Darmowe ebooki » Powieść » Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 44 45 46 47 48 49 50 51 52 ... 57
Idź do strony:
oglądały!

Wierzeja, który więcej znów ufał sobie dowiedziawszy się o ocaleniu Biety przez rybaka — postanowił się poprawić. Ciż sami pachołkowie z przybranym jeszcze do pomocy siepaczem, zaczaili się na nią. Nie było nic łatwiejszego nad pochwycenie jej, gdyż często się po pustych kątach, około cmentarzów, za miastem włóczyła.

Jednego wieczora Wierzeja z pachołkami powrócił pędem do dworca, jak oszalały. Ludzie byli okrwawieni.

Co się stało? nie chodził się z tem chwalić do Biskupa. Mówił tylko głośno, że tym razem już jej więcej żywą widzieć nie będzie.

Zbóje napadłszy bezbronną w istocie zbili ją okrutnie, bez litości, zadali jej razów kilka nożami i oblaną krwią rzucili za zabitą, usłyszawszy że się ludzie jacyś zbliżali.

Wóz to był, na którym dwóch księży duchaków jechało, którzy naówczas przy szpitalu Biskupa Iwona siedzieli. Ci zobaczywszy niewiastę okrwawioną, która jeszcze znaki życia dawała, zatrzymali się, poobwiązywali jej rany i przewieźli do szpitala.

Resztka życia drgała jeszcze w nieszczęśliwej.

Miłosiernym obyczajem świętej Jadwigi, obchodząca szpitale księżna Kinga, znalazła ją tu osłabłą bardzo, ale zdającą się powoli powracać do życia.

Poznała w niej swą pokutnicę, i wielką litością zdjęta poleciła księżom, aby gdy cokolwiek sił odzyska, na zamek ją odesłali.

Jakoż przyniesiono ją tu w dni kilka, a Kinga pielęgnująca zawsze ubogich i chorych przy swoim dworcu, ze szczególną pieczołowitością zajęła się Bietą.

Chodząc około ciała pobożna pani nie zapomniała o duszy, odmawiała nad nią codziennie modlitwy, pocieszała ją słowem Bożem.

Choroba się przeciągnęła, ale gdy raz przeszło niebezpieczeństwo, Bieta cudownie zaczęła odzyskiwać siły, i jakby drugą młodość a piękność zniszczoną.

Lice jej stało się białem i przejrzystem, usta złagodził uśmiech dobry, błogi jakiś i spokojny.

Modlić się mogła i płakała, a są łzy, które Bóg daje na pociechę, jak są, które się stają męczarnią.

Lecz jak tylko wstała o swej sile, choć księżna zatrzymywać ją chciała, wyrwała się jej i wybłagała, aby mogła wieść dalej życie pokutnicze...

Wdziała habit i pasek tercjarski, okryła ostrzyżoną głowę, i ucałowawszy nogi pobożnej pani, poszła znów błądzić po świecie Bożym.

Biskup zaproszonym był właśnie na odpust do kościoła Św. Franciszka, w którym rzadko bywał i z wielkim występem przybył na nabożeństwo uroczyste, gdy zasiadłszy na przygotowanym dla siebie tronie, oczyma wodząc po zgromadzeniu — zbladł nagle i zatrząsł się.

Wiedział, że Bieta była zamordowaną... Upior stał znowu przed nim.

Zmartwychpowstała zakonnica nie taką była jaką ją wprzódy widywał, gdy śmiała się szydersko i groziła mu. Była inną, jakby odżywioną promieniem łaski, odmłodzoną, piękną, smutną — straszną jak wyrzut sumienia. Stała przed nim — pokutnicą! Wzrok jej nie urągał mu się ale litował — a litość ta srożej go może zabolała niż szyderstwo.

Stała ze złożonemi rękami, modląc się, dwie łzy ciekły z pięknych jej oczów.

Biskupowi całe nabożeństwo, którego nie widział, nie słyszał, a nieprzytomny je przetrwać musiał, wydało się jak wiek długiem.

Księża, chwiejącego się musieli ująwszy pod ręce prowadzić do zakrystyi — trząsł się jak w febrze i zawodził obłąkanym wzrokiem.

Na poły omdlałego musiano go trzeźwić długo, nim zmysły odzyskał. — Prosił głosem słabym, aby mu w klasztorze spocząć dano.

Obawiał się spotkania u drzwi kościelnych.

W komorze gdy powrócił nocą, Wierzeja przyszedł mu się do nóg rzucić. Zmieniony był, upokorzony... oczy miał spłakane.

— Miłościwy panie! — zawołał w piersi się bijąc — grzesznik miłosierdzia nie godzien... jutro wstępuję do klasztoru...

V

Upłynęło lat kilka.

Wieczorem wszystkie dzwony Krakowa odezwały się jękiem żałobnym. Ludzie wychodzili z domostw zdumieni i pytali się nawzajem — co się stało?

Jeden po drugim coraz dalsze poruszały się boleściwemi głosy zawodząc — i miasto napełniały trwogą.

Ci co legli spać zawczasu, zrywali się z pościeli, którzy na spoczynek iść mieli, w koszulach wybiegali do drzwi.

Rynek się napełniał.

Spoglądano ku Wawelowi, zkąd pierwsze dzwony zabrzmiały.

Teraz i u Św. Jędrzeja, i u Panny Maryi, u Dominikanów, Franciszkanów, na Skałce, po kapliczkach wszystkich budziły się dzwonki i płakały.

Dzień był mroźny, zimowy.

Na ciemnem niebie, wyiskrzone na mróz świeciły gwiazdy, na dachach leżał śnieg i jak całun pokrywał ziemię. Tylko w ulicach biała ta powłoka zbita i z błotem zmięszana znikła, niepewną jakąś barwę przybrawszy.

Powietrze było spokojne, mróz ścinał wody i ziemię. Wśród tej nocnej ciszy, dzwony nie odzywające się nigdy o tej porze, zwiastowały wielką jakąś żałobę.

Od kilku dni książe Bolesław był chory.

Legł w łóżko, otaczali go księża, modlono się, czekał śmierci spokojnie jak wyzwolenia.

Wiedziano w mieście o tem powolnem konaniu pana — dzwony więc jego zgon zwiastowały.

Zgon, a z nim niepewność przyszłości, bo choć Leszek ogłoszony był następcą — wróg jego Biskup Paweł powtarzał uśmiechając się.

— Nie zagrzeje on stolicy.

Gdy z Wawelu pierwsze się dzwony odezwały, Biskup podstarzały lecz silny jeszcze i niepochylony wiekiem, z niecierpliwą oznaką radości z siedzenia się porwał.

Zdawał się czekać tylko na to, jak na hasło wyzwolenia.

Twarz cała dziko mu rozpromieniała, odetchnął piersią jakby oswobodzoną od ciężaru. Namiętności, których wiek nie zdołał pokonać, wracały z gwałtownością młodą.

W tejże chwili do komory wszedł stary kanonik Wyzon przynosząc wiadomość smutną o zgonie księcia, z twarzą chmurną, do niej zastosowaną.

Zdziwił się nieco widząc Biskupa tak wesołym niemal i rozpromienionym, nieumiejącym utaić co doznawał.

— Wziął pan księcia Bolesława Pudyka, do chwały swojej! — rzekł powoli.

— Wola jego niech będzie błogosławioną — odparł biskup szydersko. Teraz na zamku miejsce moje.

Poruszył się.

— Każcie mi dać suknie, zawołać Szatnego, jechać tam muszę.

Szatny wszedł jak na zawołanie, a biskup z gorączkową skwapliwością ubierać się zaczął w strój urzędowy. Ludzie, choć znali jego nienawiść dla zmarłego, patrzali zdumieni na twarz rozjaśnioną swojego pana.

Dzwony w mieście biły ciągle, zwiastując zgon Bolesława.

Ulice ludem się napełniały, na Wawelu widać było rozpalone światła rzęsisto i jakby łunę unoszącą się nad łożem pobożnego księcia.

Ruch jak we dnie w okolicy zamku widać było, z rynku, z ulic lud ciągnął ku Wawelowi, z zamku oddziały wychodziły na miasto.

W ulicach jezdni a zbrojni, pospieszali na górę, jakby ona obrony potrzebowała.

Żal po pobożnym panu wyrażał się cicho, więcej trwogą o przyszłość, niż smutkiem o przeszłość.

Cnotliwy książe serc sobie nie umiał pozyskać, które się tylko energią zdobywają. Ziemianie nie lgnęli ku niemu, mieszczanie niemcy, więcej się oglądali na Leszka, który im przypodobać się starał, włosy i strój ich obyczajem nosił, poufalił się z niemi chętnie. Wiele też sobie po tym przyszłym panu obiecywali.

Duchowieństwo zakonne tylko, i świątobliwi kapłani szczerze opłakiwali szczodrego dla siebie, pobożnego pana, który żył w mniszej surowości obyczajów.

Na zamku słychać było stłumione jęki dworu, do pana przywiązanego i niepokój jaki zawsze śmierć sprowadza, obawa zmian nieuchronnych.

Biskup, który wozem kazał się na zamek wieźć, z trudnością mógł się z nim i ludźmi swemi przebić przez gęste tłumy, które wypełniały podwórza, ciągnąc ku oświeconemu dworcowi, otaczając go zewsząd. Do drzwi już się docisnąć nie było można, kler i służba musiała drogę przybywającemu torować.

Zwłoki księcia Bolesława, w wielkiej izbie nizkiej na dole spoczywały na uczciwie przygotowanych wspaniałych marach szkarłatem okrytych — przyodziane skromnie jak on chodził za życia, lecz z oznakami rycerstwa i władzy. W rękach złożonych trzymał krzyż złoty, a twarz uspokojona, zdawała się konaniem błogosławionem uśmiechniętą. O mary oparta stała tarcz malowana książęca ze lwy i orłami, a nad nią na wezgłowiu leżała czapka obwiedziona koroną, berło i miecz kilkakroć pasem owinięty.

Tuż u stóp katafalku klęczały trzy niewiasty, w czarnych sukniach żałobnych i białych zasłonach.

Na przedzie księżna Kinga zwracała na się oczy wszystkich, zdumione. W jej twarzy rozjaśnionej, ubłogosławionej, niemal wesołej jakąś nadziemską radością — widać było, że Bóg ziścił najgorętsze jej prośby. Na oczach nie było śladu łez, usta uśmiechały się niebiosom... Ona, jak niegdyś Jadwiga Ślązka wyrzucała płaczącym ich łzy, radowała się jawnie, czekała niecierpliwie godziny, w której zwłoki męża złożywszy do grobu, będzie mogła natychmiast spełnić swój ślub i zamknąć się w klasztorze, do którego przez całe tęskniła życie. Tę radość tak dziwnie odbijającą od trumny, wyrobioną siłą ducha, która ją zupełnie obcą czyniła światu i uczuciom jego — radość tę, bijącą od niej, ludzie widzieli i niepojmując jej trwożyli się. Nie było w świętej niewieście nic ludzkiego.

Pobożna, miłosierna, miała tę wiarę przepotężną, która w śmierci widzi tylko żywot wieczny, otwierające się niebiosa, aniołów śpiewających — witającego Oblubieńca!

Nie była ona pierwszą ani jedyną z niewiast tego wieku — za życia ubłogosławionych i umarłych światu; obfitowały w nie dwory ówczesne.

Jadwiga Ślązka, Salomea królowa, Kinga i klęcząca obok niej, siostra, wdowa po Bolesławie kaliskim Jolanta — wszystkie żyły na świecie za pokutę, wzdychając do klasztoru.

Surowego oblicza, z twarzą pooraną marszczkami, lecz rysami przypominającą Kingę — miejsce obok niej zajmowała wdowa drugiego Bolesława, przybyła aby losy swej rodzonej podzielić.

Lecz ta na świecie zostawiała córki — dzieci, miała choć część żywota spędzoną u domowego ogniska, znała macierzyństwa radości i troski, gdy Kinga od zaślubin swych, stawszy się zakonnicą, męża dla siebie uczyniła mnichem...

Kinga i Jolanta, ciałem tu jeszcze przytomne, już duszami były gdzieindziej. Na obu wrażenie grobowe tej chwili, jej żałoba nie była widoczną, nie rozumiały smutku ludzi, litowały się nad temi co płakali. W ich oczach łzy były grzechem i słabością.

Obok ich dwu klęcząca żona Leszka Gryfina, z męzkiem energicznem, znużonem już walką inną a pragnieniami macierzyństwa obliczem, z dumą przyszłej pani kraju — zdawała się istotą zupełnie innego świata.

Patrzała na to co ją otaczało, myślą już sięgając jutra, niepokojąc się o nie, snując jakichś dumnych marzeń pasma.

