Tajemnicza wyspa - Jules Gabriel Verne (darmowa czytelnia online .TXT) 📖
Jedna z najlepszych i najpopularniejszych powieści Juliusza Verne'a, stanowiąca ostatnią część tak zwanej dużej trylogii Vernowskiej, na którą składają się także Dzieci kapitana Granta oraz Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Razem z nimi należy do światowego kanonu literatury podróżniczo-przygodowej.
Podczas wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych kilku zwolenników Unii zostaje uwięzionych w Richmond, oblężonej stolicy konfederatów. Podejmują ryzykowną próbę ucieczki, porywając przygotowany do podróży balon. Nieświadomi, że trafili w środek potężnego huraganu, pędzą w balonie coraz dalej i dalej na południowy zachód, poza krańce lądu, aż nad bezkresne przestrzenie Pacyfiku. Po pewnym czasie okazuje się, że z uszkodzonej powłoki ucieka gaz, balon niepowstrzymanie opada coraz niżej. Pasażerom udaje się dojrzeć zarysy jakiejś wyspy, ale czy uda się do niej bezpieczniej dotrzeć?
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajemnicza wyspa - Jules Gabriel Verne (darmowa czytelnia online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
— Za pół godziny się dowiemy — odparł reporter. — Zresztą widać, że kapitan ma zamiar tu wylądować, jeżeli więc nie dziś, to najpóźniej jutro poznamy go z bliska.
— Mniejsza o to — powiedział Pencroff. — Lepiej wcześniej wiedzieć, z kim się ma do czynienia, i dlatego nie miałbym nic przeciwko temu, żeby teraz poznać barwy tego jegomościa.
Mówiąc to, marynarz nie odejmował lunety od oka.
Wieczór zaczął zapadać, a wraz z nim ustawał wiatr. Bandera brygu zwiotczała, zaplątała się pomiędzy linkami i coraz trudniej było ją obserwować.
— Nie, to nie bandera amerykańska — powtarzał od czasu do czasu Pencroff — ani angielska, której czerwony kolor rzucałby się w oczy; to nie są także barwy francuskie ani niemieckie, ani biała bandera rosyjska, ani żółta hiszpańska... Zdaje się, że jest jednobarwna... Zaraz, zaraz... na tych wodach... jakie statki spotyka się najczęściej?... Może to bandera chilijska? Ale ona jest trójkolorowa... Może brazylijska? Zielona... Japońska? Czarno-żółta... Podczas gdy ta...
W tej chwili wiatr rozwinął nieznaną banderę. Ayrton chwycił lunetę odłożoną przez marynarza, przyłożył ją do oka i zawołał głuchym głosem:
— To czarna bandera!...
Rzeczywiście, na maszcie ponuro powiewała ciemna płachta i teraz na pewno można było uważać bryg za podejrzany.
Czy zatem inżyniera nie omyliły przeczucia? Więc to był statek piracki, który krążąc po wodach Pacyfiku, konkurował z łodziami malajskimi grasującymi w tych stronach? Czegóż on szukał u wybrzeży Wyspy Lincolna? Może uznał tę nieznaną wyspę za dobrą kryjówkę na przechowanie łupów? Może szukał tu schronienia na czas zimy? Czyżby uczciwa posiadłość kolonistów miała się stać ostoją zbójców, czymś w rodzaju pirackiej stolicy na Pacyfiku?
Wszystkie te myśli mimowolnie cisnęły się kolonistom do głowy. Nie było żadnej wątpliwości, co oznacza kolor wywieszonej bandery. Był to kolor piratów. Taka bandera powiewałaby na „Duncanie”, gdyby powiodły się zbrodnicze plany skazańców.
Nie można było dłużej tracić czasu.
— Przyjaciele — powiedział Cyrus Smith — może ten statek chce tylko poznać wybrzeża wyspy? Może jego załoga wcale nie wyląduje? To możliwe. W każdym razie powinniśmy starać się ukryć naszą obecność. Wiatrak postawiony na Płaskowyżu Pięknego Widoku najbardziej zwraca na siebie uwagę. Niech Ayrton z Nabem pozdejmują z niego skrzydła. Zamaskujmy gęstymi gałęziami okna Granitowego Pałacu. Wszystkie ognie trzeba pogasić. Niech nic nie zdradza obecności ludzi na wyspie.
— A nasz statek? — powiedział Harbert.
— Och, schowany bezpiecznie w Przystani Balonowej — odparł Pencroff. — Założę się, że te łotry go nie znajdą!
Polecenia inżyniera zostały natychmiast wykonane. Nab z Ayrtonem udali się na płaskowyż i podjęli niezbędne kroki, żeby zatrzeć wszelkie ślady obecności ludzi. W czasie, gdy byli zajęci tą pracą, ich towarzysze udali się na skraj Lasu Złotopióra i przynieśli stamtąd wielki stos gałęzi i pnączy, które miały z pewnej odległości sprawiać wrażenie naturalnej zieleni i zamaskować otwory w granitowej ścianie. Równocześnie rozmieszczono broń i amunicję tak, by w jednej chwili można z nich było zrobić użytek w razie niespodziewanego napadu.
Gdy ukończono wszystkie te przygotowania, Cyrus Smith odezwał się ze wzruszeniem w głosie:
— Przyjaciele, jeśli ci nędznicy będą chcieli zawładnąć Wyspą Lincolna, będziemy jej bronić, prawda?
— Tak, Cyrusie — odparł reporter — a gdy trzeba będzie, zginiemy w jej obronie!
Inżynier wyciągnął rękę do towarzyszy, którzy uścisnęli ją serdecznie.
Tylko Ayrton pozostał w swoim kącie i nie przyłączył się do kolonistów. Może on, dawny zbrodniarz, nie czuł się jeszcze tego godny.
Cyrus Smith zrozumiał, co się dzieje w duszy Ayrtona, podszedł więc do niego i zapytał:
— A co pan zamierza zrobić, Ayrtonie?
— Spełnię swoją powinność — odparł Ayrton.
Po czym stanął przy oknie i przez zasłonę z gałęzi zaczął wpatrywać się w morze.
Było wtedy wpół do ósmej. Słońce od dwudziestu minut skryło się za Granitowym Pałacem. Niebo na wschodzie powoli ciemniało. Tymczasem bryg zbliżał się coraz bardziej do Zatoki Stanów Zjednoczonych.
Był w odległości nie większej niż osiem mil, i to dokładnie naprzeciw Płaskowyżu Pięknego Widoku, gdyż korzystając z przypływu, zrobił zwrot na wysokości Przylądka Szponu i zmienił kierunek na północny. Można było nawet przypuszczać, że wpłynął już w głąb zatoki, gdyż linia prosta pociągnięta od Przylądka Szponu do Przylądka Szczęki przechodziłaby na zachód od statku, po jego prawej burcie.
Czy bryg zapuści się dalej w głąb zatoki? To było pierwsze pytanie. Czy w zatoce rzuci kotwicę? To było drugie pytanie. A może poprzestanie na obejrzeniu z daleka wybrzeży, bez wysadzania załogi na ląd, po czym wypłynie znów na pełne morze? O tym mieli się przekonać za godzinę. Kolonistom nie pozostawało nic innego, jak tylko cierpliwie czekać.
Cyrusa Smitha bardzo zaniepokoił widok czarnej bandery wywieszonej na podejrzanym statku. Czyż nie zagrażała ona dziełu, które on sam i jego towarzysze tak pomyślnie prowadzili? Czyżby piraci — bo nie było wątpliwości, że to oni stanowili załogę brygu — znali już wcześniej tę wyspę, skoro zbliżając się do niej, wciągnęli swoją banderę? Może lądowali tu już wcześniej, co tłumaczyłoby pewne niewyjaśnione dotąd tajemnice? Może w tych niezbadanych dotąd częściach wyspy ukrywa się któryś z tych złoczyńców, gotowy przyłączyć się do swoich wspólników?
Cyrus Smith zadawał sobie w duchu te wszystkie pytania, ale nie umiał znaleźć na nie żadnej odpowiedzi. Czuł tylko, że przybycie brygu bardzo poważnie zagraża bezpieczeństwu kolonii.
W każdym razie zarówno on sam, jak i jego towarzysze byli zdecydowani walczyć do ostatka. Czy piraci byli liczniejsi i lepiej uzbrojeni od kolonistów? Tego właśnie należało się dowiedzieć. Ale jak do nich dotrzeć?
Zapadła noc. Księżyc w nowiu, pozbawiony promieni słońca, zniknął. Głęboka ciemność pokryła wyspę i morze. Ciężkie chmury nagromadzone na horyzoncie nie przepuszczały ani jednego błysku światła. Z zapadnięciem zmroku wiatr ustał zupełnie. Żaden listek nie zaszeleścił na drzewie, żadna fala nie zaszumiała na brzegu. Statku zupełnie nie było widać, widocznie wszystkie światła na nim wygaszono, a jeśli nadal znajdował się w pobliżu wyspy, to nie można było stwierdzić, w którym miejscu.
— Kto wie? — powiedział Pencroff. — Może ten przeklęty statek odpłynie sobie w nocy i jutro nie znajdziemy po nim ani śladu?
Jakby w odpowiedzi na słowa marynarza nagle na morzu rozbłysło jaskrawe światło, a potem zabrzmiał huk armatniego wystrzału.
Statek był więc tam nadal i miał na pokładzie działa.
Pomiędzy błyskiem a hukiem upłynęło sześć sekund. Z tego wynikało, że bryg znajdował się o milę i ćwierć od brzegu.
Równocześnie dał się słyszeć głuchy zgrzyt łańcucha przesuwającego się przez kluzę368.
Statek rzucił kotwicę na wprost Granitowego Pałacu.
Dyskusje. — Przeczucia. — Propozycja Ayrtona. — Propozycja przyjęta. — Ayrton z Pencroffem na Wysepce Wybawienia. — Więźniowie z Norfolk. — Ich plany. — Bohaterski czyn Ayrtona. — Powrót. — Sześciu przeciwko pięćdziesięciu.
Nie było już najmniejszej wątpliwości co do zamiarów piratów. Zakotwiczyli w pobliżu wyspy i było oczywiste, że zamierzali nazajutrz łodziami wylądować na brzegu.
Cyrus Smith i jego towarzysze byli gotowi na wszystko, przy całej jednak odwadze nie zapominali także o ostrożności. Może uda im się ukryć swoją obecność, jeśli piraci tylko wylądują na brzegu i nie zapuszczą się w głąb wyspy. Możliwe, że mieli zamiar tylko uzupełnić zapasy słodkiej wody z Rzeki Dziękczynienia, a wówczas niewykluczone, że most znajdujący się półtora mili od ujścia rzeki oraz urządzenia w Kominach umkną ich uwadze.
Ale dlaczego wywiesili tę banderę na brygu? Po co ten wystrzał armatni? Mogła to być tylko czysta fanfaronada369, lecz mógł to być także znak objęcia wyspy w posiadanie. Cyrus Smith wiedział już teraz, że statek jest dobrze uzbrojony. A czym koloniści Wyspy Lincolna mogli odpowiedzieć na działa piratów? Kilkoma strzelbami.
— Mimo wszystko — zauważył Cyrus Smith — zajmujemy pozycję nie do zdobycia. Nieprzyjaciel nie będzie mógł znaleźć otworu kanału odpływowego, zamaskowanego teraz trzciną i trawą, a tym samym nie uda mu się wtargnąć do Granitowego Pałacu.
— Ale nasze plantacje, ptaszarnia, zagroda i w ogóle wszystko! — zawołał Pencroff, tupiąc nogą. — W kilka godzin mogą to wszystko spustoszyć, zniszczyć.
— Mogą, Pencroffie — odparł Cyrus Smith — i my nie potrafimy im w żaden sposób przeszkodzić.
— Ilu ich jest? Oto pytanie — powiedział na to reporter. — Jeśli nie więcej niż tuzin, zdołamy ich odeprzeć, lecz jeśli ich jest czterdziestu, pięćdziesięciu, a może więcej...
— Panie Smith — powiedział na to Ayrton, podchodząc do inżyniera — chciałbym prosić pana o pozwolenie...
— Na co, przyjacielu?
— Na przedostanie się na statek, żeby rozpoznać, ile ma załogi.
— Ależ, Ayrtonie... — odparł, wahając się, inżynier — ryzykuje pan życie...
— Czemuż by nie, panie Smith?
— To więcej niż pański obowiązek.
— Bo też mam więcej do spełnienia niż tylko obowiązek — odparł Ayrton.
— Chce pan podpłynąć czółnem aż do samego statku? — zapytał Gedeon Spilett.
— Nie, proszę pana, popłynę wpław. Czółno nie przejdzie tam, gdzie się prześlizgnie człowiek.
— Czy wie pan, że bryg jest pięć o milę i ćwierć od brzegu? — zapytał Harbert.
— Jestem dobrym pływakiem, panie Harbercie.
— Ależ powiadam panu, że ryzykuje pan życie — powiedział po raz drugi inżynier.
— Mniejsza o to — odparł Ayrton. — Panie Smith, proszę pana o to jako o łaskę. Może w ten sposób nabiorę szacunku dla samego siebie.
— Niech pan więc idzie, Ayrtonie — odparł inżynier, czując, że odmowa głęboko dotknęłaby dawnego przestępcę, który teraz został uczciwym człowiekiem.
— Pójdę z panem — powiedział Pencroff.
— Nie dowierzacie mi! — zawołał żywo Ayrton. Po czym dodał pokornie: — Niestety!
— Nie, nie! — szybko odpowiedział inżynier. — Nie, Ayrtonie! Pencroff nie wątpi w pana! Źle pan zrozumiał jego słowa.
— Tak jest — powiedział marynarz. — Proponuję Ayrtonowi, że będę mu towarzyszył do wysepki. Możliwe, choć to mało prawdopodobne, że któryś z tych łotrów już na niej wylądował, a w takim razie przyda się dwóch ludzi, aby mu przeszkodzić w podniesieniu alarmu. Będę czekał na Ayrtona na wysepce, a on sam popłynie na statek, skoro się tego podjął.
Po zapadnięciu decyzji Ayrton natychmiast zaczął się przygotowywać do wyprawy. Jego plan był zuchwały, ale w nocnych ciemnościach mógł się udać. Po dopłynięciu do statku Ayrton, uczepiwszy się want lub sztagów, mógłby zorientować się w ilości ludzi, a może nawet dowiedzieć się o zamiarach piratów.
Ayrton z Pencroffem, odprowadzeni przez resztę towarzyszy, zeszli na brzeg morza. Ayrton zrzucił z siebie ubranie i natarł ciało tłuszczem, aby mniej odczuwać temperaturę wody, która była jeszcze zimna. Należało się liczyć z tym, że będzie musiał w niej pozostać przez kilka godzin.
Pencroff i Nab udali się tymczasem po czółno przycumowane o kilkaset kroków w górze rzeki, a gdy wrócili, Ayrton był już gotowy.
Zarzucono mu koc na plecy, po czym wszyscy koloniści po kolei uścisnęli mu dłoń.
Ayrton z Pencroffem wsiedli do czółna.
Było wpół do jedenastej w nocy, gdy zniknęli w ciemnościach. Reszta towarzyszy udała się do Kominów, aby tam na nich czekać.
Ayrton i Pencroff bez trudu przebyli cieśninę i czółno przybiło do przeciwległego brzegu wysepki. Zachowywali przy tym pewną ostrożność, na wypadek gdyby piraci zaczaili się w tym miejscu. Wkrótce jednak przekonali się, że wysepka była całkiem pusta. Przeszli więc szybko na drugi koniec, płosząc po drodze ptactwo gnieżdżące się po skałach, po czym Ayrton bez wahania rzucił się w morze i cicho, bez najmniejszego plusku popłynął w stronę statku, którego położenie zdradzało kilka niedawno zapalonych świateł.
Pencroff tymczasem ukrył się na brzegu w wydrążeniu skalnym i oczekiwał powrotu towarzysza.
Ayrton silnymi ramionami parł naprzód, nie wywołując najmniejszego hałasu. Głowę ledwie wynurzał z wody, oczy utkwił w ciemnej bryle brygu, którego światła odbijały się w morzu. Myślał tylko o obowiązku, który przyjął na siebie, i nie zważał na niebezpieczeństwo, na jakie narażał się nie tylko na pokładzie statku, ale i wodzie, gdyż w tych stronach często pojawiały się rekiny. Unosił go prąd, więc szybko oddalał od brzegu.
Pół godziny później Ayrton, niedostrzeżony i nieusłyszany przez nikogo, podpłynął do statku i chwycił linę bukszprytu370. Odetchnął trochę, po czym wspinając się po łańcuchach, dostał się na górę. Tu suszyło się kilka par spodni marynarskich. Włożył jedne z nich i usadowiwszy się, zaczął nasłuchiwać.
Na pokładzie statku nikt nie spał. Przeciwnie. Rozmawiano, śpiewano, śmiano się. Kilka zdań, przeplatanych przekleństwami, zwróciło szczególną uwagę Artona:
— Dobry nabytek, ten nasz bryg!
— Szybko pływa nasz „Speedy”371, nie ma co mówić! Zasługuje na swoją nazwę!
— Cała flota z Norfolk może za nami ruszyć w pościg i nie dopędzi!
— Hurra! Niech żyje nasz dowódca!
— Hurra! Niech żyje Bob Harvey!
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarł na Ayrtonie ten dosłyszany urywek rozmowy, gdy się dowiemy się, że Bob Harvey był jednym jego dawnych kompanów w Australii, zuchwałym marynarzem, który kontynuował zbrodniczy plan. Bob Harvey opanował w okolicy wyspy Norfolk bryg pełen broni, amunicji i rozmaitych narzędzi, które miały być przewiezione na jedną z wysp Sandwich372. Cała jego banda wsiadła na statek i zamieniwszy się ze skazańców w piratów, nędznicy ci grasowali po Pacyfiku, napadając na statki, mordując załogi, dziksi i okrutniejsi od samych Malajczyków.
Zbrodniarze rozmawiali głośno, przechwalając się swoimi wyczynami i pijąc przy tym bez umiaru. Oto co
Uwagi (0)