młodego kapitana, ubawiło księcia; mimo to widząc taką niewinność uznał, iż trzeba się wyrazić jaśniej.

— Widzę w tobie — ciągnął — ową doskonałą odwagę, która rozsławiła na całe Włochy nazwisko Branciforte. Mam nadzieję, że zachowasz dla mego domu wierność, która czyniła mi drogim twego ojca i którą chciałbym nagrodzić w tobie. Oto hasło mojej kompanii: nigdy nie powiedzieć słowa prawdy o tym, co dotyczy mnie lub moich żołnierzy. Jeżeli w chwili gdy trzeba ci mówić, nie widzisz celu kłamstwa, kłam na los szczęścia, strzeż się jak grzechu śmiertelnego słowa prawdy. Pojmujesz, że skojarzone z innymi wskazówkami mogłoby ono naprowadzić na trop. Poza tym wiem, że ty masz jakąś miłostkę u wizytek w Castro; możesz się zabawić dwa tygodnie w tym miasteczku, gdzie Orsiniowie mają przyjaciół, a nawet agentów. Udaj się do mego marszałka, który ci wyliczy dwieście cekinów. Przez dawną przyjaźń dla twego ojca — dodał książę, śmiejąc się — mam ochotę udzielić ci paru miłosno-strategicznych wskazówek. Ty i trzej twoi żołnierze przebierzecie się za kupców; będziesz się wściekał na jednego ze swoich towarzyszów, który będzie z urzędu wciąż pijany i nawiąże liczne stosunki, stawiając wino wszystkim próżniakom w Castro. Poza tym — dodał książę innym tonem — jeśli cię Orsiniowie pochwycą i wydadzą na śmierć, nie przyznawaj się za nic do prawdziwego nazwiska, a tym mniej do służby u mnie. Nie potrzebuję ci zalecać, abyś okrążał każde miasteczko i wchodził zawsze bramą przeciwną stronie, z której przybywasz.

Te ojcowskie rady z ust człowieka zazwyczaj tak surowego wzruszyły Juliana. Zrazu książę uśmiechnął się z łez, które ujrzał w oczach młodego człowieka; później i jego głos się zmienił. Zdjął jeden z pierścieni, które miał na palcu; przyjmując pierścień Julian ucałował tę rękę słynną znamienitymi czynami.

— Nigdy ojciec mój tak nie mówił do mnie! — wykrzyknął w zachwycie.

W dwa dni później, nieco przed świtem, Julian znalazł się w murach miasteczka Castro. Towarzyszyło mu pięciu żołnierzy w przebraniu jak on; dwaj szli osobno, udając, że nie znają ani jego, ani trzech tamtych. Zanim jeszcze weszli do miasta, Julian ujrzał klasztor Nawiedzenia, rozległy budynek otoczony czarnymi murami, dość podobny do fortecy. Pobiegł do kościoła, który był wspaniały. Zakonnice, wszystko szlachcianki, przeważnie z bogatych domów, prześcigały się, która z nich bardziej wzbogaci ten kościół, jedyną część klasztoru dostępną oczom publiczności. Weszło w zwyczaj, że siostra, którą papież mianował ksienią na podstawie listy trzech nazwisk przedstawionej przez kardynała, protektora klasztoru, składała znaczną ofiarę mającą uwiecznić jej imię. Ta, której dar był mniejszy od daru poprzedniczki, stawała się przedmiotem wzgardy, zarówno jak jej rodzina.

Julian posuwał się, drżący, nawą wspaniałej budowli, lśniącej od marmurów i złoceń. Co prawda niewiele myślał o marmurach i złoceniach; miał uczucie, że patrzą nań oczy Heleny. Wielki ołtarz, powiadano mu, kosztował przeszło osiemset tysięcy franków; ale spojrzenia jego, gardząc bogactwami ołtarza, biegły ku złoconej kracie, wysokiej blisko na czterdzieści stóp i podzielonej na trzy części dwoma olbrzymimi marmurowymi filarami. Krata ta, której ogrom sprawiał straszliwe wrażenie, wznosiła się za wielkim ołtarzem i dzieliła chór klasztorny od kościoła otwartego dla wiernych.

Julian powiadał sobie, że za tą złoconą kratą znajdują się w czasie nabożeństwa zakonnice i pensjonariuszki klasztoru. Do tej części kościoła mogła się udać o każdej porze zakonnica lub pensjonariuszka, która się chciała modlić; na tej wszystkim znanej okoliczności biedny kochanek budował nadzieje.

Prawda, iż olbrzymia czarna zasłona wyścielała wewnętrzną stronę kraty, „Ale ta zasłona — myślał Julian — nie powinna krępować wzroku pensjonariuszek spoglądających w kościół, skoro ja, mogąc się zbliżyć jedynie na pewną odległość, widzę doskonale przez zasłonę okna oświetlające chór aż do najdrobniejszych architektonicznych szczegółów.” Każde wiązanie tej wspaniale złoconej kraty miało silne ostrze, zwrócone ku publiczności.

Julian wybrał miejsce bardzo widoczne, na wprost kraty, po lewej, w części najlepiej oświetlonej; tam słuchał jednej mszy po drugiej. Ponieważ otaczali go sami tylko chłopi, miał nadzieję, iż zwróci na siebie uwagę nawet przez czarną zasłonę. Pierwszy raz w życiu skromny ten młodzian starał się ściągnąć uwagę; przybrał się dostatnio i sypał hojnie jałmużny tak wchodząc, jak wychodząc. Jego ludzie i on sam starali się o względy robotników i drobnych kupców mających jakieś stosunki z klasztorem. Mimo to dopiero trzeciego dnia zyskał nadzieję, iż zdoła przesłać Helenie list. Na jego rozkaz zaczęto pilnie śledzić dwie służebniczki wychodzące na zakupy dla klasztoru; jedna utrzymywała stosunek z kramarzem. Jeden z żołnierzy Juliana, który był niegdyś mnichem, pozyskał przyjaźń kramarza i przyrzekł mu cekina za każdy list doręczony pensjonariuszce klasztoru Helenie Campireali.

— Co! — rzekł kupiec na pierwsze słowo — list żonie bandyty!

Przydomek ten był już uświęcony w Castro, a nie było jeszcze dwóch tygodni od przybycia Heleny: tak dalece wszystko, co uderza wyobraźnię, szybko dostaje się w obieg u tego ludu łakomego dokładnych szczegółów!

Kramarz dodał:

— Ta przynajmniej jest zamężna! Ale ileż naszych dam nie ma tej wymówki, a otrzymują ze świata coś więcej niż listy!

W tym pierwszym liście Julian opowiadał szczegółowo wszystko, co się zdarzyło w nieszczęsnym dniu śmierci Fabia. „Czy mnie nienawidzisz?” — pytał w końcu.

Helena odpowiedziała w kilku słowach, że nie nienawidzi nikogo, ale że postanowiła obrócić resztę dni na to, aby zapomnieć o człowieku, przez którego brat jej zginął.

Julian odpisał znowu; po kilku obelgach pod adresem losu (styl naśladowany z Platona i bardzo wówczas w modzie) tak pisał:

 

Chcesz tedy podać w niepamięć słowo Boga przekazane nam w Piśmie? Bóg powiada: „Niewiasta opuści krewnych i rodziców, aby iść za swym małżonkiem.” Śmiałażbyś twierdzić, że nie jesteś moją żoną? Przypomnij sobie noc św. Piotra. Kiedy świt błyskał już za Monte Cavi, padłaś do moich kolan; zlitowałem się nad Tobą; byłabyś moją, gdybym zechciał; nie mogłaś przemóc miłości, która parła Cię w tej chwili w moje objęcia. Nieraz myślałem, że ponieważ powtarzałem Ci wiele razy, iż poświęciłem Ci moje życie i wszystko najdroższe mi na świecie, mogłabyś odpowiedzieć (mimo że nie uczyniłaś tego nigdy), że wszystkie te ofiary, nie stwierdzone żadnym czynem, są jedynie urojone. Olśniła mnie pewna myśl, okrutna dla mnie, ale słuszna. Pomyślałem, że nie na darmo los daje mi sposobność poświęcenia dla Twego dobra najwyższego szczęścia, o jakim mogłem kiedy marzyć. Byłaś już w moich ramionach, bez obrony, pamiętasz: usta Twoje nawet nie umiały się wzbraniać. W tej chwili ranne Ave rozległo się w klasztorze Monte Cavi i cudownym trafem dźwięk ten doleciał do nas. Rzekłaś mi: „Uczyń to poświęcenie dla świętej Madonny, matki wszelkiej czystości.” Powziąłem już od kilku chwil myśl tego najwyższego poświęcenia, jedynego zaiste, jakie miałem sposobność dla Ciebie uczynić. Uderzyło mnie, że Tobie przyszła ta sama myśl. Odległy dźwięk tego Ave Maria wzruszył mnie, wyznaję! Usłuchałem Twojej prośby. Nie cała ofiara była dla Ciebie; oddałem nasz przyszły związek pod opiekę Madonny. Myślałem wówczas, że przeszkody zajdą nie z Twojej strony, niewierna, ale ze strony Twej bogatej i dumnej rodziny. Gdyby nie było w tym czegoś nadprzyrodzonego, w jaki sposób ten Anioł Pański doszedłby do nas z tak daleka, ponad wierzchołki leśne, poruszane wiatrem rannym? Wówczas, pamiętasz, uklękłaś przede mną; ja wstałem, wyjąłem krzyżyk, który noszę na piersiach, i Ty przysięgłaś na ten krzyżyk, na który patrzę w tej chwili, i na swoje wieczne potępienie, że gdziekolwiek byś się znalazła, co bądź mogłoby się zdarzyć, natychmiast, kiedy ci rozkażę, oddasz się zupełnie do mego rozporządzenia, jak byłaś w chwili, gdy Ave Maria z Monte Cavi doleciało z tak daleka Twego ucha. Następnie odmówiliśmy pobożnie dwa Zdrowaś i dwa Ojcze nasz. Otóż, na miłość, którą czułaś wówczas, a jeżeli zapomniałaś o niej, jak się obawiam, na Twoje wieczne potępienie rozkazuję Ci przyjąć mnie tej nocy w swojej celi lub w ogrodzie klasztornym.

 

Włoski autor ściśle przytacza liczne i długie listy Juliana Branciforte; ale podaje jedynie w skróceniu odpowiedzi Heleny Campireali. Po upływie dwustu siedemdziesięciu ośmiu lat jesteśmy tak dalecy od uczuć miłości i religii wypełniających te listy, że lękam się, aby nie znużyły czytelnika.

Zdaje się z tych listów, że Helena usłuchała wreszcie rozkazu zawartego w tym liście, który przetłumaczyłem w skrócie. Julian znalazł sposób, aby się dostać do klasztoru; z pewnych słów można wnosić, że się przebrał za kobietę. Helena zgodziła się z nim widzieć, ale jedynie przez kratę parterowego okna wychodzącego na ogród. Ku swej niewymownej boleści Julian spostrzegł, że młoda dziewczyna, niegdyś tak tkliwa, a nawet tak namiętna, stała się dlań jakby obca; odnosiła się doń niemal uprzejmie. Pozwalając mu przyjść do ogrodu, czyniła to prawie wyłącznie przez cześć dla swego ślubu. Widzenie było krótkie: po kilku chwilach duma Juliana, może nieco podniecona wypadkami ubiegłych tygodni, wzięła górę nad głębokim bólem.

— Widzę przed sobą — rzekł — jedynie grób tej Heleny, która w Albano oddała mi się rzekomo na całe życie.

Całym wysiłkiem Juliana było ukryć łzy, które zalewały mu twarz, w miarę jak Helena, mówiąc doń, szukała przystojnych zwrotów. Kiedy skończyła usprawiedliwiać zmianę, tak naturalną (powiadała) po śmierci brata, Julian odparł, wymawiając słowa bardzo wolno:

— Nie spełniasz ślubu, nie przyjmujesz mnie w ogrodzie, nie jesteś u mych kolan, jak było wówczas, kiedy usłyszeliśmy Ave z Monte Cavi. Zapomnij o swym ślubie, jeśli możesz; co do mnie, nie zapominam niczego; Bóg z tobą!

To mówiąc, opuścił okratowane okienko, przy którym mógł zostać jeszcze godzinę. Kto by mu powiedział chwilę przedtem, że skróci dobrowolnie tak upragnione widzenie! To poświęcenie rozdzierało jego duszę; ale pomyślał, że zasłużyłby na wzgardę Heleny, gdyby odpowiedział na jej uprzejmość inaczej, niż zostawiając ją na pastwę wyrzutów.

Przed świtem opuścił klasztor. Natychmiast wsiadł na koń, dając żołnierzom rozkaz, aby nań czekali w Castro cały tydzień, potem zaś aby wrócili do lasu; był pijany rozpaczą. Najpierw obrócił się w stronę Rzymu. „Jak to! Oddalam się od niej! — powiadał sobie za każdym krokiem. — Jak to! staliśmy się sobie obcy! O Fabio, jakżeś jest pomszczony!”

Widok ludzi, których spotykał, pomnażał jego wściekłość; pchnął konia w pole i skierował się ku pustemu morskiemu wybrzeżu. Kiedy go już nie drażnił widok spokojnych wieśniaków, którym zazdrościł doli, odetchnął; obraz tych dzikich miejsc zgodny był z rozpaczą i łagodził jego gniew, mógł się oddać rozważaniom swego smutnego losu. „W moim wieku — powiadał sobie — mam jeden ratunek: pokochać inną kobietę!”

Na tę smutną myśl uczuł nowy przypływ rozpaczy: zrozumiał aż nadto, że istnieje dlań tylko jedna. Wyobrażał sobie mękę, jaką by cierpiał, gdyby się ważył zwrócić słowa miłości do innej; ta myśl rozdzierała go. Ogarnął go gorzki śmiech. „I oto jestem pomyślał — jak owi bohaterowie z Ariosta, którzy wędrują sami przez odludne kraje, kiedy im trzeba zapomnieć, że ujrzeli przewrotną kochankę w objęciach innego rycerza... Nie, ona nie jest tak winna — mówił sobie, zalewając się łzami po napadzie szalonego śmiechu — niewierność jej nie posuwa się aż do miłości innego. Ta gorąca i czysta dusza dała się omamić okrutnym bajkom, jakie jej o mnie powiadano; przedstawiono mnie z pewnością jako człowieka, który chwycił za broń w tej nieszczęsnej wyprawie jedynie,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Kroniki włoskie - Stendhal (polska biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz