Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖
Czasy Stanisława Augusta opisane w formie specyficznego moralitetu. Schyłkowe czasy Rzeczypospolitej Kraszewski przedstawia jako okres rozkładu norm i obyczajów.
Zmienne losy szlachcica Michała Ordyńskiego, potomka onegdaj potężnej kresowej rodziny, są dla Kraszewskiego sposobem na snucie opowieści o źródłach upadku Rzeczypospolitej. Akcja powieści dzieje się w latach 1787–1790, a więc tuż przed najważniejszymi wydarzeniami historycznymi końca XVIII wieku. Powieść specyficzna — oprócz charakterystycznego dla Kraszewskiego solidnego zaplecza historycznego, pojawiają się także wątki nadnaturalne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Oklaski znowu i śmiechy powstały, choć niedość dowcipną oracją wywołane, podczaszyc tylko choć z innymi bił w dłonie, jakoś smutnie głowę zwieszał.
Bakałarz, który miał od panny prawić odpowiedź, zdaleka wlazłszy na ławę tak zagaił perorę:
— Stanąwszy przed tak ślicznym, licznym i pompatycznym gronem, nie wiem zkąd mam począć, zacząć i rozwinąć osnowę mojej że tak się wyrażę perory. Auditores ornatissimi! Zadrżał by od strachu, choć nie widząc zamachu Marcus Tulljusz, a Cicero nie śmiałby i gęby otworzyć, gdyby mu przyszło przed wami oracją tworzyć, jako się sam z tem nie tai in principio dicendi totis artubus contremisco — wszakże, atoli, przecie, jednakże muszę perorować i admirować mihi jussa capessere fas est. Gdy się waleczny choć niestateczny Virgiliusz Flaccus zalecał do Didony, temi go słowy przywitała: — Non ignara mali miseris succurrere disco.
Na te słowa hałaśnie poczęli się śmiać wszyscy, a niektórzy aż za boki biorąc, Julja się zmarszczyła, nachmurzył gorzej jeszcze podczaszyc, ale że jejmość łaciny nie rozumiała, przeszło to jakoś płazem.
— Podobnym affektem i wdzięcznym respektem przyjmuje dary i ofiary od JMpana Michała zacna dama JMpanna Julja, chociaż nie taję, że w myśli staje przestroga udzielona Lacedemończykom przez Annibala — Timeo Danaos et dona ferentes.
Nie myślę ja tu wyprowadzać zacnych JMpanny Julji przodków i niewyrodków, wszakże, atoli, jednakże, nie godzi mi się zamilczeć wielkich talentów, ile że z fundamentów, przezacnej jej ciotki, która jeszcze w kwiecie młodości swej służąc w Warszawie przy pięknej sławie, całe dnie i noce w sklepiku trawiąc, szostakowego piwa hojnie i spokojnie wszystkim udzielała...
Jeszcze tych słów nie domówił bakałarz, gdy piękna Julja błyskawicą podbiegła ku niemu i rozgniewana, potężny, głośny, tytaniczny wycięła mu policzek. Zamięszanie ztąd powstało wielkie, śmieli się jedni, urągali drudzy, piszczał bakałarz chcąc koniecznie oddać swoje choć konceptem. Podczaszyc chodził jak chmura jesienna, a przerwany obrzęd na tem się przecie zakończył, bez marcepanów, ceremoniału oddawania w łożnicy, pokładzin i reszty. Goście zmęczeni powoli wysuwać się zaczęli, a piękna Julja jeszcze uspokoić się nie mogła, latając po pokoju i wołając krzykliwie:
— A to impertynent! a to gałgan jakiś! patrzaj go! nieprawda! Nigdy ciotki nie miałam w szynku, siedziała w Warszawie, no to siedziała, ale za swojemi interesami, co jemu do tego!
— Każda Teresa ma swe interesa! — mruknął wynosząc się także i z flegmą żegnając gospodarza jenerał. — Dobranoc ci panie Michale... a ot i ranek już w oknach!!
Jeszcze kilku niedolanych pijaków ziewało i krzyczało przy kielichu w sali, gdy jasny dzień nowemu życiu biednego Ordyńskiego zaświecił.
Anna nie miała ojca. — Zimne jego zwłoki czarny wóz i szereg księży wywiódł na cmentarz miejski, gdzie w tłumie mogił tysiąca, wkrótce tej jednej znaleźć nie będzie można. Za trumną, prócz Anny w żałobie i we łzach, nie było prawie nikogo; posłano do podczaszyca, bo go O. Spirydjon myślał śmiercią starego sługi obudzić, ale kogo zgon matki nie wyrwał z szałów rozpusty, mógłże zgon obojętnego poruszyć człowieka? Podczaszyc właśnie był po wczorajszej uczcie weselnej. Zamknięty z piękną swą Julją, gdy mu o śmierci Sienińskiego oznajmiono, przeczytał kartkę, ruszył się i upadł na kanapę. Anna mu przyszła na myśl, jej sieroctwo, opuszczenie, czekający ją może niedostatek. Żal mu się trochę zrobiło dziewczęcia, potem zagadała zemsta, przemówiło lenistwo, zawarczała namiętność, odłożył do jutra i na pogrzeb nawet nie poszedł.
Jedynym opiekunem Anny pozostał O. Spirydjon, który w niepokoju o los jej, choć nie doradzał zakonnego życia, namawiał na schronienie w klasztorze. Było to w kilka tygodni po pogrzebie, a dziewcze już ochłonąwszy z pierwszych wrażeń co je w początku przybiły, odzyskiwało wolę, zapał i siły. Opłakując ojca, Anna nie straciła z oczu towarzysza swej młodości dla którego tu przybyła, chciała go ratować jeszcze, a uczuwszy się teraz swobodniejszą, myślała dziełu przez starościnę wskazanemu jej we śnie, poświęcić się teraz cała. Klasztor więc nie odpowiadał wcale jej zamiarowi, musiała pozostać wolna, a nie chcąc i nie mogąc mieszkać sama, odezwała się śmiało o radę do O. Spirydjona.
— Wszak może ufność twą zyskałam ojcze! — odpowiedziała mu — widziałeś mnie w różnych życia wypadkach, znasz mnie trochę! chcę pozostać sama i swobodna, nie taję dla czego, bo muszę ratować podczaszyca. Jak? nie wiem, ale silnie chcę i starać się muszę!
O. Spirydjon ruszył brwiami i zażył tabaki.
— To mi się nie podoba — rzekł — bo to nie kobieca rzecz, rady sobie nie dasz, a zgubić się dla niego łatwo. Ja ci dziś wierzę moje dziecko, ale czy jutro pozostaniesz tak jak dziś, nie ręczyłbym. Ludzka natura jak garnek, o którym póki surowy nie mówić, aż się z nim ukrop zagotuje.
— Ale ty ojcze znasz najlepiej, że serce mam dotąd niezepsute, a gdyby w nie co złego wkraść się miało, wierz mi, poczuję i przyjdę po radę.
O. Spirydjon zamilczał.
— Ale cóż myślisz począć, szalona głowo? — zapytał ruszając ramionami.
— Sama nie wiem; robić będę co można, czem mnie natchną okoliczności. Środki zależą trochę od tego co mi ojciec i stryj zostawili; nigdym cię ojcze nie pytała o to, dziś proszę powiedz co mam?
— Właśniem ci o tem przyniósł wiadomość — odpowiedział kapucyn dobywając papierów z rękawa — wezwałem kilku świadków, zrobiliśmy rachunek i — tu spojrzał na dziewczę okiem badawczym śledząc każde jej drgnienie — i powiem ci, że jesteś bogatą, bardzo bogatą nawet.
Anna zarumieniła się jakby z radości.
Ksiądz zasmucił się.
— Cieszysz się? — spytał.
— Cieszę się — odpowiedziała — bo użyję tego grosza aby go wydźwignąć i uratuję! Bez dostatku trudniej by mi to może dokazać było. Ale zkądże te niespodziewane bogactwo?
— Nie potrafię ci tego wytłumaczyć — rzekł staruszek — ojciec twój w pocie czoła zebrał ci kilka tysięcy czerwonych złotych, pan Kasper nie wiem jakim sposobem zostawił ich po sobie z czystym złocie kilkadziesiąt tysięcy, dość piękne klejnociki, oszacowane także na tysięcy kilka, skrypta pewne i zastawy.
— Jakże mu to przyszło?
— To tajemnica między nim a Bogiem; wiem, bo duszy jego byłem stróżem, że złemi środkami nie dorobił się tego mienia, ale kilkadziesiąt lat niesłychanego skąpstwa nie lada co może.
Anna zamyśliła się jak na modlitwie ze złożonemi rękoma i po chwili wstała.
— Więc mogę — zapytała — pokazać mu się dostatniej? może też choć tak ku sobie go pociągnę z tej otchłani.
— To straszna igraszka — rzekł surowo kapucyn — czynisz to w niewinności ducha, co zgubić może! Ale strzeż się na Boga, radź sumienia, nie ufaj siłom swoim, bo nie jedna tak zginęła.
Anna uklękła całując drżące dłonie O. Spirydjona, i prosząc go o błogosławieństwo.
— Święty mój ojcze — zawołała — czyste mam myśli i zamiary, biorę za świadka tę moję opiekunkę, która mi z nieba powierzyła dziecię swoje — nie chcę mojego szczęścia, chcę zbawienia jego! Niech ja zginę, byleby on ocalał. Kocham go, nie zaprę się tego, ale go odstąpię byleby szczęśliwym był poczciwem szczęściem, błogosławionem przez Boga. Przeżegnaj mnie ojcze i nie lękaj się o mnie.
Wstała tak promienista zapałem, że starzec pokonany w milczeniu, nic już nie rzekłszy odszedł. Znać było jednak, że się nie mało frasował.
W kilka dni potem, Anna za poradą kapucyna, który miał styczność z ludźmi klas różnych, przyjęła do domku swego wdowę, niegdyś majętną, dziś zubożałą, niejaką panią Wąchorskę, która jej nieodstępną odtąd towarzyszką być miała. — Wybór ten był dość szczęśliwy, bo jej wychowanie, charakter i hart z jakim przetrwała doznane nieszczęścia, rękojmię na przyszłość dawały. Mąż jej niegdyś zamożny obywatel z pod Płocka, mając szczególną familijną od dziadów jeszcze żyłkę do procesów, pomimo najusilniejszych perswazyj żony, do ostatniej koszuli się pieniał i umarł zakładając apelacją od jakiegoś dekretu. Skutkiem tej przeszłej w nałóg namiętności do procesów, Wąchorscy stracili co mieli do szeląga, a matka została z dwojgiem dziatek na bruku. Mając dawnych znajomych i stosunki w Warszawie, udała się do stolicy, gdzie jakąś resztką począwszy utrzymywać studentów, z tego się żywiła. Tymczasem własne jej dzieci poumierały, widok cudzych tak boleśnie poczciwe jej serce rozraniał, że musiała swój chleba kawałek na cięższy daleko odmienić. Założyła więc pralnię batystów i koronek, tak naówczas używanych, które nieraz aż do Paryża wykwintniejsi posyłali, i z tego zapracowanego ciężko chleba, utrzymywała się ubogo. Pomimo że jej pomagano ceniąc cnotę, pobożność i szanując nieszczęście, jakoś i tu nie bardzo się jej wiodło, a że była charakteru łagodnego, nie mogła sług w przyzwoitej utrzymać karności.
Gdy więc O. Spirydjon zaproponował jej przez kogoś żeby zamieszkała z Anusią, pani Wąchorska chętnie się na to zgodziła, a dziewczę wyczytawszy na bladej twarzy wdowy ślady cierpienia i wyraz rezygnacji, przyjęło ją jak matkę. Dziwnie też przypadły do siebie te dwa charaktery; pani Wąchorska, jako kobieta co najdziwniejszych zmian losu doświadczyła, ufna była w przypadki dziwne, w zmiany niespodziane, w siłę woli własnej i pomoc Opatrzności. Anna na tem także opierała nadzieje któremi żyła. Pierwszego zaraz wieczora, całe już życie swej towarzyszki znała poczciwa Wąchorska, oblawszy je rzęsistemi łzami, przerywając opowiadanie pocałunkami co chwila, bo jej ten uścisk dawne macierzyństwo przypominał. Choć dziwnem się jej zdało że Anna chciała, ufna w swe siły, ratować człowieka do którego nawet dostąpić nie mogła, wierzyła jednak w ratunek, opierając się jak Anna na snach, w których się starościna po trzykroć jej ukazywała.
