Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖
Pawlik, syn Jazdona herbu Połkoza, w roku 1241 ma 19 lat. Chłopak jest lekkoduchem, spędza czas na zabawach i pijaństwie, a jego wybryki budzą grozę wśród okolicznej ludności. Podczas najazdu Tatarów na Polskę Pawlik bierze udział w bitwie pod Legnicą, gdzie cudem uchodzi z życiem, ale te doświadczenia nie zmieniają jego zachowania.
Mija 25 lat i Pawlik wykorzystując intrygi i podstępy zostaje biskupem krakowskim. Czy to wydarzenie zmieni jego charakter oraz podejście do innych ludzi?
Józef Ignacy Kraszewski był pisarzem niezwykle płodnym. Ważne miejsce w jego dorobku stanowią powieści historyczne — jedną z nich jest właśnie Syn Jazdona, książka wydana w 1880 roku weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Jak się tam niemiecka mowa po dworcach tych rozpościerała teraz — jak tu wyglądało obco, smutno, gdyby po zdobyciu jakiem — nikt nie słyszał i nie widział, bo mieszczanie sami tu prawie pozostali.
Wszystko już było pogotowiu do obrony, gdy wieść gruchnęła, że książe Konrad ciągnie z rycerstwem polskiem. Zamknięto się najszczelniej na zamku, twarze nieco sposępniały. Max Sas chodził nieustannie po wałach a stukał obuchem.
Okrutny skwar Lipcowy dopiekał ściśniętym na Wawelu, ale tem lżej chodzić mogli odziani, a spać pod gołem niebem z wałów nie schodząc.
Gdy pierwsze oddziały rycerstwa z okrzykami do miasta i pod Wawel wtargnęły, wiedziały już przez szpiegów, że Leszek uszedł a niemcy zamku bronić mieli. Lekce ich sobie ważono. Położyli się przybywający nie tak obozem jak po pustych domostwach, bo tych dosyć mieli. Wieczorem światła z nich, dymy i śpiewy na Wawelu widać było i słychać. Mieszczanie, którzy pozostali po dworkach nie dobrze się mieli. Żołnierstwo rozpasane pozwalało sobie, jak w zawojowanym kraju.
Na zamku cisza panowała uroczysta.
Nikt nie zasnął tej nocy.
Nad ranem ks. Konrad, w orszaku jego Biskup Paweł, dwu Wojewodów i dwu Kasztelanów, wszystko rycerstwo zebrane nadciągnęło śpiewając, radując się, wykrzykując.
Do koła opasywano zamek, przypatrując mu się. Nic nie widać było na nim, bo Max Sas nakazał siedzieć cicho.
W tem zaczęto na rozmowę wołać do bramy. Biskup Paweł stał tu z kasztelanem Warszem — oba mający do zamku prawo.
Krzyczano pytając kto dowodzi, kto hetmani, kto rządzi, aby co żywiej wrota im otwierał.
Aż na wyżki wystąpił Maks w hełmie z obuszkiem w ręku, na którym się podpierał.
Niemców zaczęto łajać po polsku, udawał więc, że nie rozumie, tylko postrzyżoną bródkę pogładzał i hełm poprawiał, do którego nie był nawykły.
Aby okazać, że się nie lęka, ziewnął szeroko.
Nie podobała się ta zimna krew Warszowi, który niemca od psów bezczeszcząc, wołał, aby natychmiast wrota kazał otwierać. — Krzyczał, że ziemie już wszystkie poddały się księciu Konradowi, i poprzysięgły mu na wierność, że zamek się im należy. — Czarnego więcej nie ujrzą oczy wasze — dodał — uszedł, wiedząc że prawa do panowania starszemu ustąpić musi.
Wszystkiego tego Max Sas słuchał obojętnie. Znał on dobrze kasztelana Warsza i tak śmiało patrzał mu w oczy, iż się nareście zmięszał; tem potężniej łając, potem i besztając... Inni z orszaku pomagali mu. —
— Niemcze jakiś! otwieraj a żywo, bo ci głowę z karku zdejmiemy. Wrota na oścież! Jak wy tu śmiecie gospodarować, wy przybłędy jakieś, ziemia to nasza...
Odgrażano się pięściami i toporami, do góry je podnosząc. Niemiec wciąż stał i słuchał, nie unosząc się wcale, jakby go to nie obchodziło bynajmniej.
Mówił prawda źle po polsku, ale mu to nie przeszkadzało śmiało języka tego używać.
Gdy nareście hałas się trochę uśmierzył, oparł się o blankowanie jedną ręką i schylił ku dołowi.
— My tu — rzekł powoli — znamy jednego pana, któremuśmy poprzysięgli na wierność, a tym jest książe Leszek, którego nieboszczyk pan Bolesław następcą po sobie naznaczył. Wyście go też uznali. Temu my wiary dotrzymamy i zamku, który nam zwierzył, nie poddamy. Będziemy go bronili do ostatniej kropli krwi.
— Wy! wy! ludzie od nożyc i łopaty — poczęli wołać ziemianie — wy nam się myślicie bronić! Patrzcież ile nas jest! Gdy was szturmem weźmiemy, noga ztąd nie ujdzie, jeden żyw nie zostanie.
Z garścią czeladzi chcecie przeciw wojsku się opierać!!
— Miejcież rozum — dodał inny. — Póki my łaskawi, korzystajcie z tego, ocalicie życie i mienie. Później nie czas będzie...
Wójt słuchał rad i pogróżek nieporuszony — dawał się im wygadać i milczał.
— Próżno krzyczeć — dodał w końcu — zamku nie poddamy! Co będzie to będzie!
Burzliwie się u wrót naradzano, a kupa coraz większa się u nich zbierała. Biskup radził dać im dzień do namysłu.
Z łaskawością odezwał się Wojewoda krakowski Żegota, iż za jego wstawieniem się do namysłu im dobę dają, poczem szturm przypuszczą i litości już spodziewać się nie mają żadnej.
Nie odpowiadając na to Sas, zszedł z bramy, inni odciągnęli też, ale straże gęste do koła rozstawiono, ażeby się z zamku żywa dusza wyśliznąć nie mogła.
Tym czasem ziemianie, których wielu z niemcami drużbę miało i dobrą znajomość, poczęli się z różnych stron ku wałom naciskać i zdala wszczynać rozmowy, usiłując namawiać, aby się po dobrej woli poddali.
Rozmawiano tak w różnych miejscach, ale nie dali się zachwiać i zgodnie odpowiedzieli, że ich czci i wierności zamek był powierzony, a Max Sas nigdy się nie zgodzi poddać go, chybaby ich ogłodzono i do nogi wybito. Tak cały ten dzień zszedł napróżno.
Biskup przybywszy do Krakowa, razem z księciem Konradem, pojechał na dwór swój, którego dawno nie oglądał. — Pusty był, wyludniony, po części odarty, bo wiele ztąd sprzętu do Łagowa i do innych dworów powyciągano. Mieszkały w nim tylko smutne dla ks. Pawła wspomnienia, wszystkich zawodów i porażek, jakich doznał w życiu.
Był też pomimo zwycięztwa tego pozornego, jakie odniósł nad Leszkiem, podrażniony i chmurny. Gniewało go, że zamek się trzymał. Miał to za jakiś zły znak — naglił aby nie targując się oń, natychmiast szturm przypuszczano.
Gdy Warsz i Żegota nadeszli doń, napadł na nich z wymówkami, iż czas marnowali napróżno, że zamek więcej znaczył niż miasto całe, bo tam była stolica i gniazdo.
Opanować go potrzeba było natychmiast, żeby nieodwołalnie być władzcą.
Warsz i Wojewoda nie życzyli sobie wcale szturmować.
— Niemców ja znam — mówił Żegota — naród to uparty i wytrzymały, a przebiegły. Szturm, gdy go przypuściemy, wiele nas nad miarę kosztować będzie. Krew się poleje obficie... Oni zapasów na zamku nie mieli czasu przysposobić, potrzymają się trochę i głód do poddania ich zmusi...
— Tak! — wołał rozogniony biskup — a tym czasem głosić będą, że Leszek Kraków trzyma. A póki on trzyma, póty my tu nie panowie, a najeźdzcy! Tam stolica!
I na Wawel wskazał.
Wszczął się spór, w którym kasztelan i Wojewoda niechętnie udział brali, mało co popędliwemu odpowiadając biskupowi.
Paweł domagał się, by nazajutrz zagrożono przynajmniej niemcom, iż, jeśli zamku nie poddadzą, miasto zostanie spalone.
— Mają w niem domy swe, — mówił — nie jeden może tu część mienia swego zostawił... zlękną się o skórę własną. Bodaj mój dwór miał spłonąć razem, lepiej miasto na cztery rogi podpalić, niż stać tu i czekać, aż Leszek z Węgrami powróci!
Zamek nam potrzebny, abyśmy się w nim bronili, jeśli przybędzie. Spalić miasto.. ulękną się!
Żegota się godził na to.
— Spalim czy nie — rzekł — dobrze, zagroziemy im spaleniem.
— Jeśli groźby nie posłuchają! podpalić! — dodał Biskup. — Gdy zobaczą ogień, serce im zmięknie, bo się przekonają, że nie pofolgujemy!
— Szkoda miasta pięknego! — rzekł Warsz.
— Większa szkoda piękniejszego jeszcze państwa — zawołał Biskup. — Pismo święte powiada, gorszy cię oko twoje, wyłup i wyrzuć je. Nie podda się miasto, niech przepada!
Z tą radą wyszli Warsz i Żegota do księcia Konrada. Słowo Biskupa ważyło teraz wiele.
Liczny dwór jego potakiwał mu, wołał, że słuchać go było potrzeba, bo on jeden wiedział co czynić.
— Starzy niewieściuchy są! — wskazując za odchodzącymi mówił Biskup. — Pożałują miasta, które odbudować łatwo, a z zamkiem stracić mogą ziemię całą, bo kto grodu nie opanuje, ten panować tu nie będzie.
Gdy księcia Konrada wwiodą na Wawel, przy dzwonów biciu, a osadzą go na zamku i hołd mu tam oddadzą ziemianie, dopiero powiem, że Leszek już nie wróci!
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Jak dzień, nie sama starszyzna, ale posłani od nich i wybrani ziemianie, tacy, którzy niemców znali i mir u nich mieli — stali już pod wrotami czekając na odpowiedź, chcąc go nastraszyć i do poddania się przymusić.
Długo na ich wołania, bicie kamieniami i obuchami do wrót, nikt się nie ukazywał. Krzyczano i hałasowano, wysuwała czasem głowa, poczynała rozmowa, ale Wójta Maxa nie było.
Znany w całem mieście wesołek, który niemcom na biesiadach przyśpiewywał, przez polaków zwany Lumpą, pocieszny garbus z głową dużą, włosem umyślnie najeżonym, parę razy się z za blanków ukazał z wywieszonym językiem.
Być może, iż go wójt naumyślnie wyprawił, aby zabawiał natrętów, a pokazał, iż na zamku strachu wielkiego niema.
Lumpa żartami odpowiadał na krzyki.
— Klucze się od zamku gdzieś zatrzęsły, — wołał, — nie ma ich, probujcie palcem otworzyć.
Rzucano nań grudkami ziemi, znikał w jednem miejscu, biegł i gdzieindziej się pokazywał.
— Chce się wam zamku — mówił — łatwa rzecz się dostać do niego, pożyczcie skrzydeł od ptaków!
Zobaczywszy znajomego ziemianina pocałunek mu od ust posyłał, czapkę z kukawką podnosił i znikał.
Gniewali się niektórzy, że im błazna do rozmowy przysłano, u wrót coraz się bardziej burzyło, gdy Max Sas wyszedł w swym hełmie, na obuszku się opierając.
— Słuchaj niemcze! — krzyknął rękę w górę podnosząc, Drogomir wysłany od księcia. — My z wami w długie rozhowory wdawać się nie myślemy... Nie poddacie zamku? no, to wasze miasto dziś jeszcze podpalemy, na cztery rogi, a domostwa w popiół obrócim!
Chwila milczenia była.
— A co wam przyjdzie z tego? — odparł wójt zimno. — Kto życie stawi ten domu nie pożałuje.
Spalicie własne miasto, dacie tem znak, że siły nie macie.
Kiedy nam pożarem grozicie, powiem dziś jeszcze mocniej niż wczora — nie poddamy się — palcie.
Gdybyście moc w sobie czuli, nie ogniem, ale szturmem byście grozili!
Drogomir zamilkł trochę, poczuwszy, że niemiec może miał słuszność. — Wybuchnął potem krzykiem okrutnym, który tylko złość znaczył.
— Spalemy miasto, potem was! chłopy jakieś! włóczęgi! Nie stało wam własnej ziemi, żeście do nas po chleb przyszli i myślicie z nami wojować!
— Nie żebrać my do was przyszliśmy, ale pracować na chleb — to prawda! — odparł Sas dumnie. — I my żebraki jesteśmy panu wierni, gdy wy jego dzieci, sprzedaliście go jak Judasz Chrystusa Pana.
Na ten wyrzut krzyk powstał wielki. — Wójt zaczerwieniony gniewem, wołał.
— Zamku nie damy!
Zszedł zaraz z wyżek. Ukazała się głowa Lumpy, który czapką się kłaniał.
— Jeżeli krzesiwa i huby na podpał brak — odezwał się — pan wójt oświadcza, że go wam dostarczy. Pod jego dom pierwsza głownia...
Spalcie i mój jeśli znajdziecie!
Posypały się kamienie miasto odpowiedzi. Lumpa znikł, gniew na dole wrzał srogi.
Drogomir jeszcze nie dając za wygraną, stał u wrót ze swemi, choć już nadziei zastraszenia niemców nie było...
Kilku zbiegło do Wojewody i Biskupa, bo tam na odpowiedź niemców oczekiwano.
Gdy ją przyniesiono, wszystkim oprócz ks. Pawła, oblicza się zasępiły.
— Wiedziałem ja z góry, — rzekł Warsz, — iż z niemcami sprawa nie będzie łatwa. Tylko głodem ich wziąć możemy.
— A szturmem?
— Wątpliwa, — odparł Wojewoda. — Nie jeden ani dwa razy drapać się trzeba będzie na wały i dużo ludzi stracimy. Bieda i to już, gdy prawowity pan, krwią się musi stolicy dobijać!
— Palić więc miasto! palić! — wołał Biskup w gniewie. — Znam tych ludzi, gdy zobaczą płomienie, a swoje dobro zniszczone, ustraszą się.
— Gdy w rozpacz wpadną, — rzekł Warsz — nie mając nic do stracenia, tem zajadlej walczyć będą.
Żegota zdanie to zdał się podzielać.
— Pójdzie płomień po mieście — dodał kasztelan, — może i wasz dworzec spłonąć i kościoły, które są na chwałę Bożą wzniesione, i klasztory i kupców gospoda.
— Kościoły z muru są znaczniejsze, — odparł Biskup gwałtownie — nic się im nie stanie. Spłoną dachy, to je na nowo ołowiem pokryjemy. Niech się mój dwór pali! byle raz z Leszkiem skończyć i niemiał tu do czego powracać!
Widząc, że kasztelan i Wojewoda wahali się, Biskup natychmiast wybrał się do księcia Konrada. Żądał aby miasto spalono! domagał się tego.
A że on tu był duszą wszystkiego i słuchano go dotąd, siłę miał wielką, głos mocen — przewidzieć było można, iż na swem postawi.
Warszowi i wielu z nim żal było pięknego miasta. Wiedzieli oni, że nie tak łatwo wznieść na nowo co lata budowały, wstyd im było po tatarsku żagwią wojować. Resztki polskich mieszczan, biednych ludzi litowano się. — Płomienia wstrzymać trudno,
Uwagi (0)