Nietota - Tadeusz Miciński (biblioteka złota .txt) 📖
Nietota to powieść mistyczna. Symboliczna i syntetyczna. Należy więc ze spokojem przyjąć fakt, że o podnóże Tatr uderzają tu fale morskie, a wśród fiordów gdzieś pod Krywaniem książę Hubert (tj. utajniony pod tym imieniem Witkacy) podróżuje łodzią podwodną.
Na drodze poznania — własnej jaźni czy rdzennej istoty Polski — najwznioślejsza metafizyka nierzadko i nieodzownie spotyka przewrotną trywialność.
Postacią spajającą całość tekstu jest Ariaman, wskazywany przez krytyków jako alter ego autora (razem zresztą z Magiem Litworem i królem Włastem). Głównym antagonistą samego bohatera i wzniosłych idei, które są mu bliskie, pozostaje ukazujący w kolejnych rozdziałach coraz to inne swe wcielenie — tajemniczy de Mangro. Któremu z nich dane będzie zwyciężyć?
- Autor: Tadeusz Miciński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nietota - Tadeusz Miciński (biblioteka złota .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Miciński
Rozmyślał Mag Litwor: więc na dworze królewskim Lechitów pisano runami w języku polskim — była oświata, odrębna od łacińskiej, magicznie łącząca się z tajemnym pismem runicznym całej Północy?
Na amuletach z postacią ludzką i twarzą diabła, z rogami baranimi, czytało się napis: „Lice lecz!” to znaczy: „Istoto uzdrów!” Na wężach było: — „Zawsze wężu — przeciw boleści!”
Na złotym diademie: „Lietuwoj mnie posiada”.
Na zegarze słonecznym kamiennym kształtu koła — napis:
„Zegar oto!”
Z napisami właścicieli i tych, co przedmioty wykuli, były relikwiarze brązowe, młoty, pierścienie, monety, a przede wszystkim dzwony, kamienie graniczne i nagrobki. Normana północnego mogiła brzmiała: —
„Thormundzie, używaj mogiły!” Gdzie indziej:
„Ja Hagustald pogrzebałem syna w tej mogile. — Ja Wakran nagrobek kułem”.
Kamień inny głosił: „Thurin postawił ten kamień dla Karela, dobrego towarzysza swego, bohaterskiego męża”.
— „Sote postawił kamień ten dla brata swego Asgusta czerwonotarczowego”. — „Mogiła Alego, świątyni czcigodnego kapłana”.
Był też kamień z lakonicznym:
— „Utonęli”. —
— „Został tu pożarty przez wilka”. —
Wielkie sklepienia podziemi zdały się napełniać tarczami i śpiewem umarłych Wikingów, którzy władali Polską.
Historyczne światło na wędrówki korsarzy rzucał ten napis: „Zginął on w Grecji”.
Na grobowcu Polaka poganina, który trzyma trójkąt, głosił napis: —
„Zmir żyrtwą leży”. Na drugiej stronie:
„Zmirnowego ociec Lutewoj woju”.
Widać, była to ofiara walki pogańskiej z chrześcijaństwem, na dworze króla wschodzącym.
Urna nieopisanego wdzięku z tymi cierniowymi znaki:
„Umarłemu małemu stawiłem biadając”.
Mag Litwor oczy miał pełne łez na tę wieczną tożsamość duszy ludzkiej.
Mag Litwor idąc dalej widział wyraźne z Indii przyniesione pomniki Ariów.
Z tej krainy, która była krainą baśni, Fizon — mlekiem płynący, czyli Ganges — okrążać miał krainę złota; na pierwszych stronicach Biblii już jest beryl i lazurowy kamień z krainy Ofiru, czyli z Indii Zachodnich.
Stąd szły owe najcenniejsze z towarów dawnych — złoto, sandałowe drzewo, perły, małpy, pawie i bisiory189.
Tu w podziemiach Giewontu, którego imię jest reminiscencją góry u zendów190 Giwant, jak były inne Dant lub Meru — w tych podziemiach, jak w przecudownych w granicie wyrytych galeriach bogów Rameswaram191 i Ellory192, jak w jaskiniach wodnych Elefanty193 i w Amrawati194 znajdował się Dwór boga Indry —
tak tu było miasto całe, gdzie niegdyś w epoce dżdżu i zimy chroniły się giganty — może jeszcze z tej cyklopejskiej rasy, po której znane jest 127 miast w Europie cyklopejskiego pochodzenia?
Rasa ta z wiedzą ezoteryczną, zastosowaną do sztuki architektonicznej — ci Atlantyjczycy — ci Gibborim195 biblijni, jakby sturęcy olbrzymi Hekantonchejrzy z Odysei — wznosili budowle potężne, te posągi Bamianu, wobec których kolos Rodyjski był małym; wznosili miasta wielkie jak Babilon w tych płaskowyżach Tybetu, gdzie teraz tylko orkany szaleją.
Udzielić tych tajemnic nieprzygotowanym — byłoby „jak dziecku świecę dać w prochowym magazynie”.
Czytał Mag Litwor wielkie pieśni Wiedzy w tych złomach potężnych, kute z granitu, widocznie z dala przyniesionego, gdyż Giewont jest z wapienia196.
Były to sagi o Ziemi, jako królowej wężów. Były hymny do Świętego Szatana, które potem powtórzył Hermes Trismegista197: „między bogami nie ma mu równego; w jego ręku wszystkie królestwa, władza i wspaniałość świata”.
————————————————————————————————Wyszedł Mag Litwor na światło gwiazd.
I znowu w pustyni, wyrzeźbionej ścianami czarnych gigantów. Cisza tak wielka, że słyszał szeleszczące pod głazami strumyczki ros.
W mroku wśród błękitnych oparów szła kobieta, jak widmo.
Wieczna wśród żyjących.
W ręce miała harfę trójkątną, której struny były wieszczące o Nowym Objawieniu. Nad twarzą bledszą od księżyca wznosił się gąszcz wspaniałych włosów.
I mówiła ta pieśń o latach oczekiwań wśród łez i umęczenia. Mówiła do swych najtajniejszych myśli, zrodzonych w noce słotne, listopadowe, beznadziejne. Do myśli, w noce księżycowe, zielonawe, magiczne, wśród borów nad brzegiem północnego morza spędzonych. Pytała, kiedy zwycięży Miłość?
Złowieszczy ból przysłaniał oczy Maga Litwora.
W jej łzach łamały się sklepienia nieba.
Mag Litwor, nieruchomy strażnik, stał u bram śmierci i wyrzekł na wieczność: nigdy! Ujrzał, że wstrząsnęły się końce jej palców delikatnych, tęczujących. Spojrzał, nie w oczy jej, podobne grotom, w których fosforyzuje ametystami i czarnym agatem głębina Morskiego Oka — spojrzał w mrok straszliwy piekła, które ją okrywało więzieniem.
W mroku tym świeciło gwiazd kilka niejasno — był to Ofiuchos198. Ukazał jej: jakby ją wiódł na stos i w ofierze składał bogowi Piekła. Wymówił słowa mocne, niedosiężne.
Odeszła.
Słyszał jej kroki ciche, jakby kto pod ziemią przybijał gwoźdźmi trumnę — cichsze — jakby się sypała ziemia na twarz umarłej, i tak niepowrotne, jak muśnięcia rzuconych do mogiły kwiatów.
Umilkła pustynia wielkich gór.
Mroczny Giewont spotworniał — zwiastun śmierci, wiodący do kraju cieniów, szklił się od gwiazd.
Legł w zapadlinie jego piersi Mag.
Nie wiadomo, ile nieruchomych epok — patrzył w górę, gdzie płynął na barce niewidzialnej tajemny, straszliwy księżyc. Podstawa góry rozpościerała się na kilka dolin, mogiła rycerza miała wysokość tak ogromną, iż monumentalny krzyż na jego przyłbicy zdał się igraszką. Głowa potrzaskana w jamy i otchłanie — nieujęte już w formę twarzy.
Ból i tajemniczość mroczyły się w jakieś lico nadludzkie, straszliwe skamieniałej Nieskończoności. Miliony zmarło Lechitów, zmieniły się dynastie królów, zanim te głazy kilkopiętrowe z szarego granitu były ociosane przez deszcze i śniegi, zanim przywiozły je, tocząc na sobie, lawiny — i zanim dawna olbrzymia rzeka wodospadem wyrzeźbiła kamienną masę w bożyszcze Giewontu.
Mag Litwor uczuł w piersi swej wezbrane uczucie tożsamości z tym, którego proch dawno się już rozwiał z świętokradczo naruszonego kurhanu. Lecz przejęty bólem wiecznej Złudy, rzekł w najgłębszych milczeniach swych: nie krąży nic nad pustynią unicestwienia!...
Kamienny olbrzym przechylił się na bok gwałtownie, ciało Maga, dotąd leżące bezpiecznie, teraz zawisło nad przepaścią, gdzie jodły sterczały jakby las dzirytów199. Trzymał się wysterku skały, zaś Giewont masą olbrzymią wahał się ciężko, opadał na bok i przecząc wszystkim prawom grawitacji, wirował na jednym kancie, pochylony ciężarem daleko za granicą linii równowagi.
Giewont, sądzić można, iż strząsnąć chciał Maga, niby mamut małą muszkę, zaczepioną na strasznym karku; linią horyzontalną stawał w pion i opadał, lecz co zadziwiało najwięcej, iż ruchy te odbywały się w próżni, to jest: nie czuć było uderzeń o ziemię! Nagle, jak okręt miotany burzą, kiedy się zaryje w ławicę piasku, Giewont runął ciężko — a po głazach przebiegało wstrząśnienie, jak oddech rozszalałego morza. Każdy śmiertelnik zemdlałby ze znużenia i grozy — runąłby z tych piętr wyższych niż mury wieży Babel.
Wtem błysnęło światełko migając w odległym narożniku zapalone — czyżby księżyc rzucił zza chmury swój zachodzący promień? lecz raczej był to blask we wnętrzach Giewontu.
Milczenie. Nagły spokój. Mag jął iść po ciosach wapiennego dna Pramorza Tatr. Z głowy Bożyszcza światło zdało się wcale nie zbliżać — wreszcie zgasło.
Kiedy Mag Litwor ujrzał się wreszcie przed wejściem, utajonym w trójkącie przyłbicy Giewontu, z ust jego płynęła posoką krew.
Dusza jego upływała z nią — zali200 się dowie?
Wstąpił znowu w ciasny korytarz, wijący się ślimakiem — namacał ostatni kres; był to mur, czy szlifowana skała? Żaden geniusz rozumu nie mógł jej odewrzeć. Lecz mimo wiedzy ręce jego dotykały się runów i przy jednym naciśnięciu skała uchyliła mu wejścia w jakiś krużganek, nad przepaść wiodący, skąd wiał lodowaty chłód. Szmery i westchnienia — zapewne przypływ powietrza przez szczeliny — jednak zdawało się, że rojno tu od widm.
Zwarła się skała. Po głazach wystających nad otchłanią idąc, uczuł Mag, że mu serce zamiera, gdyż znaleźć nie mógł już oparcia — tak więc był w pułapce grobu. Wyciągnąwszy rękę uchwycił końce łańcucha — i nie badając już, dokąd go zawiedzie, wspinał się Mag po nim wysoko — jak na dzwonnicę. I nie wstąpił, lecz ukląkł na progu małej komnaty, otoczonej kolumnami, na których były wyryte prawa całej ziemi. Przez wąski otwór w górze, który przerzynał niezmierną wysoczyznę góry, widać było, jak w dioptrze teleskopu, przesuwającą się mgławicę Sobieskiego201, która, odbita od wklęsłych zwierciadeł lodowca, rzucała blask magiczny na kosztowne kamienie, oprawione w ścianach i w architrawie.
Iskrzyły miliony płomyczków od rubinowego zodiaku — szmaragdy bogini Maruny rzucały cichy blask najgłębszej mądrości; astralne skrzydła Lelum i Polelum na architrawie tonęły w mrocznych głębinach zimnego Morskiego Oka.
Przepajały go moce i natchnienia, odradzały — wzmagały do wiecznej ekstazy młodzieńczego Światowida. Uczuł się władcą, przenikał miliony lat, wchodził na szczyty gór niepodobieństwa.
Wtem obejrzał się.
Nie był sam. Czuł to, nie widząc nikogo. Ujrzał na ścianie odblask ręki. Fosforyzowała, wychodząc z chmury czarnej. Nie wiedział, co by miała obwieścić — usłyszał, jak miecz upadł nagle i toczył się po posadzce. Miecz ten mignął w powietrzu i znalazł się w dłoni Widma — które ostrzem hartownym, skrzypiąc po granicie, wypisało w języku zaginionym Słowian indyjskich:
Jestem. —
Tak mocny był blask mgławicy w zwierciadłach krysztalnych, iż czytał wyraźnie to słowo wieczne, twórcze, niezgłębione, stanowiące pierwszy wschód ku cudownym świątyniom, nieznanym już na ziemi. Ręka widma tym jedynym wyrazem nakreśliła dziwny poemat wiekuistych doskonaleń Umarłego.
————————————————————————————————Mag Litwor mówił, wyszedłszy z podziemi Giewontu, do widm z podłymi głowami, które czyhały, aby mu odebrać tajemnicę i rozszarpać:
— Przysięgam wam, którzykolwiek Polskę zabijacie, iż nigdy ani głoska jedna powierzoną wam nie zostanie. Możecie wątpić, wahać się, zaprzeczać, szydzić, przechodzić w milczeniu — nie obejdzie mnie to bynajmniej.
Ja wiem!
I jeżeli wyszedłem z grobów Tatr, to przeto, iż posiadłem zaklęcia, które mnie wiodły przez mury i bezdenie, przez zamarzłe lodowce i ogień podziemnych lawospadów.