Dwie kobiety znalazły w sobie źródło pociech niewyczerpane i gorąco się pokochały. Anna prócz tego zaludniła swój dworek kilką sługami, Hołodrydze tylko przez litość zostawując dawny kątek przy bramie. Wzięto się zaraz do odświeżenia domku, a że w mieście byle pieniądz wszystko łatwe, w kilka tygodni stanął jak laleczka ze zmienioną skromną ale wdzięczną powierzchownością, obmyty ze starej rdzy i brudów.
W kilka dni po owym wieczorze u podczaszyca, który zakończył tak dobrze wymierzony policzek, cała Warszawa mówiła o Julji i Ordyńskim. Uderzenie oratora szczególniej szeroko się głośnem stało, bo o niem nawet przy rannej tualecie królowi JMci opowiadał Bacciarelli, nie bez dodatkowych szczegółów o Julji, bo z niej raz malował Venus wychodzącą z morza, co mu ją ze wszech stron dobrze poznać dało.
Jenerał w tydzień coś potem, przyszedł swoim zwyczajem rano do dawnego pupila.
Zastał go przed zgasłym kominem w małym pokoiku, z głową spuszczoną, z oczyma zapadłemi, z miną nadzwyczaj kwaśną.
— Jak się masz Ordyński? — zawołał z progu — a co? jak się tam powodzi in nexu quasi matrimoniali?
— Ba — odpowiedział podczaszyc siląc się na blady uśmiech — jako tako! — Ale i uśmiech i słowa rozlały się w jakimś wyrazie znużenia.
— Cicho! cicho! jenerale.
— Co to jest? i dla czego?
— Julja tuż śpi w drugim pokoju, dała by mi dopiero, żebyśmy ją przebudzili!
— A no! to chodźmy ztąd gdzie indziej.
— A nuż zbudzi się i wstanie?
— To co?
— Potrzeba żebym był zaraz gdy oczy otworzy.
Jenerał się rozśmiał w kułak.
— A to cię widzę spętała! Cóż u kata? boisz się jej, czy co?
Podczaszyc ruszył tylko ramionami, trudno mu się przyznać było, wyszli na palcach do gabinetu, jenerał posłał swoim obyczajem po zwykłe śniadanie, ale pokazało się, że klucze wszystkie były pod poduszką u pani.
— O! o! a to widzę okulbaczyła cię kompletnie — zawołał stary ruszając ramionami niecierpliwie — poszlijże do cukierni.
Posłano do cukierni, a podczaszyc zawstydzony, śmiechem nadrabiał.
— A no, kochany panie Michale, spowiadaj że mi się szczerze, to coś widzę zakrawa na niewolę Babilońską, jeśli tak potrwa, wypadnie zakasawszy poły uciekać.
— Ale to tylko pozory! pozory! — zawołał podczaszyc. — Julja rzeczywiście trochę dziwaczna, ale jej serce...
— Gadaj o sercu któreś za miły grosz kupił!
— Wszakżeśmy się kochali wprzódy?
— Kpij zdrów z tego kochania, serca niema u takiej kobiety; że piękna jak Venus nie przeczę, ale to podobno pierwszy jej i ostatni przymiot, no, gadaj szczerze i radźmy!
— A jak posłyszy? — rzekł oglądając się podczaszyc — albo nas kto posłucha i doniesie?
Baucher się rozśmiał głośno, tak, że Ordyński znów zląkł się, by śmiech jego nie obudził pani.
— Na miłość Boga cicho! — zawołał — niechże sobie śpi! nie budź licha!
— No, no, będę się wstrzymywał, gadaj mi otwarcie, to widzę Herod baba, trzeba na to lekarstwa.
— Ale ja ją kocham!
— No! no! przez punkt honoru! — odparł stary
Uwagi (0)