Darmowe ebooki » Powieść » Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal



1 ... 53 54 55 56 57 58 59 60 61 ... 68
Idź do strony:
ten ruch rozchylił nieco narzutkę; Julian ujrzał prześliczne ramiona. Zburzone nieco włosy przypominały mu rozkoszną chwilę...

Miał już ulec. „Jedno niebaczne słowo — pomyślał — i rozpocznę na nowo długi ciąg dni rozpaczy. Pani de Rênal znajdowała rację, aby uczynić to, co serce jej dyktowało; ta światowa panna pozwala sercu wzruszyć się jedynie wtedy, kiedy sobie dowiodła silnymi argumentami, że powinna być wzruszona”.

W mgnieniu oka ogarnął tę prawdę i w mgnieniu oka też odzyskał siłę.

Cofnął ręce, które Matylda tuliła, i z ostentacyjnym szacunkiem usunął się nieco. Nie podobna mężczyźnie dalej posunąć hartu. Zebrał rozsypane listy pani de Fervaques i dodał z pozorami grzeczności, jakże okrutnej w tej chwili:

— Panna de la Mole raczy mi pozwolić, abym się zastanowił nad tym wszystkim.

Oddalił się szybko i opuścił bibliotekę; słyszała, jak kolejno zamyka wszystkie drzwi.

„Potwór! Wcale się nie wzruszył... — myślała. — Ale co ja mówię, potwór! Jest mądry, roztropny, dobry; to ja zawiniłam więcej niż sobie można wyobrazić”.

Wytrwała w tym usposobieniu. Tego dnia Matylda była prawie szczęśliwa, cała oddała się miłości; można by rzec, że nigdy w duszy tej nie zagościła pycha, i jaka pycha!

Zadrżała ze wstrętu, kiedy wieczorem lokaj oznajmił panią de Fervaques; głos ten zabrzmiał jej złowrogo. Nie mogła znieść widoku marszałkowej, stanęła jak wryta. Julian, niezbyt dumny ze swego bolesnego zwycięstwa, uląkł się własnych spojrzeń i nie zjawił się na obiad.

Miłość jego i szczęście wzrastały szybko, w miarę jak się oddalał od momentu bitwy; już czynił sobie wyrzuty. „Jak mogłem się jej oprzeć! — powiadał sobie. — Gdyby miała mnie przestać kochać, jedna chwila może odmienić tę hardą duszę. Trzeba zaś przyznać, że obszedłem się z nią strasznie”.

Wieczorem czuł, że trzeba się bezwarunkowo pojawić w Bouffes, w loży pani de Fervaques. Zaprosiła go wyraźnie, zarówno jej obecność jak jego zuchwała nieobecność dojdą niechybnie do Matyldy. Mimo oczywistości tego rozumowania, nie miał siły, aby od początku wieczoru wmieszać się między ludzi. Gdyby musiał rozmawiać, straciłby połowę swego szczęścia.

Wybiła dziesiąta: bezwarunkowo trzeba się pokazać.

Szczęściem zastał lożę marszałkowej pełną kobiet; stanął przy samych drzwiach, zasłonięty przez kapelusze. Pozycja ta oszczędziła mu śmieszności: boskie akcenty bowiem Karoliny w Matrimonio segreto wycisnęły mu łzy z oczu. Pani de Fervaques ujrzała te łzy; tworzyły taki kontrast z hartem zwykłej jego fizjonomii, że ta światowa dusza, od dawna nasycona żrącymi kwasami parweniuszowskiej pychy, wzruszyła się. Reszta kobiecego serca, jaka w niej pozostała jeszcze, ozwała się. Zapragnęła słyszeć dźwięk głosu Juliana.

— Czy widział pan panie de la Mole? — rzekła. — Są na trzecim piętrze.

„Wszak to nie ich dzień — pomyślał Julian — co za zapał!”

Matylda skłoniła matkę, aby się wybrała do teatru, mimo nieodpowiedniej dla ich stanowiska loży, którą ktoś usłużny ofiarował się zdobyć. Chciała się przekonać, czy Julian spędzi wieczór z marszałkową.

LXI. Przerazić ją

Oto arcydzieło waszej cywilizacji! Z miłości uczyniliście zwyczajną sprawę.

Barnave.

Julian pobiegł do loży. Oczy jego spotkały natychmiast załzawione oczy Matyldy; płakała nie krępując się, były tam jedynie podrzędne figury, przyjaciółka, która użyczyła loży i paru jej znajomych. Matylda położyła dłoń na ręce Juliana; zapomniała o obecności matki. Dławiąc się niemal od łez, rzekła tylko jedno słowo:

— Wierzysz!

„Byle tylko nie odezwać się” — myślał Julian sam bardzo wzruszony, zasłaniając, jak mógł, oczy ręką, niby od świecznika zalewającego blaskiem loże trzeciego piętra. „Jeśli przemówię, nie będzie mogła wątpić o mym wzruszeniu, głos zdradzi mnie, wszystko może się jeszcze popsuć”.

Walka stała się dlań uciążliwsza niż rano, dusza jego miała czas ulec wzruszeniu. Lękał się, aby Matyldy nie ukąsiła próżność. Pijany miłością i rozkoszą, przemógł się, aby milczeć. Jest to wedle mnie jeden z najpiękniejszych rysów jego charakteru: człowiek zdolny do takiej siły woli może zajść daleko, si fata sinant.

Panna de la Mole nalegała, aby Julian wracał z nimi do pałacu. Szczęściem padał deszcz. Ale margrabina wskazała Julianowi miejsce naprzeciw siebie, wciąż go zagadywała, nie zostawiła mu czasu na rozmowę z córką. Można by rzec, iż margrabina czuwała nad szczęściem Juliana; nie lękając się już zepsuć wszystkiego nadmiarem wzruszenia, tonął w nim bez pamięci.

Czyż ośmielimy się wyznać, iż znalazłszy się w pokoju, Julian rzucił się na kolana i okrył pocałunkami listy Korazowa?

— O wielki człowieku! Ileż ci zawdzięczam! — wykrzyknął oszalały.

Stopniowo ochłonął nieco. Porównywał się z generałem, który ma wygrać wielką bitwę. „Przewaga jest stanowcza, olbrzymia — powiadał sobie — ale co jutro? Jedna chwila może wszystko zgubić”.

Otworzył gwałtownym ruchem Pamiętniki, dyktowane na wyspie Świętej Heleny przez Napoleona i przez całe dwie godziny zmuszał się do czytania; czytał jedynie oczami, mimo to zmuszał się. W czasie tej dziwnej lektury głowa jego i serce nastrojone na najwyższy ton pracowały bez jego wiedzy. „To zupełnie inna kobieta niż pani de Rênal — powiadał sobie — ale nie sięgał dalej myślą”.

— Przerazić ją! — wykrzyknął nagle, odrzucając książkę. — Nieprzyjaciel będzie mnie słuchał tylko o tyle, o ile stanę się groźny, wówczas nie ośmieli się mnie lekceważyć.

Przechadzał się po swoim pokoiku, pijany radością. Co prawda szczęście to bardziej płynęło z dumy niż z miłości.

— Przerazić ją! — powtarzał dumnie i miał prawo być dumny. — Nawet w najszczęśliwszych chwilach pani de Rênal wątpiła zawsze, aby moja miłość była równa jej miłości. Tutaj mam do czynienia z demonem, trzeba go ujarzmić.

Wiedział, że nazajutrz już o ósmej rano Matylda znajdzie się w bibliotece; zjawił się dopiero o dziewiątej, płonąc miłością, ale panując nad sercem. Nie upłynęła minuta, aby sobie nie powtarzał: „Utrzymywać ją wciąż w tej wątpliwości: Czy on mnie kocha? Świetne stanowisko, pochlebstwa, aż nadto czynią ją skłonną do pewności siebie”.

Blada, spokojna, Matylda siedziała na kanapie, jakby wrosła w miejsce. Wyciągnęła rękę:

— Drogi mój, obraziłam cię, prawda; możesz gniewać się na mnie...

Julian nie spodziewał się takiej prostoty. Omal się nie zdradził.

— Chcesz rękojmi — dodała po chwili oczekiwania — masz słuszność. Wykradnij mnie, jedźmy do Londynu, będę zgubiona na zawsze, zhańbiona... — Miała tę siłę, aby wysunąć rękę z rąk Juliana i zasłonić sobie oczy. Wszystkie uczucia wstydu i cnoty niewieściej wróciły w tę duszę... — Więc dobrze! Okryj mnie hańbą — rzekła z westchnieniem — to będzie rękojmia.

„Wczoraj byłem szczęśliwy, bo miałem odwagę być surowym dla samego siebie” — pomyślał Julian. Po chwili milczenia zdołał się opanować na tyle, aby rzec lodowato:

— A skoro uciekniesz do Londynu, skoro będziesz zhańbiona, któż mi ręczy, że będziesz mnie kochała? Że moje sąsiedztwo w kolasce pocztowej nie będzie ci niemiłe? Nie jestem potworem; to, że panią zgubię w opinii, będzie dla mnie tylko jednym nieszczęściem więcej. To nie twoja pozycja stanowi przeszkodę; to, niestety, twój charakter. Czy możesz zaręczyć sama przed sobą, że będziesz mnie kochała bodaj tydzień?

„Och, niech kocha tydzień, tylko tydzień — powiadał sobie Julian — a umrę ze szczęścia. Co mi przyszłość, co mi życie! I to boskie szczęście może się zacząć dla mnie dziś, jeśli zechcę, zależy jedynie ode mnie!”

Matylda widziała jego zadumę.

— Jestem tedy zupełnie niegodna ciebie — rzekła, ujmując go za rękę.

Julian wziął ją w ramiona, ale w tejże chwili żelazna dłoń obowiązku pochwyciła jego serce. „Jeśli spostrzeże, jak dalece ją ubóstwiam, stracę ją”. I nim wypuścił ją z objęć, odzyskał całą godność, jaka przystoi mężczyźnie.

Tego dnia i przez następne dni zdołał ukryć nadmiar szczęścia; bywały chwile, w których odmawiał sobie nawet rozkoszy wzięcia jej w ramiona.

Kiedy indziej znowu szał szczęścia tłumił wszelką przezorność.

Niegdyś miał zwyczaj spędzać wiele chwil koło altanki z dzikiego wina, przeznaczonej na to, aby ukryć drabinę. Siadał tak, aby móc z dala spoglądać na okno Matyldy i opłakiwać jej niestałość. Tuż obok wyrastał ogromny dąb, tak iż pień drzewa zasłaniał go od niepowołanych spojrzeń.

Kiedy przechodził z Matyldą koło tego miejsca, które mu tak żywo przypominało bezmiar niedoli, kontrast minionej rozpaczy a obecnego szczęścia za silny był dla Juliana; łzy nabiegły mu do oczu. Podnosząc do ust rękę ukochanej, rzekł:

— Tutaj żyłem, myśląc o tobie, tutaj patrzałem w te żaluzje, czekałem godziny całe szczęsnej chwili, w której ta ręka mi je otworzy...

Hart jego prysnął. Odmalował prawdziwymi barwami, takimi, jakich się nie da zmylić, bezmiar swej rozpaczy. Krótkie wykrzykniki świadczyły o jego obecnym szczęściu, które położyło kres okrutnej męce.

„Co ja czynię, Boże? — pomyślał Julian, opamiętując się nagle. — Gubię się”.

W bezmiarze przerażenia zdało mu się, że widzi już w oczach panny de la Mole mniej tkliwości. Było to złudzenie; ale twarz Juliana zmieniła się nagle i stała się śmiertelnie blada. Oczy jego zgasły; wyraz dumy niewolnej od ironii zajął nagle miejsce najoddańszej63 miłości.

— Co tobie, drogi? — spytała Matylda z czułością i niepokojem.

— Kłamię — odparł Julian twardo — i kłamię przed tobą! Wyrzucam to sobie, a wszakże Bóg wie, iż szanuję cię na tyle, aby nie kłamać. Kochasz mnie, jesteś mi oddana, nie potrzebuję frazesów, aby trafić do twego serca.

— Wielki Boże! Czyż to frazesy, wszystkie te urocze słowa, które powtarzasz mi od kwadransa?

— Niestety, biję się w piersi, droga Matyldo. Ułożyłem je swego czasu dla kobiety, która mnie kocha, a którą byłem nieco znudzony... To mój nieszczęsny charakter, sam spowiadam się z niego przed tobą, daruj mi.

Gorzkie łzy spływały po licach Matyldy.

— Z chwilą gdy mnie coś urazi i wprawi w zadumę — ciągnął Julian — moja niegodziwa pamięć, którą przeklinam w tej chwili, nastręcza mi ratunek i nadużywam go.

— Czy mimo woli popełniłam coś, co cię uraziło? — spytała Matylda z czarującą prostotą.

— Jednego dnia, przypominam sobie, przechodząc koło tych powojów, zerwałaś kwiatek, de Luz wziął ci go z ręki i ty mu go zostawiłaś. Stałem tuż za tobą.

— De Luz? To niemożliwe — odparta Matylda z wrodzoną wyniosłością — nie mam takich zwyczajów.

— Wiem z pewnością — odparł porywczo Julian.

— Więc dobrze, prawda, drogi mój — rzekła Matylda, spuszczając smutno oczy. Wiedziała stanowczo, że od wielu miesięcy nie pozwoliła panu de Luz na nic podobnego.

Julian spojrzał na nią z niewysłowioną czułością: „Nie — pomyślał — ona nie kocha mniej”.

Wieczorem wymawiała mu żartem jego słabostkę dla pani de Fervaques.

— Mieszczanin zakochany w parweniuszce! Tego rodzaju serca to są jedyne, których mój Julian nie zdoła przywieść do szaleństwa. Zrobiła z ciebie dandysa — mówiła, bawiąc się jego włosami.

Od czasu, jak sądził, że Matylda nim gardzi, Julian stał się jednym z najlepiej ubranych ludzi w Paryżu; miał zaś nad zawodowymi elegantami tę wyższość, że raz dokończywszy toalety, nie myślał już o niej.

Jedno drażniło Matyldę; Julian w dalszym ciągu kopiował listy Rosjanina i przesyłał je marszałkowej.

LXII. Tygrys
Ha! czemuż to, a nie co innego!
Beaumarchais

Pewien angielski podróżnik opowiada dzieje swej zażyłości z tygrysem; wychował go, pieścił, ale zawsze miał na stole nabity pistolet.

Julian dał się unosić nadmiarowi swego szczęścia jedynie w chwilach, gdy Matylda nie mogła tego szczęścia wyczytać w jego oczach. Ściśle dopełnił nałożonego sobie obowiązku, aby jej rzec od czasu do czasu coś przykrego.

Kiedy słodycz Matyldy, której przyglądał się ze zdumieniem, i nadmiar jej oddania miały mu już odjąć władzę nad sobą, wówczas zdobywał się na to, aby ją opuścić.

Pierwszy raz w życiu Matylda kochała.

Życie, które zawsze się wlekło dla niej żółwim krokiem, teraz leciało na skrzydłach.

Ponieważ trzeba było jakiegoś upustu dla jej dumy, harda panna wystawiała się na wszystkie niebezpieczeństwa, jakie miłość mogła na nią ściągnąć. Julian musiał być przezorny za nią: jedynie wtedy, kiedy chodziło o niebezpieczeństwo nie chciała ulec jego woli. Ale, pokorna i uległa z nim, objawiała tym większą butę wobec otoczenia, rodziców czy służby.

Wieczorem w salonie wobec kilkudziesięciu osób przywoływała Juliana, aby z nim szeptać na osobności.

Kiedy raz Tanbeau usiadł koło nich, poprosiła, aby jej przyniósł z biblioteki tom Smolletta, w którym znajduje się rewolucja roku 1688; kiedy się zaś wahał, dodała:

— A niech się pan nie śpieszy. — Powiedziała to ze wzgardliwą wyniosłością, która była jak balsam dla duszy Juliana.

— Zauważyłaś spojrzenie tej żmii? — spytał.

— Wuj jego liczy kilkanaście lat służby w tym salonie, inaczej kazałabym go wygnać natychmiast.

Postępowanie jej z panami de Croisenois, de Luz etc., doskonale grzeczne co do formy, było w gruncie wyzywające. Matylda wyrzucała sobie zwierzenia, jakie uczyniła niegdyś Julianowi i to tym bardziej, że nie śmiała mu wyznać, iż przesadziła oznaki sympatii niemal zupełnie niewinnej, jakiej panowie ci byli przedmiotem.

Mimo najpiękniejszych postanowień za każdym razem duma kobieca broniła jej rzec Julianowi: „To dlatego, że mówiłam do ciebie, znajdowałam przyjemność w opisywaniu owej słabości, z jaką nie cofnęłam ręki, kiedy pan de Croisenois, położywszy dłoń na marmurowym stoliku, musnął mnie nią lekko”.

Dziś zaledwie który z tych panów zbliżył się do niej na chwilę, natychmiast znajdowała jakiś interes do Juliana, a zawsze był to pozór, aby go zatrzymać przy sobie.

1 ... 53 54 55 56 57 58 59 60 61 ... 68
Idź do strony:

Darmowe książki «Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz