Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖
Przenosimy się do roku 1226 i 1227, gdzie spotykamy dwa skonfliktowane rody — Odrowążów i Gryfitów. Tytułowy bohater, Waligóra, jest przedstawicielem tego pierwszego i bratem biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża. Przedstawicielem rodu Gryfitów jest Jaszko, wichrzyciel i spiskowiec.
Śledzimy ich wędrówki po kraju i poznajemy Polskę okresu rozbicia dzielnicowego — bywamy w dworkach książęcych, siedzibach możnowładców, gospodach i salach sądowych, a ostatecznie jesteśmy świadkami pogłębienia się kryzysu w kraju podczas zjazdu książąt w Gąsowie.
Waligóra to kolejna powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego wchodząca w skład cyklu historycznego Dzieje Polski. Autor ponownie przedstawił nam galerię interesujących postaci, wielką politykę i wątki miłosne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Stał się strasznym.
Wpadłszy do obozu, nie patrzył nad kim miał władzę i zwierzchność, kto go powinien był słuchać, a kto mógł odmówić posłuszeństwa.
— Trutnie, próżniaki — wołał — jeżdżąc na koniu pomiędzy namiotami i szałasami, na pole! Zbierać się, po konie!
A gdzie namiot natrafił rozpięty nad ucztującemi, Waligóra koły wyrywał, sznury przecinał i na głowy ludziom obalał. Siła dawna wracała mu z gniewem i miotał tak szałasami i drągami, iż ludzie od niego uciekali.
Miało to ten skutek przecie, iż w rozkaz pański uwierzono... W tym pochodzie po obozie Mszczuj na Jaszka natrafił, który ze swojemi się zabawiał, na nic nie zważając.
Waligóra rozszalały już i jemu namiot na głowę zwalił. Z pod płótna wyrwało się kilku z mieczami na starego.
Stanął jak mur.
— A no? — zawołał — kto ma ochotę się zmierzyć, niech podejdzie.
Baran tedy, choć na nogach się nie dobrze trzymał, przystąpił do Mszczuja chcąc go ciąć, ale nim miał czas z zamachem miecz spuścić, Waligóra go za kaftan pochwyciwszy, cisnął nim z taką siłą w kupę jego przyjaciół, iż się dwu pod nim obaliło, a Baran rozplaszczył na ziemi.
Krzyk powstał okrutny i kilku razem opadło starca na koniu siedzącego. Dobył i on miecza w obronie... Szczęściem na tę wrzawę wypadł z sąsiedniego namiotu wojewoda i zawołaniem głośnem napastników powstrzymał.
Zaczęła się utarczka na słowa.
— Nie masz prawa rozkazywać!
— Nie ja rozkazuję, ale pan który prawo ma! — wrzasnął Mszczuj. — Kto go nie słucha, temu naukę trzeba dać.
Łajać poczęli młodzi...
Rozumniejszy wojewoda, nie zważając na nic, swoim rozkazał na bok ustąpić, a Waligórze zapowiedział, że skarżyć będzie... Tak się to skończyło, ale cała Mszczujowa gorliwość nie pomogła nic i łatwo było osądzić z pierwszego wejrzenia, że o wyciągnięciu z Gąsawy nazajutrz ani myśleć nie było można.
Waligóra który przejeżdżał się wszędzie i zaglądał po kątach, ten sam stan znalazł w obozie Laskonogiego, gdzie wszyscy rozkazywali a nikt nie słuchał, i u ks. Konrada Mazowieckiego, kędy mu obojętnie powiedziano, iż im się do wyjścia jeszcze tak nagle sposobić nie kazano. Do ludzi ks. Henryka nie zaglądał nawet Mszczuj, bo by go tam niemcy nie wpuścili, a on z niemi nic nie chciał mieć do czynienia. Ale że się dwa stanowiska ludzi ślązkich i mazurów stykały z sobą, pomiędzy niemi przejeżdżając, gdy już wieczór w tej porze wczesny się robił, postrzegł przy ognisku siedzącego niemca, na którego widok wstrząsnął się cały.
Niepostrzeżony zatrzymał konia w cieniu stojąc, aby się lepiej przypatrzeć, czy go nie myliły oczy.
Rycerz który właśnie tylko co od ks. Konrada namiotów przeszedł powoli ku niemcom, wydał mu się tak podobnym do Gerona, którego na zamku krakowskim porąbał, iż po całem ciele przeszły mu dreszcze...
