Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
— Trzeba nam się będzie zająć twojemi sukniami od Fortuny’ego — rzekłem pewnego wieczora do Albertyny. I z pewnością dla niej, która długo pragnęła tych sukien i długo wybierała je ze mną, która zachowała dla nich zawczasu miejsce nie tylko w szafie ale w wyobraźni, posiadać te suknie, których każdy szczegół długo badała aby się zdecydować miedzy tyloma innemi, byłoby czemś więcej niż dla kobiety zbyt bogatej, która ma więcej sukien niż pragnie i nie patrzy nawet na nie. Jednak, mimo uśmiechu, jakim Albertyna podziękowała mówiąc: „Kochany jesteś”, zauważyłem u niej wymowny wyraz zmęczenia, nawet smutku.
W oczekiwaniu aż te suknie będą gotowe, poprosiłem o pożyczenie mi paru (czasem nawet tylko materyj) i ubierałem w nie Albertynę, drapowałem je na niej; przechadzała się po pokoju z majestatem dogaressy i z wdziękiem manekina. Ale niewola w Paryżu stała mi się cięższa od widoku tych sukien, wskrzeszających mi Wenecję. Zapewne, Albertyna była o wiele bardziej więźniem odemnie. I ciekawe było, w jaki sposób, poprzez mury więzienia, los, który przeobraża ludzi, mógł ją przeniknąć i zmienić w samej jej istocie, z młodej dziewczyny z Balbec robiąc nudną i posłuszną brankę. Tak, mury więzienia nie przeszkodziły przedostać się temu wpływowi; może nawet one go stworzyły. To nie była już ta sama Albertyna, bo nie była już, jak w Balbec, bezustanku pomykająca na rowerze, nieuchwytna z powodu mnóstwa małych plaż gdzie nocowała u przyjaciółek i gdzie zresztą kłamstwa jej czyniły ją trudniejszą do dosięgnięcia; dlatego bo zamknięta u mnie, posłuszna i samotna, nie była już nawet tem, czem w Balbec, o ile zdołałem jej dopaść, była na plaży: istotą wymykającą się, ostrożną i krętą, której obecność wydłużała się w tyle zgrabnie pokrywanych „randek”, potęgujących miłość moją cierpieniem które mi to zadawało; istotą, w której, pod jej chłodem dla innych i pod banalnemi odpowiedziami, czuło się wczorajszą i jutrzejszą schadzkę, dla mnie zaś myśl wzgardliwą i chytrą; nie była dziś tą samą, bo wiatr od morza nie wzdymał już jej sukien, bo podciąłem jej skrzydła, bo przestała być boginią zwycięstwa. Dziś była ociężałą niewolnicą, której rad byłbym się pozbyć.
Wówczas, aby zmienić bieg myśli, sprzykrzywszy sobie karty lub warcaby z Albertyną, prosiłem, żeby mi coś zagrała. Leżałem w łóżku, a ona siadała w drugim końcu pokoju przy pianoli, między skrzydłami biblioteki. Wybierała utwory całkiem nowe, lub te, które mi przegrała dopiero raz czy dwa, bo, znając mnie już trochę, wiedziała, że lubię chłonąć jedynie to co mi było jeszcze ciemne, szczęśliwy że mogę, w ciągu tych kolejnych produkcyj, kojarzyć z sobą — dzięki rosnącemu, ale, niestety! zniekształcającemu i obcemu światłu mojej inteligencji — fragmentaryczne i przerywane linje konstrukcji, zrazu niemal zatopionej we mgle. Wiedziała i jak sądzę, rozumiała radość, jaką dawał wówczas memu duchowi trud modelowania bezkształtnej jeszcze mgławicy. Zgadywała, że za trzeciem lub czwartem wykonaniem, inteligencja moja, objąwszy wszystkie partje, tem samem pomieściwszy je w jednej odległości, nie potrzebując już ustosunkowywać się do nich czynnie, rozpostarła je i ustaliła na jednej płaszczyźnie. Ale Albertyna nie przechodziła do innego utworu, bo nie zdając sobie może dobrze sprawy z procesu który we mnie zachodził, wiedziała, iż w chwili gdy praca mojego intelektu zdołała rozprószyć tajemnicę dzieła, rzadko zdarzało się, aby, przez kompensatę, w ciągu swego niewdzięcznego trudu, nie uszczknął on jakiejś wartościowej refleksji. I w dniu gdy Albertyna mówiła: „Damy ten rulon Franciszce, żeby go wymieniła na inny”, często znaczyło to dla mnie jeden utwór muzyczny na świecie mniej, ale jedną prawdę więcej.
Podczas gry Albertyna grała, z bujnych jej włosów mogłem widzieć jedynie czarny kok w kształcie serca tuż koło ucha, niby u infantki Velasqueza. Tak samo jak na bryłowatość tego Anioła muzyki składały się mnogie łączniki między rozmaitemi punktami przeszłości, które wspomnienie jej zajmowało we mnie, i jego rozmaite siedziby, od wzroku aż do najbardziej wnętrznych wrażeń mojej istoty, pomagających mi wniknąć w nią samą, tak utwór, który wykonywała, miał też bryłowatość, stworzoną przez nierówną widzialność rozmaitych fraz, zależnie od stopnia w jakim mi się udało je rozjaśnić i połączyć między sobą linje konstrukcji, która mi się zrazu wydała całkowicie niemal utopiona we mgle.
Zdałem sobie dobrze sprawę że absurdem jest być zazdrosnym o pannę Vinteuil i o jej przyjaciółkę, wobec tego że Albertyna od czasu swego wyznania wcale nie starała się ich widzieć i z wszystkich naszych projektów wilegjatury dobrowolnie wyłączyła Combray, tak bliskie Montjouvain. Toteż często prosiłem Albertynę żeby mi grała utwory Vinteuila i nie czułem przy tem bólu. Jeden jedyny raz muzyka Vinteuila stała się dla mnie pośrednio powodem zazdrości. W istocie, Albertyna, wiedząc żem słyszał utwór Vinteuila w wykonaniu Morela u pani Verdurin, wyraziła pewnego wieczora chęć usłyszenia i poznania Morela. Było to rychło potem, jak się dowiedziałem o istnieniu listu Lei, mimowoli przejętego przez pana de Charlus. Zastanawiałem się, czy Lea nie opowiadała Albertynie o Morelu. Słowa „świnko, perwersiaczko” przypominały mi się ze zgrozą. Ale właśnie dlatego, że w ten sposób utwór Vinteuila kojarzył się boleśnie już nie z panną Vinteuil i jej przyjaciółką ale z Leą, odkąd spowodowany przez Leę ból się uśmierzył, mogłem słuchać spokojnie tej muzyki; jedna choroba wyleczyła mnie z możliwości innych. I pewne frazy Vinteuila, frazy niespostrzeżone u pani Verdurin, wówczas będące niby ciemne i niewyraźne poczwarki, stawały się olśniewającą architekturą; niektóre z nich stawały mi się bliskie i to takie, które ledwie rozróżniłem zrazu, które w najlepszym razie wydały mi się brzydkie. Nie przyszłoby mi na myśl, że są jak owi ludzie antypatyczni z pierwszego wejrzenia, a których dopiero z czasem poznaje się naprawdę, takimi jak są. Między temi stanami zachodziło istotne przeobrażenie. Z drugiej strony, frazy, które za pierwszym razem u pani Verdurin rozróżniłem ale ich nie rozpoznałem, utożsamiały mi się teraz z frazami z innych dzieł, naprzykład z Warjacyj na organy. Fraza ta, u pani Verdurin, przeszła niepostrzeżona przeze mnie w septecie, gdzie jednak, niby święta, która zstąpiła ze stopni sanktuarjum, znalazła się wmieszana między domowe wróżki muzyka. Z drugiej strony, inna fraza, która mi się niegdyś wydała zbyt mało melodyjna, zbyt mechaniczna w rozkołysanym rytmie radości południowych dzwonów, stała mi się teraz najmilszą, czy że się przyzwyczaiłem do jej brzydoty, czy że odkryłem jej piękno. Tę reakcję po zawodzie, jaki zrazu sprawiają arcydzieła, można przypisać osłabnięciu pierwotnego wrażenia, lub wysiłkowi potrzebnemu do wydobycia prawdy. Dwie hipotezy, wciąż się nastręczające dla wszystkich ważnych zagadnień: realności Sztuki, Wieczności duszy; trzeba wybrać między niemi; w muzyce Vinteuila wybór ten nastręczał się co chwila w wielu postaciach. Ta muzyka zdawała mi się naprzykład czemś prawdziwszem niż wszystkie znane mi książki. Chwilami myślałem, że to pochodzi stąd, iż skoro to, co odczuwamy jako życie, nie objawia się nam w postaci idej, wykład literacki — to znaczy intelektualny — tych odczuć, zdając z nich sprawę, tłumaczy je, analizuje, ale nie oddaje ich jak muzyka, w której dźwięki przybierają akcent jakiejś istoty, odtwarzają niejako owo wewnętrzne i szczytowe ostrze wrażeń, cząstkę dającą nam swoiste i odnajdywane chwilami upojenie. Ale, powiadając naprzykład: „Co za pogoda! co za piękne słońce!” nie udzielamy zgoła naszych odczuć komuś drugiemu, w którym to samo słońce i ta sama pogoda rodzą odmienne wibracje. W muzyce Vinteuila były właśnie owe wizje, niepodobne do wyrażenia i prawie niemożliwe do stwierdzenia; kiedy w momencie zasypiania muskają nas pieszczotą swego nierealnego czaru, w chwili kiedy świadomość nas już opuściła, oczy zamykają się i zanim mieliśmy czas poznać nietylko Niewymowne ale Niewidzialne, zasypiamy. Zdawało mi się nawet (kiedy się poddawałem hipotezie, wedle której sztuka byłaby czemś realnem), że muzyka może wyrazić nawet więcej niż czysto nerwową radość z powodu pogody lub nocy spędzonej w palarni opium; upojenie realniejsze, płodniejsze, przynajmniej wedle moich przeczuć. Niepodobna aby jakaś rzeźba, muzyka, rodząca wzruszenie które odczuwamy jako coś wyższego, czystszego, prawdziwszego, nie odpowiadała jakiejś duchowej realności. Musi ją symbolizować, skoro daje owo wrażenie głębi i prawdy. Fraza Vinteuila najbliższa była owej swoistej rozkoszy, jaką odczułem niekiedy, naprzykład wobec wież w Martinville, wobec kilku drzew przy drodze w Balbec, lub w prostszej formie na początku tego dzieła, pijąc pewnego dnia herbatę.
Nie przeciągając tego porównania, czułem, że jasne dźwięki, hałaśliwe kolory, które nam Vinteuil przesyłał ze świata w którym tworzył, przesuwały przed moją wyobraźnią — uporczywie, ale zbyt szybko aby to mogła pochwycić — coś, co mógłbym porównać z nasyconym wonią jedwabiem geranji. We wspomnieniu mglistość tę można jeżeli nie zgłębić, to bodaj określić dzięki schwyceniu okoliczności, tłumaczących czemu pewien smak mógł nam przypomnieć wrażenia świetlne. Ale ponieważ mgliste poczucia obudzone przez Vinteuila pochodziły nie ze wspomnienia lecz z wrażenia (jak wrażenie wież w Martinville), trzebaby znaleźć dla zapachu geranji w jego muzyce nie wytłumaczenie fizyczne, ale głęboki równoważnik; trzebaby odkryć nieznaną i barwną biesiadę (której dzieła Vinteuila zdawały się oderwanemi fragmentami, odpryskami o szkarłatnym łomie), sposób, w jaki on „słyszał” i rzutował z siebie wszechświat. Owa nieznana jakość jedynego świata, którego żaden inny muzyk nigdy nam nie pokazał, może to jest mówiłem do Albertyny — najautentyczniejszy dowód geniuszu, o wiele bardziej niż zawartość samego dzieła.
