Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖
Malte to powieść Rainera Marii Rilkego o charakterze autobiograficznym. Główny bohater, mieszkający od kilku tygodni w Paryżu, obserwuje rzeczywistość i snuje refleksje o charakterze egzystencjalnym.
Nadwrażliwy i niespokojny, przeżywający niemoc twórczą, ubogi, obserwuje niedolę ludzką, sięga pamięcią do lat dziecinnych i usilnie próbuje uchwycić, zatrzymać bezlitośnie uciekające życie.
Rainer Maria Rilke to austriacki poeta i prozaik, którego lata twórczości przypadają na koniec XIX i początek XX wieku. Uchodzi za jednego z prekursorów egzystencjalizmu w literaturze. Do jego autoryterów literackich należeli Schiller i Tołstoj, Rilke natomiast inspirował m.in. Stanisława Lema. Powieść Malte została wydana po raz pierwszy w 1912 roku, po jej wydaniu Rilke doświadczył dwunastoletniego kryzysu twórczego.
- Autor: Rainer Maria Rilke
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rainer Maria Rilke
Obserwowałem to wszystko z uwagą i przyszło mi na myśl, że to więc było miejsce z dawna mi przeznaczone, czułem bowiem, że teraz wreszcie dotarłem do punktu mego życia, na którym pozostanę. Tak, przeznaczenie dziwnymi chadza drogami.
Nagle tuż obok podniosły się szybkie, przerażone, obronne krzyki dziecka, a po nich cichy, zduszony płacz. W czasie kiedy wytężałem się, aby wywnioskować, gdzie to było, przedrżał znowu nikły, stłumiony okrzyk — i usłyszałem głosy, które pytały, i stłumiony głos, rozkazujący — a potem rozturkotała się jakaś obojętna maszyna i nie dbała o nic. Teraz przypomniałem sobie oną półścianę i zrozumiałem, że to wszystko dochodziło z tamtej strony drzwi i że tam szła robota w najlepsze. Istotnie, od czasu do czasu posługacz w brudnym fartuchu zjawiał się i kiwał. Już nawet nie myślałem o tym, że to mnie mogło dotyczyć. Czy to ja? Nie. Dwóch mężczyzn stało tam z krzesłem na kółkach. Posadzili w nim nieruchomą masę i ujrzałem oto, że to był stary, chromy38 człowiek, który miał jeszcze drugą, mniejszą, życiem zużytą stronę — z otwartym, mętnym, smutnym okiem. Wieźli go i obok mnie zrobiło się dużo miejsca.
I siedziałem myśląc, co też oni uczynią tej tępej dziewczynie i czy ona także będzie wrzeszczeć. Te maszyny w tyle warczały tak miło, fabrycznie, nic w tym nie było niepokojącego.
Lecz nagle wszystko się uciszyło — i w tę ciszę rzeki przemożny, zadowolony z siebie głos, który pono znałem:
— Riez!
Pauza.
— Riez!... Mais riez, riez!39
Ja już się śmiałem.
Nie mogłem pojąć, dlaczego ten człowiek tam się nie śmieje. Maszyna jakaś zaczęła turkotać, ale zaraz znów zamilkła, zamieniano słowa, potem podniósł się znowu ten sam energiczny głos i rozkazał:
— Dites nous le mot: avant.40
Sylabizując:
— A-v-a-n-t.
Cisza.
— On n’entend rien. Encore une fois41...
I oto, kiedy tam bełkotało tak ciepło i tak soczyście jak gąbka — w tej chwili po raz pierwszy od wielu, wielu lat zjawiło się! To, co mnie rozsadzało pierwszym, głębokim przerażeniem, gdy jako dziecko leżałem w gorączce: to Wielkie. Tak, tak zawsze mawiałem, kiedy wszyscy stali wkoło mego łóżka i macali mi puls, i pytali, co mnie przestraszyło:
— To Wielkie.
A kiedy lekarza wzywali i on był, i przemawiał do mnie, wtedym go prosił, aby się tylko postarał, by to Wielkie sobie poszło, bo wszystko inne to nic. Ale on był taki jak inni. On go zabrać nie mógł, choć przecież wówczas byłem mały i tak łatwo było mi pomóc.
I teraz przyszło znowu. Później po prostu nie zjawiało się, nie powracało nawet w nocach gorączki, ale teraz było tu, chociaż gorączki nie miałem. Teraz było. Teraz wyrastało ze mnie jak spęczniały wrzód, jak druga głowa — i było częścią mnie samego, aczkolwiek nie mogło przecie wcale należeć do mnie, bo było tak wielkie. Było jak wielkie martwe zwierzę, co niegdyś, gdy żyło jeszcze, było moją ręką albo moim ramieniem. I krew moja szła przeze mnie i przez nie, jak przez to samo ciało. A serce moje musiało się wysilać, by wpędzać krew w to Wielkie; prawie nie było dosyć krwi. A krew niechętnie wkraczała w to Wielkie i wracała chora i zepsuta. Ale Wielkie pęczniało i wyrastało mi przed twarz jak ciepły, siny bąbel i wyrastało mi przed usta — i nad ostatnim moim okiem już był cień jego krawędzi.
Nie mogę sobie przypomnieć, jak wydostałem się przez tę moc dziedzińców. Był wieczór i zbłądziłem w nieznanych stronach, i szedłem wzdłuż bulwarów o nieskończonych murach w jednym kierunku, a gdy potem nie chciały się kończyć, wracałem w przeciwną stronę aż do jakiegokolwiek placu. Stamtąd poczynałem iść jakąś ulicą i wyłaniały się inne ulice, których nie widziałem na oczy, i jeszcze inne. Tramwaje przejasne z twardym, stukającym dzwonieniem gnały czasem z pędem na mnie i poza mnie. Lecz na ich tablicach były nazwy, których nie znałem. Nie wiedziałem, w jakim jestem mieście i czy tu gdzie mam jakie mieszkanie, i co mam zrobić, żebym już nie musiał chodzić.
A teraz na domiar jeszcze ta choroba, która zawsze tak dziwnie działała na mnie. Jestem pewien, że się ją bagatelizuje. Zupełnie tak samo, jak się przecenia znaczenie innych chorób. Ta choroba nie ma określonych właściwości, ona przybiera właściwości osoby, którą zawładnie. Z lunatyczną pewnością wyciąga z każdego najgłębsze jego niebezpieczeństwo, które wydawało się minione — i znowu przed nim je stawia, tuż, tuż, w najbliższą godzinę. Ludzie, co kiedyś w czasach szkolnych próbowali bezradnego nałogu, którym oszukanymi powiernikami były biedne twarde dłonie chłopięce — tu się znów odnajdują albo choroba się w nich od nowa zaczyna, którą przezwyciężyli w dzieciństwie; albo zagubione nawyknienie znów się zjawia, jakieś wahające odwracanie głowy, właściwe im przed laty. A z tym, co nadchodzi, cały splot obłędnych wspomnień podnosi się i uwiesza, jak mokre wodorosty na zatopionej rzeczy. Życia, o których nie byłby się człowiek dowiedział nigdy, wyłaniają się i mieszają z tym, co było naprawdę — i odpychają minione, o którym myślałeś, że je znasz: w tym, co powstaje, jest bowiem wypoczęta, nowa siła, to zaś, co było zawsze, zmęczone jest zbyt częstym wspominaniem.
Leżę na moim łóżku, na wysokości pięciu pięter, a dzień mój, niczym nie przerywany, jest jak tarcza zegarowa bez wskazówek.
Jak rzecz od dawna zgubiona pewnego ranka nagle zjawia się na swoim miejscu, ochroniona i cała, bardziej nowa niemal niż w czasie zgubienia, zupełnie tak, jakby u kogoś była w pieczy42 — tak tu i tam na mojej kołdrze leżą zguby dzieciństwa i są jak nowe. Wszystkie utracone strachy zjawiają się znowu.