Cudem było, że się ten człek mógł wylizać z ran, a drugim, że miał odwagę po raz wtóry mu się nawijać. Lecz że ludzi podobnych na świecie wielu się znajduje, Mszczuj sądził w początku, iż mu się nieprzyjaciel przywidział.
Lepiej mu się przypatrując z boku, a pamiętając jak go rąbał, Waligóra dostrzegł niewątpliwych blizn po ranach jakie mu zadał. Ten to sam więc był człowiek, który się tu przybłąkał, choć mógł łatwo przewidzieć, że ze Mszczujem się spotkać może.
Długo wpatrując się w to zjawisko Waligóra stał jak skamieniały. W piersi mu krew falowała i gdyby pierwszego słuchał popędu, byłby się natychmiast rzucił na niemca. Nie godziło się jednak w chwili tak pilno ładu wymagającej, wzniecać nowego zamięszania, Waligóra rad nie rad odłożył rachunek z niemcem do innego dnia.
Uważał go bowiem za nieskończony. Los córek o których nic się dowiedzieć nie mógł, przyszedł mu na pamięć, oczy zaszły łzami, starzec nierychło uśmierzywszy ból, pomyślał o ustąpieniu z tego miejsca, w którem się nie był powinien znajdować.
Niemiec któremu się przypatrywał, podszedłszy do ślązaków, zasiadł przy nich u ogniska, i rozmowę z niemi rozpoczął.
Z urywanych słów mógł się dorozumieć Mszczuj, że niedawno tu przybył, bo się rozpytywał o wszystko.
Postawszy na koniu czas jakiś, Waligóra przejechał obozowisko ks. Konrada, w którem o żadnym wyborze w pochód nie myślano, przynajmniej na pozór, powracał Mszczuj przerzynać się zmuszony między ludźmi Odonicza. Ponieważ mrok był i nie poznawano go, a miano za jednego ze swoich, nie zważano nań i Waligóra jadąc powoli przekonał się, że tu więcej niż gdzie przygotowywano się do czegoś — chociaż odgadnąć było trudno jakie to miało znaczenie. Z rozbudzoną ciekawością Mszczuj pilno słuchał...
Starszyzna chodziła po namiotach, półgłosem wydawano rozkazy. Usłyszał jednego tysiącznika, który do gromadki mówił.
— Nie spać, zbroi nie rozdziewać... na dane hasło wszyscy mają się rzucić, gdzie im się droga pokaże i — rąbać!!
Niezrozumiałem to było dla Mszczuja, ale wielce podejrzanem.
— Jak zatętni na drodze, — dodał dowódzca — choć zdala, żeby byli ludzie pogotowiu...
Wskazywał coś rękami, mówiąc ciszej... Ludzie zdawali się to rozumieć. Niektórzy robili uwagi, że ich garść była nie wielka...
Tysiącznik ich łajał, dodając:
— Toż nie sami będziecie...
Uchwycił wśród gwaru wymienione nazwiska Leszka i ks. Henryka szlązkiego, potem Władysława starszego.
Wszystko to tak było podejrzanem, iż Waligóra aby nie być postrzeżonym, objechawszy tyłami oddział Plwacza, co prędzej podążył do swoich. Radby się był z kim o tem rozmówił — lecz do wojewody nie mógł jechać, biskupa nadaremnie trwożyć nie chciał, zmuszony został wprost udać się do Leszka.
Ten siedział jeszcze swobodnie z kapelanem prowadząc rozmowę przy którym Waligóra nie chciał się ze swych podejrzeń spowiadać. Gdy książę go ujrzał, wstał i zwrócił się ku sypialni, a Mszczuj za nim wkroczył do niej.
— Cóż mi ty powiesz stary mój? — zapytał go Leszek dobrodusznie. — Pewnie ze skargą przychodzisz, że ludzie nasi nie gotowi na jutro? Spodziewałem się ja tego, i więcej mi szło o rozgłos, o Odonicza, niż o to, abyśmy jutro ruszyli.
Rozśmiał się książę, rad że tak chytrze postąpił.
— O tem już mówić nie ma co, — odezwał się Mszczuj. — Robiłem ja co mogłem, aby ludzi zmusić do gotowania się, nie wiele pomogło, tylkom wojewodę obraził.