— Nawet w literaturze? — pytała Albertyna.
— Nawet w literaturze.
I wracając myślą do monotonji dzieł Vinteuila, tłumaczyłem Albertynie, że wielcy pisarze zawsze stworzyli tylko jedno dzieło, lub raczej zawsze odbijali, poprzez różne środowiska, tę samą piękność, którą przynoszą na świat. Gdyby nie było tak późno, maleńka — mówiłem — wykazałbym ci tę samą identyczność u wszystkich pisarzy, których czytasz podczas gdy ja śpię. Owym typowym frazom, które zaczynasz poznawać równie dobrze jak ja, Albertynko, tym samym w sonacie, septecie, w innych dziełach, odpowiadałyby może naprzykład, u Barbeya d’Aurevilly ukryta rzeczywistość zdradzona jakimś materjalnym śladem, fizjologiczny rumieniec Urzeczonej, panny Aimee de Spens, Clotte, ręka ze Szkarłatnej zasłony, stare zwyczaje i obyczaje, stare porzekadła, stare i osobliwe rzemiosła, za któremi kryje się Przeszłość, ustna historja tworzona przez miejscowych pasterzy, szlachetne normandzkie miasta pachnące Anglią a ładne jak szkockie sioło, źródło złych uroków na które niema sposobu, Vellini, pasterz, to samo uczucie lęku w jakimś szczególe, czy to będzie żona szukająca męża w Starej kochance lub w Urzeczonej mąż przebiegający step i sama Urzeczona wychodzącą z kościoła. A owa geometrja kamieniarza obrabiającego ciosy w powieściach Tomasza Hardy, to są również swoiste frazy Vinteuila.
Frazy Vinteuila przywiodły mi na myśl frazę z Sonaty; wspomniałem Albertynie, że to był niby narodowy hymn miłości Swanna i Odety, „rodziców Gilberty, którą znasz”.
— Mówiłaś raz, że Gilberta nie ma „podejrzanych manier”. Ale czyż nie próbowała nawiązać stosunków z tobą? Wspominała mi o tobie.
— Owszem, rodzice posyłali po nią powóz na lekcje, kiedy była słota, więc zdaje mi się, że mnie odwiozła raz do domu i pocałowała mnie — rzekła Albertyna po chwili, śmiejąc się, tak jakby to było coś zabawnego. — Spytała nagle, czy lubię kobiety. (Ale jeżeli Albertynie tylko się zdawało, iż sobie przypomina że ją Gilberta odwiozła, jak mogła zacytować z taką ścisłością dziwne pytanie Gilberty?) Nawet nie wiem — ciągnęła Albertyna — co mnie napadło żeby ją zmistyfikować; odpowiedziałam że tak. (Możnaby rzec, że Albertyna bała się, czy mi Gilberta tego nie opowiedziała i nie chciała żebym mógł stwierdzić kłamstwo). Ale nie robiłyśmy nic a nic. (To dziwne, żeby nic nie robiły, wymieniwszy te zwierzenia, zwłaszcza że już przedtem całowały się w powozie, jak wspomniała Albertyna) Odwiozła mnie w ten sposób cztery czy pięć razy, może trochę więcej, to wszystko.
Bardzo mi trudno przyszło nie zadać żadnego pytania, ale opanowując się aby udać że nie przywiązuję do tego żadnej wagi, wróciłem do Tomasza Hardy.
— Przypominasz sobie kamieniarzy w Jude l’Obscur, w Ukochanej, bloki kamieni, które ojciec dobywa z wyspy, zwożone statkami, gromadzące się w pracowni syna, gdzie zmieniają się w posągi; w Błękitnych oczach paralelizm grobów, a także równoległą linię statku, i przylegające wagony, gdzie znajduje się dwoje kochanków i zmarła; paralelizm między Ukochaną gdzie mężczyzna kocha trzy kobiety, a Błękitnemi oczami, gdzie kobieta kocha trzech mężczyzn etc.; słowem wszystkie te
Uwagi (0)