Strach, że mała wełniana nitka wystająca z brzegu kołdry twarda jest, twarda i ostra jak stalowa igła. Strach, że ten guziczek u nocnej koszuli jest większy niż moja głowa, wielki i ciężki. Strach, że ta kruszyna chleba, staczająca się oto z mego łóżka, upadnie na ziemię szklana i stłuczona, że tym samym właściwie wszystko będzie stłuczone, wszystko na zawsze. Strach, że to pasmo z brzegu rozciętego listu jest czymś zakazanym, czego nikt wiedzieć nie ma, czymś nieopisanie cennym, i że w całym pokoju nie ma dlań dość bezpiecznego miejsca. Strach, że skoro usnę, połknę ten kawał węgla leżący pod piecem. Strach, że jakaś liczba w moim mózgu pocznie rosnąć, aż nie starczy jej we mnie przestrzeni. Strach, że to, na czym leżę, to granit, szary granit. Strach, że mógłbym wrzasnąć i że przed moimi drzwiami zbiegliby się ludzie i wyłamali wreszcie te drzwi, strach, że mógłbym się zdradzić i powiedzieć to wszystko, czego się boję, i strach, że nie mógłbym powiedzieć nic, bo wszystko jest niewypowiedziane — i te inne strachy... te strachy...!
Prosiłem o moje dzieciństwo i ono wróciło — i czuję, że wciąż jest tak ciężkie jeszcze, jak wtedy, i że na nic się nie zdało, że się zestarzałem.
Wczoraj z gorączką było lepiej, a dzisiaj dzień jak wiosna się zaczyna, jak wiosna w obrazach. Spróbuję wyjść do Bibliothèque Nationale43, do mojego poety, którego nie czytałem tak dawno — i może później potrafię przejść wolno przez ogrody. Może jest wiatr nad wielkim stawem, który ma tak prawdziwą wodę — i przyjdą dzieci, które na nią puszczą okręciki o czerwonych żaglach, i przyglądać się będą.
Dzisiaj nie byłem na to przygotowany, wyszedłem tak odważnie, z taką prostą naturalnością. A jednak znowu coś przyszło i porwało mnie jak papier, zmięło i odrzuciło — zjawiło się coś niesłychanego.
Bulwar St. Michel był pusty i przestronny i łatwo się szło po jego lekkiej pochyłości. Okna otwierały się w górze z brzękiem szklanym, a błysk ich leciał jak biały ptak przez ulicę. Powóz o jasnoczerwonych kołach przejechał, a dalej w dole ktoś niósł coś zielonego. Konie w błyszczącej uprzęży biegły przez ciemno spryskaną, czystą jezdnię. Wiatr był poruszony, nowy, łagodny, a wszystko wznosiło się: zapachy, wołania, dzwony.
Mijałem jedną z kawiarń, w których co wieczór grywają fałszywi czerwoni cyganie. Z rozwartych okien pełzało z nieczystym sumieniem niewyspane powietrze. Kelnerzy gładko uczesani właśnie zamiatali pod drzwiami. Jeden z nich zgięty wpół ciskał garść po garści żółty piasek pod stoły. Wtem któryś z przechodzących trącił go i wskazał na dół wzdłuż ulicy. Kelner z mocno czerwoną twarzą przez chwilę patrzył z wytężeniem, po czym śmiech rozpostarł się na wygolonych policzkach, jakby rozsypany na nich. Kiwnął na resztę kelnerów, pośpiesznie obrócił kilka razy twarz z prawej strony ku lewej, aby zwołać wszystkich, a samemu nic nie uronić. I już stali wszyscy i spozierali; to patrząc w dół, to szukając, z uśmiechem lub złością, że jeszcze nie odkryli, co gdzie jest śmiesznego.
Czułem, że wzrasta we mnie odrobina lęku. Coś pchnęło mnie na drugą stronę ulicy; lecz zacząłem tylko przyśpieszać kroku i zlustrowałem mimowolnie garstkę ludzi przed sobą, nie widząc na nich nic szczególnego. Ujrzałem wszakże, że jeden z nich, chłopiec w niebieskim fartuchu i z pustym koszykiem na ramieniu, patrzał za kimś. Skoro się napatrzył, obrócił się w miejscu ku domom i do roześmianego kupczyka po drugiej stronie ulicy stuknął się w czoło ruchem powszechnie znanym. Potem łypnął czarnymi oczyma i zadowolony począł iść ku mnie kołyszącym krokiem.
Z chwilą gdy oko moje zyskało perspektywę, począłem oczekiwać jakiejkolwiek niezwykłej i uderzającej figury, ale okazało się, że przede mną nie szedł nikt poza wysokim, szczupłym mężczyzną w ciemnym płaszczu i miękkim czarnym kapeluszu na krótkich, płowych włosach. Upewniłem się, że ani w ubiorze, ani w zachowaniu tego człowieka nie ma nic zabawnego, i już chciałem poza niego spojrzeć w głąb ulicy, kiedy nagle potknął się. Ponieważ stąpałem tuż za nim, skupiłem uwagę, ale skoro doszedłem do tego miejsca, nic tam nie było, no nic! Szliśmy dalej obaj, on i ja, przestrzeń między nami nie zmniejszała się. Teraz była poprzeczna ulica i oto ów człowiek przede mną nierówno skoczył ze stopnia chodnika, podobnie jak nieraz dzieci idąc podskakują z radości. Na przeciwległy chodnik wszedł po prostu, jednym długim krokiem. Ale już zaraz podciągnął jedną nogę i podskoczył na drugiej raz i znowu raz, i jeszcze raz. Teraz można było znów ten nagły ruch poczytywać za potknięcie, gdyby sobie człowiek wmówił, że jakaś drobnostka tam leżała, pestka, śliska łupina owocu, cośkolwiek. A co najdziwniejsze, człowiek ów sam zdawał się wierzyć w istnienie jakiejś przeszkody, gdyż za każdym razem odwracał się ze wzrokiem podrażnionym i pełnym wyrzutu, właściwym człowiekowi w podobnych sytuacjach. Raz jeszcze jakiś ostrzegawczy głos wołał mnie na drugą stronę ulicy, lecz nie posłuchałem krocząc dalej za tym człowiekiem i całą uwagę skupiając na jego nogach.
Przyznać muszę, iż z dziwną ulgą odetchnąłem, kiedy przez jakie dwadzieścia kroków podskakiwanie nie powtórzyło się, ale gdy oto podniosłem oczy, zauważyłem, iż człowiek mój miał nowe zmartwienie.
Kołnierz od płaszcza podniósł mu się i choć usiłował to jedną, to drugą ręką koniecznie go spuścić, nie udawało się ani rusz. To się zdarza. Nie byłem tym zaniepokojony. Lecz zaraz potem zauważyłem z niesłychanym zdumieniem, że w skrzętnych rękach tego jegomościa były dwa ruchy: jeden skryty, prędki, którym nieznacznie podnosił kołnierz — i ów drugi, szczegółowy, trwały, niejako przesadnie sylabizowany ruch, mający na celu spuszczenie kołnierza.
Obserwacja ta oszołomiła mnie do tego stopnia, że minęły dwie minuty, zanim poznałem, że w szyi tego człowieczka, za sterczącym kołnierzem i nerwowo działającymi rękami, było to samo straszliwe, dwuzgłoskowe podskakiwanie, które co dopiero opuściło jego nogi. Od tej chwili byłem z nim związany. Zrozumiałem, że to podskakiwanie tłukło się po jego ciele, że próbowało przedrzeć się tu i tam. Pojąłem jego strach przed ludźmi i sam zacząłem śledzić ostrożnie, czy przechodnie coś zauważają. Zimny prąd przeszył mi plecy, gdy jego nogi raptem wykonały nieznaczny drgawkowy skok; ale nikt nie widział — i wymyśliłem sobie, że i ja potknę się nieco, na wypadek, gdyby ktoś to spostrzegł. To byłby niezawodny sposób przekonania ciekawskich, że tam jednak była na drodze mała, nieznaczna przeszkoda, na którą nastąpiliśmy obaj przypadkowo.
Ale kiedy tak myślałem o ratunku, on sam znalazł nowy znakomity wybieg. Zapomniałem powiedzieć, że miał laskę; otóż była to laska zwykła, z ciemnego drzewa, o skromnej, zaokrąglonej gałce. I w tym lęku szukania wpadł na myśl przytrzymania laski na grzbiecie, na razie jedną ręką (bo kto wie, na co jeszcze przyda się druga), tuż na kręgosłupie, przyciśnięcia jej siłą do krzyża i wsunięcia zakrzywionej gałki za kołnierz tak, iż czuło się ją jak twarde oparcie za kręgami grzbietu i szyi. To była postawa wcale nie uderzająca, chyba nieco swawolna; niespodziewany dzień wiosenny tłumaczyć to mógł zupełnie. Nikt nie myślał oglądać się i jakoś to było. Było świetnie. Wprawdzie przy najbliższej przecznicy wypsnęły się dwa podskoki, dwa małe, stłumione podrygi, nie mające żadnego znaczenia; a ów jeden widzialny naprawdę skok umieszczony był tak zgrabnie (wąż do skrapiania ulic leżał właśnie w poprzek drogi), że nie było obawy. Tak, jeszcze wszystko było w porządku; raz po raz i druga ręka chwytała laskę i przyciskała ją mocniej — i od razu mijało niebezpieczeństwo. Nie miałem na to rady, że mój strach wzrastał jednak. Wiedziałem, że kiedy on szedł i z niesłychanym wysiłkiem starał się wyglądać na obojętnego i roztargnionego, straszne drgawki w jego ciele gromadziły się; we mnie był ten sam lęk, który on czuł, kiedy dygoty w nim rosły i rosły — i widziałem, jak czepia się laski, kiedy poczynały nim szamotać. Wtedy wyraz tych rąk był tak nieubłagany i surowy, iż całą nadzieję pokładałem w jego woli, która musiała być wielka. Ale co tam wola! Musiała przyjść chwila, kiedy siła jego skończy się, nie mogła być daleka ta chwila. A ja, który stąpałem za nim z bijącym mocno sercem, ja ciułałem te moje kruszyny siły jak grosz — i patrząc na jego ręce, prosiłem go, aby brał, jeśli mu potrzeba.
Zdaje mi się, że wziął; jakaż w tym moja wina, że jej nie było więcej!
Na Place St. Michel było wiele powozów i ludzi śpieszących na wszystkie strony, byliśmy często między dwoma pojazdami i wtenczas on czerpał powietrze i szedł niedbalej, jak gdyby chciał odpocząć, a były w nim małe drgawki i podskoki. Wola w dwóch miejscach była przełamana, a to folgowanie44 pozostawiło w spętanych mięśniach lekkie jakieś, wabiące podniecenie i ów przemożny dwutakt. Lecz laska była jeszcze na swoim miejscu, a ręce gniewne były i złe; tak wstąpiliśmy na most i nieźle było. Wcale45 nieźle.
Teraz jakaś niepewność opanowała jego chód, teraz biegł kilka kroków, a teraz stał. Stał. Lewa ręka odbiła się cicho od laski i podniosła się tak wolno, iż widziałem, jak drżała pod światło. Kapelusz odsunął trochę w tył i ręką przejechał po czole. Odwrócił nieco głowę i wzrok jego zachybotał po niebie, domach i wodzie nic nie pojmując, a potem uległ. Laska zniknęła, on wyciągnął ramiona, jak gdyby
Uwagi (0)