Po za temi niewiastami i ich dworem, w kątku i mroku widać było piękną, bladą z czarnemi oczyma, obwiedzionemi brunatnym cieniem tercjarkę zakonu Ś. Franciszka, w sukni grubej i pasku białym. Była to pokutnica Bieta.

Gdy Biskup wszedł i wstrzymał się u progu, żadna z modlących się oprócz Gryfiny, nie zwróciła się ku niemu... On i ona zamienili wejrzenia groźne prawie, — księżna ulękła się i spuściła oczy.

W chwili właśnie, gdy marzyła o przyszłości stawał przed nią ten człowiek, który choć na pozór przejednany, był zawsze niebezpieczny. W ustach jego zwichniętych przymusem jaki sobie zadawał, krył się źle, jakiś uśmieszek złośliwy.

Dla niego nowe pole, nowe się odkrywały widoki.

Z miejsca w którem się zatrzymał, Biskup zmierzył wejrzeniem zmarłego pana.

Uszedł zemsty jego przez zgon swój, ale mu oczyścił drogę. Na tem łożu wyciągniętym był zwycięzkim — czuł to Paweł. Zmarł nie jak on chciał na wygnaniu, odarty z władzy i jej godeł, ale na stolicy swej, w zamku naddziadów, otoczeny wspaniałym dworem — panem nad krajem, z którego biskup wypędzić nie mógł.

Tego on nie przebaczał zmarłemu. Paweł z Przemankowa2 śmiercią tą był zwyciężonym. Pracował darmo, świadczyła o jego niemocy, Bóg wyrwał mu jego ofiarę.

Na twarzy Biskupa wszystkie wrażenia i myśli tej chwili zlały się w jeden wyraz niezmiernej dumy, niemal pogardy. — Gniewu inaczej tu objawić nie mógł.

Duchowieństwo występujące na powitanie Pasterza, przyjął zaledwie nań wejrzawszy i poszedł zwolna z modlitwą ku marom.

Oko jego śledzące wszystko, padło na Bietę — i zapaliło się złością.

I ta była nad nim zwyciężcą, i tej on ani się pozbyć z przed siebie, ani mógł zapomnieć.

Zachmurzył się mocniej jeszcze, gniew w piersi jego zamknięty, urósł i poruszał niemi.

Mógł się pocieszać jednak. Ze dwu wrogów, których pokonać nie mógł, zostawał mu jeden tylko, Leszek.

Rycerz był dzielny, ale zapamiętały. Paweł pomyślał, że ten — może jak oszalałe zwierze na łowach sam na oręż nastawiony się przebić.

Szmer modlitw cichych, przerywany śpiewem księży, napełniał izbę razem z wonią kościelnych kadzideł... Z otwartych okien wiatr zawiewał na płomienie grubych jak pochodnie zwijanych świec kościelnych, które płonęły, dymiąc i światłem drżącem migotały po izbie.

Uroczysta chwila w inne dusze lała uczucia znikomości ludzkiej, — w jego sercu nie odbiło się nic, oprócz mściwej rachuby jutra.

Pomodliwszy się i pokropiwszy zwłoki, gdy już miał odchodzić Paweł, ujrzał przed sobą stojącego Leszka.

Oparty był na mieczu, cały we zbroi zwycięzca ów napastliwych pogan i Litwy, wojak nieznający strachu, człowiek bez ludzkich słabości.

Uląkł by się go może Paweł, gdyby nie czuł w nim obok żelaznego męztwa — umysłu, który po za obecną godzinę dalej nie sięgał, i przewidzieć nic nie mógł.

Był to człowiek dnia jednego, któremu zawsze starczył — ale jutro nie jego było.

Paweł zrozumiał to dobrze i dlatego mniej się lękał niepokonanego wojaka, który żadnej niewiasty nie kochał, kubka nie był żądny, jadłem żył skromnem, wesołości nie szukał, w trudzie znajdował rozkosz.

Cieszyło i to Biskupa, że jak większa część Piastów, Leszek miłował niemców, powierzchownością naśladować się ich starał, i u polskich ziemian wielkiej miłości mieć nie mógł.

U tych mar Wstydliwego, na których on spoczywał już po wielkim boju

1 ... 44 45 46 47 48 49 50 51 52 ... 57
Idź do strony:

Darmowe książki «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz