Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖
Justyna Orzelska, uboga szlachcianka, zraniona z powodu nieszczęśliwej miłości, zakochuje się w Janie Bohatyrowiczu. Choć pochodzi z niższej warstwy społecznej, jest przedstawicielem rodu z wieloletnią tradycją. Opowiadania Jana o przodkach, biorących udział w powstaniu styczniowym, wzbudzają w Justynie silne uczucia patriotyczne.
Mezalians oraz pamięć o powstaniu styczniowym to główne osie powieści, która obejmuje również opisy obyczajowości i natury, rodowe legendy oraz różnice między warstwami społecznymi. Powieść Nad Niemnem ukazywała się na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” przez cały rok 1887, w formie książki została wydana w 1888 roku.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— A! Pani już tu, panno Marto! I wszystko do obiadu przygotowane! Jakże to dobrze! Pani Emilia była bardzo niespokojna.
— I niepotrzebnie! — ofuknęła stara panna — niech swoich robótek i swojego słabego zdrowia patrzy, a co się tyczy domu, to już do mnie to należy.
— To nic — szeptała Teresa — ale ona zawsze o wszystko niespokojna. I teraz dostała globusu, i zaczęła już dostawać migreny...
— Naturalnie! A poziewania jeszcze nie dostała?...
— Jeszcze nie, chwała Bogu! — zupełnie serio i nawet z rzetelną dla Nieba wdzięcznością odparła towarzyszka pani Emilii.
— A Benedykt w domu?
— W domu, tam, z gośćmi i żoną... Znowu gniewał się, że pani i Justynka piechotą poszłyście do kościoła. Mówił, że w święto konie nie zajęte...
— To niech odpoczywają, a jak odpoczną, lepiej się potem do gospodarstwa zdadzą... Wieczna głupota! Czy to my księżniczki, żebyśmy pieszo chodzić nie mogły? Uf! Nie mogę!
Kaszel ją porwał, ale trwał krótko, bo wstrzymywała się z całej siły, i nagła myśl jakaś piorunem, zda się, uderzyła o całą jej istotę. Głośno splasnęła rękami i do okna poskoczyła.
— A dzieci jak nie ma, tak nie ma! — zawołała.
Teresa tymczasem liczyła na stole nakrycia.
— Na dziesięć osób, jak mamę kocham, na dziesięć osób nakryto! — piskliwie zawołała. — Czy więcej gości dziś przyjedzie? Bo nas domowych sześć, a dwóch panów — to osiem... a tu na dziesięć... czy kto jeszcze przyjedzie?
— Dwóch konkurentów do ciebie przyjedzie! — z gniewną ironią krzyknęła Marta. — Alboż mało naczekałaś się jeszcze na nich? No, to dziś trzech będziesz miała od razu. Pan Różyc już jest, a dwóch jeszcze przyjedzie...
Zaczęła śmiać się tak, że aż łzy nabiegły do szyderskich43, ognistych jej oczu. Teresa, zarumieniona trochę, dobrodusznie jej w twarz patrzała:
— Co też pani wygaduje! Pan Różyc... gdzieżby on tam mógł... taki wielki pan... choć, doprawdy, tak jakoś patrzał... ej! oni wszyscy tacy... ci mężczyźni... Ale naprawdę, kto więcej przyjedzie?... moja droga pani, proszę mi powiedzieć, kto przyjedzie?
I szczupłymi ramionami swymi z dziecinną prawie pieszczotliwością objąć usiłowała grubą kibić i cienką, żółtą szyję towarzyszki. Ale ona gwałtownie wyrwała się z jej objęć.
— A dzieci! — krzyknęła. — Toż Widzio i Leonia powinni już od godziny być tutaj... Może choć na obiad nadjadą...
— A, prawda — z widocznym uczuciem rozczarowania szepnęła Teresa — zapomniałam...
— Zapomniała, zapomniała... — gniewnie ku szafie kredensowej idąc zamruczała Marta. — Może i matka zapomniała także... o dzieciach zapomniała... Co im w głowie? Romanse i apteka... Wieczna głupota!... A dzieci jak nie ma, tak nie ma!... O Boże mój, Boże! gdyby tylko nie jaki wypadek... bo z tymi kolejami żelaznymi wszytko być może...
Znowu stanęła twarzą ku oknu, głową wielkim grzebieniem sterczącą trzęsła i pęk kluczy głośno dzwonił w jej ręku.
W tejże chwili za przymkniętymi drzwiami sali jadalnej dało się słyszeć szybkie ze wschodów zbieganie, potem szamotanie się jakieś, mocowanie, dwa głosy męskie, z których jeden zdawał się o coś nalegać, a drugi od czegoś wypraszać... struna jakaś kilka razy brzęknęła, na koniec, dalej już, w głębi domu, wybuchnął głośny śmiech Kirły... Marta, zapatrzona w szlak drogi, zza rozwartej bramy dziedzińca widzialny, na szczególny hałas ten nie zwróciła żadnej uwagi, ale Teresa rzuciła się ku drzwiom i naprzód przez nie ciekawie głowę wychyliła, a potem, z cienkim i uszczęśliwionym chichotem, drobnym swym dziewczęcym krokiem przez sienie i salon pobiegła. W głębi salonu drzwi od pokoju pani Emilii otworzyły się głośno i zjawił się w nich Kirło śmiejący się i ciągnący za sobą kogoś bardzo pociesznie w samej rzeczy wyglądającego. Był to staruszek średniego wzrostu, ale tuszy dobrej i w środku figury szczególniej wydatnie zaokrąglonej, z okrągłą, białymi jak mleko włosami okrytą głową, z okrągłą także, pulchną, rumianą twarzą. Wśród tej twarzy pulchne, rumiane usta uśmiechały się teraz z pełną zmieszania dobrodusznością i błękitne jak turkusy oczy patrzały z wyrazem wstydu i zalęknienia. To zmieszanie i zalęknienie źródło swe mieć musiało w ubiorze bardzo niestarannym, bo składającym się tylko z szerokiego, z kwiecistej materii sporządzonego szlafroka. Jedną ręką trzymając smyczek i zarazem powstrzymując od rozchylania się poły szlafroka, drugą ten białowłosy i łagodny starzec przyciskał do piersi skrzypce. Przy tym broniąc się przeważnej sile, która go naprzód pociągała, usiłował wciąż cofać się i ramię swe z dłoni Kirły wyrwać.
— Puść mnie pan... — szeptał i wykrzykiwał głośno — jakże można? przy damach... w szlafroku...
Ale Kirło wciągnął go do pokoju, przy czym do Różyca zwrócony perorować zaczął:
— Przedstawiam nowemu sąsiadowi naszemu najznakomitszego muzyka okolicy naszej... przepraszam! Litwy... a może i Europy... Zaniedbany ubiór jego przebaczą mu nawet damy, ponieważ jest artystą. Od urodzenia podobno aż do dnia dzisiejszego pracuje nad muzyką. Majątek, panie, przepracował... Ale gra za to... gra...
— Puść mnie pan... przy damach... przy nieznajomym człowieku... — wypraszał się i w celu wyrwania się nowe, a coraz śmieszniejsze wysilenia czynił staruszek.
Nieznajomy człowiek, czyli Różyc, ze zdumieniem na tę scenę patrzał i nie tylko nie śmiał się, lecz delikatne wargi jego przybrały wyraz niesmaku. Korczyński, oswojony znać z dobrym humorem Kirły i jego objawami, spoglądał przez okno na klony i rzekę; panie, Emilia i Teresa, śmiały się: pierwsza cichutko i z niejakim zawstydzeniem, druga głośniej i z rozkoszą. Kirło, zachęcony powodzeniem swym wobec dam, a na obecnych mężczyzn już nie zważając, z komicznymi gestami i minami dalej prawić zaczynał:
— Idę sobie na górę, aby naszego kochanego artystę odwiedzić... słyszę: gra! Dobrze, myślę, niechże przyjdzie zagrać dla nas... Wymawia się, że nie ubrany... Co tam! Tym lepiej... artyści podobno, panie, zawsze nie ubrani i nie umyci...
Wtem zza pleców szamoczącego się i już widocznie udręczonego starca wysunęła się młoda kobieta w czarnej sukni, wybornie uwydatniającej jej silną i zgrabną kibić. Wyprostowana była i głowę otoczoną czarnym warkoczem wysoko podnosiła. Wśród śmiałej twarzy szare jej oczy wydawały się teraz prawie czarne i w twarz Kirły cisnęły płomienie gniewu. Na nikogo z obecnych nie spojrzawszy zwróciła się ku otwartym drzwiom salonu i zawołała głośno:
— Mars44! Mars!
Na to wołanie zjawił się w progu pies myśliwski, ulubieniec pana domu, wielki, czarny ponter45. Kobieta krótkim gestem wskazała go Kirle.
— Oto jest Mars — rzekła — wybornie umie on warować, aportować i przez kij skakać. Zawołałam go tu dla zabawy pana!
Głos jej trochę drżał, usta zbladły i z oczu znowu trysnęły płomienie. Powoli jednak i łagodnie ujęła ramię starca.
— Chodź, ojcze! — rzekła.
Kiedy wyprostowana, z podniesioną głową i bladym, lecz niezmąconym profilem prowadziła przez wielki salon siwowłosego, trochę przygarbionego i skrzypce swe do piersi przyciskającego starca, przypomnieć mogła Antygonę46...
— Wspaniała! — zza binokli swych ścigając ją spojrzeniem szepnął Różyc.
Kirło nie zmieszał się ani na chwilę i z nowym śmiechem szeptał do ucha Teresy coś, od czego rumieniła się i najmilszym uśmiechem rozjaśniała jej okrągła, rumiana, w owalną ramę chusteczki ujęta twarz. Korczyński motał wąs na palec i parę razy, do siebie więcej niż do innych, przemówił:
— Dzieci nie ma! Dziwna rzecz! Dzieci nie ma!
Różyc gospodynię domu nie mógł długo w osamotnieniu zostawiać. Toteż z wyrazem współczucia zapytał ją, czy na nerwy przeważnie choruje, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, z żywszą jeszcze sympatią mówić zaczął o ogólnym teraz usposobieniu do chorób nerwowych i trudności znalezienia na nie radykalnego lekarstwa.
— Co do mnie — rzekł — znam jedną tylko paliatywę47, która niechybnie o wczesną śmierć przyprawia, ale chwilowo przynajmniej zaspokaja potrzebę wrażeń i daje zapomnienie... o wszystkim...
Pani Emilia jak do modlitwy ręce złożyła.
— O, cóż to jest? — zawołała.
— Morfina — z niedbałym uśmiechem szepnął gość.
Ze zniechęceniem ręką skinęła.
— Nie — rzekła z cicha — mnie się zdaje, że jedynym lekarstwem pewnym byłoby zadowolenie wyższych potrzeb istoty naszej, potrzeb serca... wyobraźni... szlachetnych gustów... Ale któż jest tak szczęśliwy, aby móc spełniać wszystkie marzenia swoje, aby dysonanse życia nie zatruwały mu ducha i ciała?...
— Bywają też ludzie, którzy spełniają wszystkie swoje marzenia i od zbytku tego szczęścia stają się... nieszczęśliwi... — z ledwie dostrzegalną ironią odparł gość.
Znowu drzwi od salonu otworzyły się z łoskotem i zjawiła się w nich na oka mgnienie wielka postać Marty.
— Dzieci jadą! Dzieci... jadą! — krzyknęła swym grubym, ochrypłym głosem i wnet jak wicher rzuciła się w kierunku sieni.
W uszach obecnych zabrzmiał tylko głos jej jakąś ogromną radością nabrzmiały, a w oczach wionęły końce mantyli i zamigotały czerwone róże pantofli. Korczyński, jakby wybuchem jakiejś palnej materii z krzesła poderwany, dwoma krokami przesadził pokój i zniknął. Pani Emilia bardzo powoli podniosła się z szezlonga.
— Tereniu, droga moja... dajże mi płaszcz, rękawiczki, chustkę na głowę...
Teresa w kilku fertycznych48 poskokach podała żądane przedmioty i do przywdziania ich dopomogła. Potem zaczęła sama owijać się ciepłym szalem, wsuwać na ręce trochę podarte rękawiczki, zawiązywać na głowie włóczkową chustkę.
Pani Emilia postąpiła parę kroków.
— Tak, doprawdy, osłabiona dziś jestem... — z cicha zaczęła — że nie wiem... czy zdołam wyjść na spotkanie moich dzieci...
Ręce jej wspierające się o stół drżały i słychać było niemal przyśpieszone bicie jej serca. Nie udawała: była istotnie bardzo zdenerwowana i słaba. Kirło pośpieszył z podaniem jej ramienia. Wsparta na nim szła przez salon, jak wiotka trzcina chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu.
Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób, na której czele stał Korczyński, do niepoznania prawie zmieniony, bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach, prawie bez zmarszczek na czole, z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem. Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe, ogniste rumieńce; źrenice jej patrzące na drogę, śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny, przygasły i zwilgotniały; zwiędłymi, uśmiechającymi się ustami cichutko szeptała:
— Aniołki! Kotki! Robaczki moje!
Każdy by odgadł, że ci, których tu witać miano, rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi. W głębi ganku, u samych drzwi wchodowych, Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel, na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia. Do Teresy szepnęła:
— Trochę laurowych kropli, moja Tereniu..
A do Kirły:
— Wróć pan do pana Różyca. Niepodobna przecież, aby zostawał sam jeden...
Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka, z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi: wysmukły, złotowłosy chłopak i niedorosła, zgrabna panienka. Wybuchły pocałunki i zapytania; głosy zmieszały się. Słychać było huczenie Marty, śmiech podlotka, szybką mowę młodzieńca, spazmatyczne łkanie pani Emilii, piskliwe wykrzyki Teresy przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju.
Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu. Mało ich ona obchodziła. Nagle Różyc, twarz od okna odwracając, zapytał:
— Któż to jest ta panna Orzelska?
Kirło wybuchnął śmiechem.
— Oho! Wpadła panu w oczko, co? Nieszpetna, co prawda, ale dla mnie niesympatyczna... zimna... rubaszna... oryginalna...
Wzruszył ramionami i usta wydął.
— Gusta są różne — flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swych pięknych paznokci.
— Biedna? Bez posagu? — zapytał po krótkiej chwili.
— Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta. Cóż to za posag... Wcale posagu żadnego nie ma... a dumna przy tym jak księżniczka i zła jak szerszeń.
— Zauważyłem to właśnie przed chwilą.
Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.
— Z temperamentem dziewczyna... — dodał.
Kirło swymi błyszczącymi, świdrującymi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.
— Ej, nie zapalaj się pan tak prędko! — z wyraźnym niezadowoleniem zawołał. — Temperament! Temperament! Był, ale już wywietrzał.
Czarne, wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami. Zupełnie jednak obojętnym a nawet żartobliwym głosem zapytał:
— Cóż tam takiego było?
Kirło znowu filuternym stał się.
— Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego, tego malarza, którego spotkaliśmy u Darzeckich?
— Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu... Żona jego ładna, mała blondynka... Cóż więc?
— No... on i panna Justyna...
— Romans? — dorzucił pan.
— I jaki! — wybuchnął Kirło.
— Już z żonatym?
— Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie... jak zwykle pomiędzy kuzynami...
— A dlaczegóż więc?...
— Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być nie mogło... Familia... i on sam...
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwierającymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącym na stole podługowatym pudle. Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:
— Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie...
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
— Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam... przedstawiałam... Nic nie pomaga... i nic nie pomoże!...
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.
— Widzisz, moja Justysiu
Uwagi (0)