Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
Młodzieniec czym prędzej ściągnął binokle, by się lepiej przyjrzeć, obie panie patrzały na nią z podziwem. Świst lokomotywy oznajmił bliskość Rudowy. Stefcia trochę drżała. Włożyła żakiet, kapelusz i zaczęła zapinać rękawiczki. Pociąg zwalniał biegu, a jej stanął w myśli pierwszy przyjazd z panią Elzonowską. Wówczas, jadąc od kolei, na granicy Słodkowic poznała Waldemara. Jechał amerykanem, sam powożąc karą czwórką. Od pierwszego wejrzenia podobał jej się bardzo, głównie z niedbałej a wytwornej elegancji, ale już witając się, spojrzał na nią oczyma, w których dojrzała szyderstwo, i to ją zmroziło.
Jego silny, męski uścisk dłoni pamięta doskonale. Jednak zanim dojechali do Słodkowic, już czuła do niego dziwną niechęć.
A teraz?... A teraz?...
— Boże, czy tamte czasy istniały? — pytała siebie.
— Mamo, mamo! Jakie śliczne konie na stacji i kareta! — zawołała młoda panna, stojąc przy oknie.
— Bardzo ładne czyjeś araby, cała czwórka siwych — potwierdził jej brat.
Stefcia zadrżała.
— Czyżby z Głębowicz?... — przemknęło jej przez głowę.
Przeciągły gwizd, dzwonek, stuk hamulców — i pociąg stanął.
Stefci serce biło zdwojonym tempem.
Do przedziału wpadł tragarz.
— Czy są konie ze Słodkowic?
— Jest, proszę jasnej pani, „karyta” z Głębowicz i sam jaśnie pan ordynat. Ze Słodkowic jest tylko panienka baronówna. A ot idzie... pan strzelec.
Posługacz, najwidoczniej z nadmiaru zadowolenia, sadził się na tytuły.
Ustąpił z pośpiechem przed olbrzymią postacią strzelca Jura, który wyglądał jak generał na paradzie.
Olbrzym uśmiechnął się do Stefci, zdjął stosowany kapelusz399 i skłonił się nisko, z uszanowaniem.
— Co pani rozkaże zabrać?
Stefcia podała mu ręczną torbę. Walizkę porwał tragarz.
W tej chwili wszedł Waldemar.
Przywitali się w milczeniu, ale z niedającym się ukryć wzruszeniem.
Stefcia poczerwieniała.
On pocałował jej rękę gorąco, unosząc czapkę nad głową. Było tyle wyłącznej nuty w powitaniu, pozornie chłodnym, że odczuły ją nawet obecne panie i pewny siebie młodzieniec.
Zamienili z sobą bystre spojrzenie: „Narzeczeni” — mówili sobie oczyma.
Olśniły ich konie, kareta, Jur, tytuły, wreszcie pańska postawa ordynata.
Waldemar zwrócił się do strzelca:
— Niech kareta podjeżdża.
— Jedziemy natychmiast. Pani wydaje mi się zmęczona — rzekł do Stefci.
— Jak pan chce — odrzekła cicho.
Wychodzili z przedziału. Stefcia z uśmiechem skłoniła się towarzyszom podróży. Widząc to, ordynat uniósł z lekka czapkę.
Panie odkłoniły się nadzwyczaj uprzejmie, młodzieniec hałaśliwie zaszurgał nogami. Zdziwiła ich grzeczność młodej pary, zwłaszcza tak wspaniałej.
Wbiegła Lucia.
— Ależ marudzicie państwo! — zawołała, rzucając się na szyję Stefci. — Waldy kazał mi tam czekać w sali... Nie mogłam wytrzymać. Stefa! Kochana! Miła! Jak dobrze, że już jesteś...
Ucałowały się serdecznie.
Wyszli z wagonu. Na peronie oczekiwał Jur i Jan, lokaj ze Słodkowic.
— Jechaliśmy z jakąś arystokratką, nie ulega wątpliwości — rzekła starsza dama, gdy zostali sami.
— To są narzeczeni. Jakiś widać bardzo bogaty pan. Ładna para!
Stanęli w oknie.
Kareta odjechała pierwsza, za nią potoczyły się sanie z Janem i rzeczami.
Lucia opowiedziała Stefci o chorobie pana Macieja i o swej tęsknocie.
— Jak się ma obecnie pan Michorowski? — pytała Stefcia.
Lucia się zaperzyła.
— Dlaczego nie mówisz dziadzio, jak dawniej?
— No więc dziadzio, czy już zdrowszy?...
— O tak, i ciągle panią wspomina. — Waldemar odrzekł, patrząc na Stefcię palącym wzrokiem.
Jego spojrzenie dziwnie miękko ogarniało jej postać. Tylko na krepowy welon spoglądał z marsem. Przykro go dotknął jej strój żałobny.
Lucia zawołała, jakby odgadując jego myśli:
— Stefa, po co tobie ta krepa? Ładnie wyglądasz w niej, ale to straszne! Po babce nie nosi się welonu.
— Ja ją bardzo kochałam. Zresztą niedługo będę nosiła.
Chciała powiedzieć: „Niedługo będziesz mnie już widziała” — ale wstrzymała się. Na samo wspomnienie łzy jej napłynęły do oczu.
Nie wyobrażała sobie chwili rozstania.
Waldemar był milczący, Stefcia również. Oboje czuli, że coś stanęło między nimi, i odgadywali, co. Tylko Lucia rozgadała się jak nigdy.
W Słodkowcach zaledwie wysiedli z karety i Jacenty uradowany ucałował ręce Stefci, ukazał się stary kamerdyner pana Macieja, podszedł wprost do niej i nachylając się, szepnął:
— Starszy pan prosi panią do siebie. Jest w swoim gabinecie.
Dziewczyna zbladła, lecz odważnie poszła naprzód, nie rozbierając się wcale. Waldemar ją dogonił.
Byli sami w małym, stylowym saloniku.
Wziął jej ręce i przytulił do ust.
— Panno Stefanio, czy pani wie wszystko?...
— Wiem — odparła ze drżeniem.
Popatrzał w jej oczy długo, przeciągle.
— Poznałem to od razu w wagonie. Biedactwo!... Ale niech się pani nie rozdrażnia, bo i dziadzio jest niesłychanie wstrząśnięty. Proszę to zrobić... dla niego i być spokojną.
Odprowadził ją aż do drzwi gabinetu.
Pan Maciej siedział w fotelu. Trzy tygodnie sprawiły na nim różnicę wielką; zbladł i włosy zbielały mu jeszcze więcej; pochylił się, zgarbił, miał wygląd bardzo stary. Stefcia na jego widok nie wytrzymała. Łzy zalały jej oczy, pędem podbiegła do staruszka, uklękła przy jego kolanach i twarz schowała w dłoniach, chcąc stłumić płacz.
Pan Maciej trzęsący się otoczył ją ramionami.
Po tym wybuchu Stefci zrozumiał, że ona już wie wszystko.
Coś jakby łkanie jęknęło w jego starej piersi.
— Dziecko, ty płaczesz? Więc ty wiesz? Od kogo? Skąd?...
— Z jej... pamiętnika.
Zapanowało milczenie — ciężkie, głuche. On znał ten pamiętnik!
— Pisałaś... do Luci, że zmarła nagle na serce... Czy była przyczyna? — spytał zmienionym głosem.
Stefcia zawahała się.
— Mów, dziecko... mów wszystko... chcę wiedzieć, widzisz — jestem spokojny.
Stefcia opowiedziała, że babka, bawiąc za granicą, nie miała dokładnych wiadomości, gdzie się ona znajduje, i dopiero list ojca, w którym wymienił nazwisko Michorowskich...
Umilkła, nie chcąc wyjawić, że to właśnie przeraziło babkę. Nie chciała wymieniać szczegółów, gdyż występował w nich Waldemar.
Ale pan Maciej dopowiedział sobie resztę, pochylił głowę i ciężko oddychał, po czym mówił z ogromną goryczą:
— Więc nie przebaczyła... pamiętała zawsze... Samo nazwisko przeraziło... bała się o wnuczkę, że jest wśród nas.
Stefcia przylgnęła ustami do jego ręki. Czuła, że kocha tego starca.
— Nie, dziadziu, ona przebaczyła wszystko... Sama cierpiała, nawet rodzone dzieci nie wiedziały nazwiska do końca.
— Jednak bała się nas... bała się o ciebie. Dlaczego?
Stefcią wstrząsnął dreszcz.
— Czyżby?... — szepnął pan Maciej.
Starzec nagle zrozumiał, przed oczyma jego stanęła postać Waldemara.
Zadrżał.
— Tak, to być musiało główną przyczyną jej obawy. Prawda, prawda!... Sam fakt istnienia młodego ordynata Michorowskiego obok jej wnuczki musiał ją przerazić.
Starzec wyprostował się. W zapadłych oczach palił się ponury ogień ciężkiej zgryzoty.
Położył rękę na ramieniu Stefci.
— Wstań, dziecko, idź do Idalki. A nie zapomnij o starym dziadziu, masz do mnie zawsze wstęp.
Stefcia ucałowała jego ręce i cicho wyszła z gabinetu.
Pan Maciej ścisnął głowę rękoma.
— Znowu to samo... powtórzenie minionych lat, pogrzebane chwile wróciły. To ją zabiło! Pamiętnik... nieszczęsny... został! Moje świadectwo! Stefcia go czytała... Chryste! — jęczał chrapliwie.
Po długiej minucie nacisnął guzik elektrycznego dzwonka, umieszczonego na poręczy fotela.
Stary kamerdyner wsunął się bez szelestu.
— Co robią państwo? — spytał pan Maciej.
— Panienki są u pani baronowej na górze, a pan ordynat w swoim gabinecie; polecił mi zawiadomić, jak wyjdzie panienka. Czy mam prosić?
— Nie, nie trzeba! Obiad prędko?
— Zaraz podają.
— Niech Franciszek przeprosi panią baronową — nie będę dziś na obiedzie.
— Jaśnie pan nie zażywał jeszcze bromu400.
— Dobrze, dobrze, podaj.
Kiedy służący wychodził, pan Maciej zatrzymał go jeszcze.
— Chcę być sam. Proszę powiedzieć panu ordynatowi, żeby po obiedzie... i... po czarnej kawie był łaskaw przyjść. Teraz nie.
Franciszek wyszedł mocno zgorszony i zdziwiony, że jego pan nie chce widzieć nawet ukochanego wnuka. Nie mogło mu się to w głowie pomieścić.
Wzruszył ramionami i mruknął do siebie:
— Tu się jakieś niedobre rzeczy dzieją.
Działo się istotnie źle. Wieczorem tego samego dnia Stefcia z Lucią, siedząc przytulone do siebie na małej kanapce w pokoju Stefci, obie płakały. Lucia wyrzekała:
— Ach, Stefa! Nigdy nie myślałam, że mnie tak nagle opuścisz. Więc nie kochasz już? Skąd ten nagły projekt wyjazdu?
Stefcia płakała. Serce jej się krajało na myśl opuszczenia Słodkowic. Ale jednocześnie bała się pozostać dłużej. Sam widok Waldemara wstrząsnął nią. Rozmowa z panią Idalią zmęczyła Stefcię. Baronowa nie chciała słuchać o jej wyjeździe, a widząc stanowczość dziewczyny, postanowiła zbadać prawdę. Stefcia jednakże prawdy wyjawić nie mogła i podawała za powód to, że rodzice żądają jej powrotu. Pod wpływem córki baronowa stała się niewzruszona.
— Stefciu, powiedz, że tylko żartowałaś, powiedz, że zostaniesz z nami — błagała Lucia.
— Nie, nie mogę ci obiecywać. Nie żartuję. Muszę jechać, muszę!
— Więc tak ci źle u nas?
Stefcia okryła dziewczynkę pocałunkami.
— Nie mów tak, Luciu, bo mnie to rani. Dobrze mi u was, bardzo dobrze i nigdy was nie zapomnę, ale muszę wracać do rodziny.
Lucia wybuchnęła:
— Ależ my cię kochamy jak swoją! Stefa, czyż nie jesteś jak w rodzinie? I ja cię kocham, i dziadzio, i mama cię często wspominała. Tęskniłam do ciebie jak do siostry. Stefciu, rzuć te myśli! Widzisz, zaraz po świętach Bożego Narodzenia wyjeżdżamy na Riwierę do Nizzy401, do Włoch, do Rzymu, do Wenecji, będziemy i w Paryżu, i w Wiedniu, i w Szwajcarii. Stefciu, bój się Boga! i ty byś miała z nami nie jechać? Ja tak o tym marzyłam. Nie widziałam jeszcze tamtych krajów, a z tobą tak by nam było przyjemnie. Stefa, zastanów się! Nie tylko my jedziemy, ale jedzie i dziadzio, i Waldy, a już jak on będzie z nami, możemy być pewne świetnej zabawy. Będziemy używały, Stefa! Ale... jak nie pojedziesz, to i Waldy zostanie.
Stefcia drgnęła.
— Co ty pleciesz, moja Luciu!
— Wcale nie plotę, mówię prawdę. Jak ty pojedziesz, pojedzie i Waldy. W przeciwnym razie nie — już ja to wiem.
Stefcia spojrzała ukradkiem na zapłakaną twarzyczkę Luci; ujrzała na niej smutek i zamyślenie.
Więc już i to dziecko czegoś się domyśla? Stefcię ogarnęła rozpacz.
— Muszę uciekać, muszę!...
Ale stanęły jej w myśli nieznane kraje, morza, góry, wielkie miasta, centra cywilizacji, o których tyle marzyła. I ona byłaby wśród tych cudów i... z nim! Tyle szczęścia, takie niesłychane spełnienie marzeń, i wszystko od niej zależy, od jej postanowienia, od jej woli. Usta Stefci uśmiechnęły się, już chciała wypowiedzieć: „zostanę”. Lecz nagle jak na jawie ujrzała przed sobą Waldemara. Jego spojrzenie oblało ją warem. W uszach słyszała słowa Luci: „Jak ty pojedziesz — pojedzie i Waldy”. Chwila wahania minęła. Stefcia podniosła hardo głowę i rzekła z mocą:
— Nie mogę. Muszę wracać! Będę z tobą, dziecko, korespondowała. Bądź ze mną szczera, wszystko mi zwierzaj, co cię boli i cieszy. Smutno mi opuszczać twoją młodą duszyczkę, która się tak ładnie budzi do życia, ale muszę, Luciu, muszę!
W parę dni potem był wielki obiad proszony w Głębowiczach z powodu wyboru Waldemara na prezesa towarzystwa rolniczego. Ze Słodkowic pojechał pan Maciej, baronowa i pan Ksawery. Stefcia z Lucią zostały.
Pod wieczór kazały sobie zaprząc do małych sanek i pojechały na spacer. Stefcia powoziła parą siwych kuców. Jechały ostro po wybornej sannie, śnieg skrzypiał pod płozami, spod kopyt koni wylatywały zbite grudki śniegu, rozsypując się na szafirowej haftowanej siatce. Dzień był jasny, mroźny, pełen bieli, błękitów i przestworzy powietrznych. Stefcia zapomniała na chwilę o swych zmartwieniach i dała się porwać urokowi ślicznej pogody zimowej, rozmawiając dość wesoło. Lucia, zasępiona, rzucała ponure spojrzenia na towarzyszkę. Nagle wybuchnęła głośnym płaczem.
— Luciu, co ci to? — pytała Stefcia. — Czego płaczesz?
— Bo ja nie mogę myśleć, że ty chcesz wyjechać, i tak mi smutno, a tyś wesoła — nic ja ciebie nie obchodzę.
— Ależ, dziecko, i mnie ciężko... oj! jak ciężko! Rozweseliłam się, bo tak ładnie na świecie. Czy myślisz, że mi wesoło was porzucać? Oj, Lucia, Lucia!...
Tyle prawdziwego żalu brzmiało w jej głosie, że dziewczynka spojrzała na nią ciekawie.
— Więc czemu jedziesz?
Stefcia zacięła kuce i nic nie odpowiedziała.
Lucia pokręciła głową.
— Ty coś przede mną ukrywasz, Stefa, nie chcesz być szczera, a ja... ja może lepiej zgaduję, niż sądzisz, powody twej ucieczki. I tak mi żal! Ja już wiem, jak tu smutno bez ciebie. Żebyś wiedziała, jak tu było ponuro przez te trzy tygodnie twej nieobecności! Ach Boże, dziwię się, że nie zwariowałam.
— Luciu, przesadzasz! — zawołała Stefcia, udając swobodę. Wstrząsnęło nią słowo „ucieczka”.
— Przesadzasz — powtórzyła.
— Ani trochę! Nie masz pojęcia, co za smutek! Najpierw zaraz po twym odjeździe, może zaledwo wyjechałaś za bramę, zachorował dziadzio. Miał jakiś straszny atak nerwowy. Waldy go na rękach przyniósł do sypialni. Mama się przestraszyła, dostała spazmów i także zachorowała. Waldy chodził ponury, zły, bałam się do niego przemówić. Przez cały czas choroby dziadzia prawie go nie odstępował. Odwiedzał i mamę, ale rzadko. Raz przemówili się z mamą dość ostro. Słyszałam, jak mama mówiła: „To dzieciństwo, niewarte pamięci”, a Waldy, bardzo widać oburzony, odrzekł: „Trzeba nie mieć sumienia, żeby tak sądzić jak ciocia”. Ja wiem, o co
Uwagi (0)