I jeżeli nie oniemiałem z radości, pojąwszy niezniszczalną wiedzę, to — iż piękność objawień graniczyła z najstraszliwszą grozą. Były to posągi z ożywionych świateł, góry objawień na górach tajemnic, tysiącolecia i miliony lat, narzucone, jak liście drobne, więdnące wśród wąwozów wieczności. — — — — —
————————————————————————————————Niebo wyglądało już jak turkusowy, zaświatowy ocean z horyzontami ze złota i płomieni; gór mrocznych niebosiężny ołtarz, na którym płoną umarli. Kto wtajemniczył się w życie ludzi najdostojniejszych na ziemi — temu nie będzie nowe, choć pozostanie dziwne, że z olbrzymiej skały Giewontu wyszedł Mag Litwor, jeden z tych zaginionych Magów, którzy jeszcze gdzieniegdzie są i kiedykolwiek mają się stać.
Nie był on sam — za nim szedł jakiś magopodobny potwór, uśmiechał się napuszenie, w kompilacji robaczliwych instynktów i taniego rozsądku. — A to oszust! — rzekł, myśląc o Magu i świecie, do którego ten go wprowadził.
Nie obrażajmy jednak zbytnio Mangra202: był to zwyczajny człowiek.
Trochę więcej, czy trochę mniej podły — co to już znaczy?
Jedna z tych bestii, które, jeśli mają kaczy dziób naiwności, to w tyle kryją jadowity szpon znęcania się nad wszystkim, co nie jest kaczodziobem.
Jedno z tych zwierząt stadnych, które żyją z wzajemnego oszustwa: zawsze chciwe, choćby miało pałace, zawsze spekulujące na tym, że ktoś inny ma zasady wzniosłe i według nich postąpi, ono zaś ma frazesy — kto wie? może jeszcze wyżej podlicytowane, ale uważa za swój wyjątkowy rozum, żeby w życiowej tak zwanej walce — iść drogą geszeftu203 i żuiserstwa204, wie bowiem, że wśród równego sobie stada, po niewymownie opłakiwanej śmierci, będzie nazywało się nieboszczykiem, tj. niebo ziszczającym.
Kiedy Chrystus nauczał: „Kochaj bliźniego, jak siebie” — kaczodziób oznajmi: kochaj więcej, niż siebie, bo myśląc, że on jest tym jedynym bliźnim, lęka się wszelkiego ograniczenia zakonu dobra w zastosowaniu do swego ja. Tak przemykając w masce religii i etyki, dążeń społecznych i narodowych lub choćby w imię postępu i socjalizmu — kaczodziób postara się wybić naprzód — jako prorok wilczoprosięcego stada.
Taki Mangro dziś jest zwykłym wyjcem opinii publicznej, jutro będzie przewódcą partii, luminarzem stowarzyszeń i salonów, obejmie katedrę, meeting, kazalnicę lub dom gry.
Taki szakal zawsze okradnie, zawsze wywącha, zawsze obełże, zawsze pojmie niewinną, lecz bogatą cnotę za swą magnifikę205, zawsze urodzi mu się szlachetny syn, który będzie musiał prać jego brudną renomę, jeśli na swe nieszczęście nie puści sobie kuli po pierwszym spotkaniu ze swym nieubranym już we frazesy papą.
Więc nie uważajmy Mangra za jedynego Kalibana na całej ziemnej wyspie.
Dlaczego jednak Mag Litwor znosił go w swojej obecności? Może pewne światło rzucą na tę sprawę własne słowa Mangra.
— Mistrzu — rzekł — jeślibyś chciał zrobić efekt na publiczności — wystarczy, jeśli im opowiesz, jakeśmy się namęczyli w tych ciemnościach. Ja ostatecznie wyszedłem nienajgorzej. Znalazłem primo dowód, że mistycyzm, magia itd. są ścianą, w którą można stukać, lecz z której nic się nie odzywa. Secundo, poetycka Rosynantowa206 wyobraźnia dawno przestała mnie już, na moje szczęście, unosić, odkąd poznałem, że wymarzony milion nie jest jeszcze tym, który mi oby! zabrzęczał prędko w kieszeni! Tertio, konkretnie mówiąc, zdobyłem ten jeno klejnocik, który sprzedam, jako koronę króla Popiela, do muzeum w Luwrze. Już tak jeden raz udało mi się z koroną Sajtafernesa207. —
Tu ukazał Magowi fałszywą, lecz nad podziw zręcznie naśladowaną koronę, którą w przejściu przez świątynię podziemia zdołał wygnieść w rękach z cyny, wypiłować i, zamoczywszy w Złotym Jeziorze milczenia wieków, nadać jej wygląd niezwykły d’une Haute Nouveauté208.
— Tiens209 — mówił dalej — wydębię
Uwagi (0)