Miłościwy panie — ja tu z czem innem, w obozie mi jakoś i około Plwacza nie dobrze patrzy. Jakieś szepty, potajemne rozkazy dają, ludziom zakazano iść na spoczynek, jakby czekali na kogoś, na znak... lękam się, uchowaj Boże napadu jakiego!
— Ale boś ty do zbytku nieufny, posądzasz ludzi daremnie — począł Leszek — mnie już wasz brat biskup ostrzegał o tem. Ja się tu w obozie między swemi niczego nie lękam, nic się stać nie może... Jest nas tylu, siłę mamy...
— Niechajby choć liczniejsza straż przy pańskim dworze na noc zaciągnęła — dodał Waligóra...
Leszek zniecierpliwiony ręką go dotknął.
— Ani mi się waż jej stawić — przerwał gorąco. Zwróciło by to oczy, posądzili by mnie ludzie że się lękam. Nie chcę tego i zakazuję. Po co straże? cały mój obóz jest strażą.
— Ale tam ludzie do rana pić będą i pośpią się nad ranem, — rzekł Mszczuj.
— Niech śpią! — odparł Leszek obojętnie. — Mój stary, tobie bo się śni niebezpieczeństwo... Chcącemu się go dopatrzeć, zawsze się coś przywidzieć może...
Ruszył ramionami książę — a Waligóra nie nastając, pokłonił mu się do nóg i usunął.
Leszek postąpił za nim do progu, uderzył go po ramieniu i rzekł cicho:
— A i ty legnij, dobry mój stróżu. W twoich latach spoczynek potrzebny... tyś zmęczony...
Na to Mszczuj nie odpowiedział nic, poszedł z najmocniejszem postanowieniem czuwania przez noc i nie spuszczania oka z obozu do rana.
Konia tylko na którym go jednego łatwiej ludzie postrzedz i poznać mogli, postawił u żłobu, nie zdejmując z niego siedzenia, sam zaś otuliwszy się opończą, powlókł się po obozie, między namioty unikając ognisk i światła.
Nie było najmniejszej różnicy pomiędzy dniem tym a dawnemi, ludzie pili i bawili się. Mszczuj tylko dostrzegł, że pod namioty jacyś obcy podwozili beczki, jakby na przekorę temu, iż ludzi trzeźwych mieć chciano. Piwo i miód jakiś rozdawano w ten sposób, iż łatwo było dorozumieć się, że szynkującym je o zarobek nie chodziło. Brali co im dawano, inni pochwyciwszy napój uchodzili nie płacąc wcale, nie ścigani. I to się Waligórze podejrzanem wydawało tem więcej, że beczki zdawały się przysuwać od strony Plwacza, u którego żołnierze wcale nie pili i stali jak na czatach.
Ogarniał go niepokój coraz większy, przypomniał sobie właśnie co mu opowiadał z obojętnością swą pańską Laskonogi jak na jego obóz pod Uściem, gdy się ludzie najmniej tego spodziewali pół senni leżąc, pół pijani napadli z zamku Odoniczowi i straszliwą mu klęskę zadali.
Poradzić na to, co się tu działo, nie mógł Mszczuj, ponieważ nie czuwał nikt, a dwór i żołnierstwo po ucztowaniu spać wszystkie legło i coraz nieopatrzniejsze jakieś bezpieczeństwo widział w obozie. Musiał więc zostać na straży.
Poszedł pod dworzec pański.
Tu, jak przykazano, nikogo nie znalazł, drzwi nie pozasuwane jak zawsze, czeladź jaka była głęboko uśpiona. Cisza zaczynała coraz większa świadczyć iż co żyło — odpoczywało.
Wyszedłszy na plac, dostrzegł tylko przez zasuwy okiennic, słabe światło u Plwacza, trochę ruchu ostrożnego około domu ks. Konrada, reszta wszystko we śnie głębokim pogrążona była.
Zdawało mu się, że jest tu prawie jeden na nogach, gdy u przeciwnego węgła dostrzegł kogoś, który się był wysunął i zobaczywszy Mszczuja umknął. Chciał go dogonić stary, lecz wpadłszy między szałasy z oczów stracił, tem prędzej, że noc była ciemna.
Wrócił więc na stanowisko swoje u węgła domu i sparłszy się o ścianę, pozostał na niem. W chatach wiejskich po za obozem ozwały się pierwsze kury... Powietrze było wilgotne, mgła zaczynała nadciągać i osiadać na równinie, którą obóz zajmował, wkrótce o kilka kroków nic już widzieć nie było można.
Oprócz chrapania koni i niewyraźnych stłumionych głosów, które jakby z pod ziemi wychodziły, nic nie słychać już było. Wiatr się uciszył i opadł zupełnie.
Gdzieniegdzie wśród tej atmosfery wilgotnej i gęstej, światełko niedogaszonego ogniska jak czerwona gwiazdka bezpromienna słabo błyskało niby oko jakiego nocnego widziadła, błyskało, mrugało i gasło.
Na niebie które mało co od ziemi jaśniejsze było, sterczały tylko dziwacznie wyglądające chorągwie książęce na wysokich palach, które teraz zwisły i opadły i jak wszystko do koła usypiały.
Coś grobowego było w tem głuchem milczeniu i ciemnościach... Zdala nawet szum lasów niedochodził i one stały uśpione a zdrętwiałe.
Mszczujowi za węgłem skrytemu zdało się powtórnie widzieć wysuwającego się od drugiej ściany człowieka. Dał mu wynijść na plac śledząc co pocznie i mając myśl go pochwycić.
Cień ten wyszedł ostrożnie ku środkowi placu, popatrzył w stronę gdzie stał Mszczuj, postąpił kilka kroków oglądając się na dworzec Leszka, i gdy już Waligóra spodziewał się go módz pojmać, nagle nazad się rzucił między ściany dwóch budynków około łaźni i — zniknął.
Piały już drugie kury na wsi... Dziwna i niezwyczajna rzecz, zdało się Waligórze jakby usłyszał krakanie kruków, które spoczywają o tej porze z innemi zwierzęty. Krucy ciągnęli gdzieś górą, nawołując się chrypliwie, złowrogie te głosy przejęły go dreszczem. Przeżegnał się, ale nie opuścił stanowiska.
W powietrzu jakby ciężkie poruszenie czuć było... mgły kołysać się zdawały...
Musiało już być nad ranem. Kury piały znowu, na niebie coś jak szara pręga nad lasami się ukazało... W obozach gdzieniegdzie musieli się budzić ludzie, głuchy szmer dochodził Mszczuja.
Dzień dlań był pożądanym, bo noc wydała się jak wiek długą.
W wielkiej łaźni nigdy nie gasnący ogień podkładać zaczęto na nowo, gdyż dym buchnął nad dachem i z głównego dymnika zaczerwieniony od dołu wystąpił, niosąc iskry, które się na dach posypały.
Mszczuj słyszał ze swego miejsca jak rzucano przynoszone drzewo, przez szpary i otwory przedzierało się światło...
O tej porze zazwyczaj w obozie ludzie już do koni wstawać byli powinni, nic się jednak nie poruszało, nic nie budziło, kamiennym snem odpoczywali po beczkach wypróżnionych wczora.
Z wielką pociechą swą pochwycił Mszczuj mały szmer na pańskim dworcu. Leszek zwykle wstawał bardzo rano, przychodził doń kapelan z którym odmawiał modlitwy, szedł po tem do łaźni i parzył się, najczęściej gdy jeszcze drudzy spali. Dworscy wstawali naówczas i w izbie przygotowywano poranne jadło...
Waligóra oddychał lżej, z odmykanych wewnątrz drzwi miarkował, iż książę obudzić się musiał... Pilne mając ucho na szmer najmniejszy, od strony obozu Plwacza, chwycił coś na kształt szczęku oręży i przechodzenia ludzi...
W obozie ks. Konrada ruszało się też i dziwu w tem nie było, bo ranek się robił widocznie. — Gęsta mgła tylko nie dozwalała go dojrzeć na niebie, lecz budowle rysowały się wyraźniej, ciemności rzedniały zwolna.
Dniało. Drzwi dworca otwarto i Waligóra postrzegł księcia Leszka, okrytego opończą, idącego do łaźni.
Kilku rozespanych ludzi szło przed nim, kilku za nim z odzieżą i płachtami.
Waligóra pomyślał że się straż jego skończyć mogła wreście i chciał już stanowisko opuścić gdy — zdala usłyszał dobrze mu znany tentent koni, który nadzwyczaj szybko się przybliżał... Umiał nawet rozeznać iż wedle wszelkiego podobieństwa oddziałów, czy stado biegło niemal czwałem. Nie mógł
Uwagi (0)