Darmowe ebooki » Powieść » Pożegnanie jesieni - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Pożegnanie jesieni - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)



1 ... 48 49 50 51 52 53 54 55 56 ... 65
Idź do strony:
społeczny, doskonałe zmechanizowany, bo jest przynajmniej kłamstwem w najdoskonalszej formie. Dlatego muszę zostać niwelistą” — tak zakończył Atanazy ten szereg bezwyjściowych myśli. Maniakalna konieczna koncepcja ta była jak rzeka, do której od pewnego czasu zbiegały się jak drobne strumyczki wszystkie inne jego myśli. Rzeka ta uchodziła w morze: w ideę bezindywidualnego społeczeństwa automatów. Jak najprędzej zautomatyzować się i przestać cierpieć. Co robiła w tej chwili Hela? Kto zajął przy niej jego miejsce? Czy ten okropny, pająkowaty sir Alfred, jego niedoszły przyjaciel? „Przyjaciel” — z jakąż goryczą wymówił to słowo. Był sam — nie miał komu nawet o sobie opowiedzieć. Kogóż to wszystko obchodzić mogło. Jeden może Łohoyski i ten, psiakrew, oszalał. „Gina Beer! Ona jedna jeszcze — ciekawy jestem, czy żyje”. Ożywił się tym wspomnieniem, ale na krótko. Schodził z góry Akropolu jak do grobu. Może jeszcze bardziej obce były mu te ruiny wśród wyschłych żółtych traw, na tle popołudniowej orgii kłębiastych obłoków na wschodzie, niż cały tropik. Zamknęło się już wszystko — nawet czyn ostatni (jakże trudnym to będzie z czysto technicznego choćby punktu widzenia!) wydawał się czymś małym, nieistotnym. A dokonać go trzeba. „To jest moja misja na tej planecie i to, co napisałem. Może to bzdura, ale tak być musi. Jestem pyłkiem w tym wszystkim, ale pyłkiem koniecznym”. Męcząca przypadkowość dawnych dni rozwiała się. Za to wdzięcznym był Heli.

Nie przeczuwał biedny Atanazy, że przyjdzie mu skończyć życie w zupełnie innym świecie idei niż ten, w którym żył teraz. Zemsta upośledzonych układów czaiła się w mroku jego istoty. Cóż kogo mogło obchodzić, czy idee te (te, które przyjść miały) były „urzeczywistnialne” czy nie, mądre czy głupie. Chodziło o wymiar psychiczny, w którym miał nastąpić koniec.

Tymczasem zdawało mu się, że poznał siebie przed śmiercią. I na myśl o tym, że mógłby dotąd być tam w kraju mężem Zosi i ojcem Melchiora i zarabiać w nędzy w jakimś biurze, a nie wracać jako ten żywy trup wiedzący wszystko, co wiedzieć mógł, zatrząsł się ze zgrozy i retrospektywnego546 strachu. A mimo to tylko Zosię teraz kochał i z jej duchem w zgodzie chciał to życie zakończyć. Taka przewrotna nieszczęśliwa bestia był ten Atanazy. A wieczorem mimo wszystko, gdy wypił greckiego wina i zjadł dobrą kolację w Pireus547 (na dwie godziny przed odejściem okrętu do Salonik), to nie wytrzymał i poszedł do jakiegoś bajzlu548 dla wyższych oficerów marynarki i tam bawił się wcale dobrze z jakąś zwyczajną Żydóweczką aż z Kiszyniowa549 i rozmawiał z nią „istotnie” o niwelizmie i problemie semickim w ogóle. Gdyby mogła go widzieć Hela.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział VIII. Tajemnica wrześniowego poranka

Już z Aten wysłał Atanazy długą depeszę do Tempego, błagając go w imię dawnej przyjaźni o pozwolenie powrotu i nowy paszport. (Czekać miał na odpowiedź w Pradze, gdyż komunikacja na Kralovan550 była przerwana). Wspomniał tam też o swojej ostatniej przemianie w formie szyfrowanej. Po paru dniach oczekiwania, podczas których napisał potwornie długi list do Heli usprawiedliwiający swoją ucieczkę, dostał żądane dokumenty — musiał jednak jechać przez Berlin. Już tam miał pewien przedsmak tego, co go czeka w kraju. Ale zdumiony był krystalicznym nieomal porządkiem zrewolucjonizowanych Niemiec: praca, praca i praca, wściekła, zawzięła, niechybna jak ogień świetnie skorygowanej artyleryjskiej baterii. Błądząc po pustym muzeum, ze smutkiem patrzył Atanazy na dzieła dawnych mistrzów — był to grób, ten niegdyś pełen życia gmach, w tak niedawnych czasach, gdy było jeszcze żywe malarstwo. Dziś kontakt między tym, co było, a rzeczywistością był przerwany — obrazy więdły jak kwiaty, mimo że jako fizyczne przedmioty pozostały tymi samymi co przedtem — nie były już potrzebne nikomu. „Tak, dziś można jeszcze być malarzem »stosowanym« albo stylizować w pewien sposób — znany już ogólnie — naturę. Ale wielka kompozycja w malarstwie skończyła się. Jeszcze kubizm551 był może ostatnim »wyprztykiem« w tym kierunku. Można dziś być miernotą stylizującym według dawnych szablonów, od Egiptu do Picassa552 — ale szczyty są zamknięte. Tam jest tylko obłęd i chaos” — myślał ponuro, chociaż naprawdę nie obchodziło go to wcale.

Wjechał do kraju w pogodny dzień sierpniowy. Zaczynała się wczesna jesień: ścierniska, jesienna, o szmaragdowym odcieniu zieloność, żółciejące gdzieniegdzie drzewa i dźwięk rodzinnej mowy dawały złudzenie, że wszystko jest jak dawniej. A tymczasem cały kraj stał na głowie, na szpicu, jak wywrócona piramida, kręcąc się zawrotnie i chwiejnie nad przepaścią niezbadanych przeznaczeń. Z ciekawością obserwował Atanazy spotykane twarze i przekonywał się, że jednak wszystko jest inne i nieznane. Jacyś nowi ludzie wypełźli z czeluści, w których się kryli. Ale twarze ich były raczej przerażone tym, co się działo, niż szczęśliwe. Nie było nic z tego nastroju niewstrzymanego niczym pędu, który czuć było tam, o parę kilometrów za graniczna stacją — tępota, stłumienie, niewiara i strach — oto była atmosfera ogólna, którą odczuwało się od razu. „Zobaczymy, co będzie dalej. Może to faza przejściowa”. Dawni „władcy” smutni byli i przygnębieni. W wagonach nikt prawie nie rozmawiał. Przepełniony ciężkim zwątpieniem w to, czy będzie mógł być czymś w tym nowym życiu, wjechał Atanazy do stolicy — już trzecią klasą, nie pierwszą, jako towarzysz Bazakbal, a nie perski książę. (Swoją drogą bał się trochę tego Prepudrecha — nie tyle fizycznie, ile psychicznie). Kto by się to spodziewał! Tamten pogardzany dancingowy bubek był kimś, znanym muzykiem i komisarzem, a on, Atanazy, mający się kiedyś za jakiegoś Doriana Graya553, na tle saloników małej burżuazji i demi-arystokracji — wjeżdżał tu jako kompletne zero (moralne też), aby szukać skromnej posadki — bo od czegóż mógł zacząć swój „wielki czyn społeczny”? W grubszych zarysach wszystko było już zrobione przez tamtego „przeklętego Tempe”. Śmiechu warte były te głupie gadania i przemyślenia. Chyba „dziełko” — ale i to wydało mu się jakieś wyblakłe, bez krwi i soku. Płaciło się za wszystkie trzy klasy tak samo, ale prawo do wygód proporcjonalne było do jakości spełnianej funkcji. To była pierwsza nowość, którą zauważył Atanazy — tego nie było nawet w Niemczech. Na dworcu męczono go, mimo paszportów Tempego, niesłychanymi formalnościami (na granicy to było głupstwo w porównaniu z tym). W końcu, opatrzony potworną ilością papierów, wyszedł na ulicę i najął wózek na rzeczy — nie miał prawa do auta i dorożki — był niczym — druga nowość. Miasto zastał w stanie zupełnego zaniedbania. Postrzelane domy, ruiny, spaleniska, trawa na mniejszych ulicach, ruch prawie żaden, z wyjątkiem głównych arterii. Widocznym było, że pierwsza rewolucja to był żart niewinny wobec trzech następnych. „Co u diabła” — myślał Atanazy, idąc do małego hoteliku niedaleko Palazzo Bertz, gdzie pozwolono mu zamieszkać — widocznie zajęci są wyższymi celami”. Przechodząc, dojrzał na Czerwonym Pałacu emblemy554 Związku Sowieckich Republik — mieściła się tam ambasada. Cała przeszłość mignęła mu w pamięci w szalonym skrócie — ale na krótko zajrzał tam — za dużo było aktualnych nowości. „Transcendentalna konieczność mechanizacji” — pomyślał z dziwnym uśmieszkiem.

Wizyta u Tempego była krótka. Sajetan był zupełnie innym człowiekiem. Cóż za piekielne zwały wybuchowych materii mieścić musiały się w tym dawnym, cynicznym trochę poecie i „morskim oficerku”, żeby dokonać tej przemiany. Wyniesiony nagle na najwyższe stanowisko w niwelistycznej (co za sprzeczność!) hierarchii, czuł się tam jak u siebie. Miał tę technikę wewnętrzną, która pozwalała mu spalać zawarty w nim dynamit powoli, wywołując stopniowe zwiększanie natężenia ciśnień i nie rozsadzając struktury ducha: transformować zabójczą energię na codzienny tytaniczny wysiłek. Życie miał usystematyzowane maszynowo. Nawet na miłość miał trochę czasu. Sekretarką jego była, jak się o tym później ze zdumieniem dowiedział Atanazy, pani Gina z Osłabędzkich Beer. Przedostatnia kochanka jego przed ożenieniem się i Tempe! Co za dziwny zbieg okoliczności! Jakże świetnie czasem komponuje się życie! Niekiedy ludzie raz związani kręcą się w zamkniętym kółku, mało dopuszczającym do swego izolowanego systemu nowych, ważnych osobistości. Zmieniają się satelici, ale planety główne obracają się ciągle dookoła tajemniczego środka ciężkości całego układu. „Jednak to dowodzi, że nasz kraj jest prowincją — myślał Atanazy. — W wielkim świecie szybsza jest przemiana materii psychicznej: więcej wytwarza się związków nowych istotnych”. Po tej uwadze, opartej na zbyt małej ilości faktów, Atanazy zasnął w oczekiwaniu, w ponurej poczekalni komisariatu. Weszła Gina, udając, że go nie zna, pokorna jak suka, ale zawsze piękna. Czuć było na niej cały ciężar władczego kochanka i nie można by zaobserwować w niej ani cienia erotycznego zadowolenia. Na porozumiewawcze spojrzenie Atanazego odpowiedziała szeptem:

— Nie teraz. Gdzie?

— Hotel pod Czerwoną Gwiazdą. Numer ósmy — odpowiedział równie szeptem Atanazy.

— Jutro o siódmej. Do siódmej trwa praca. — Z gabinetu dał się słyszeć dzwonek. — Numer z kontroli przyjezdnych i świadectwo kancelarii próśb — rzekła głośno.

— Oto jest. — Atanazy podał jej jakąś blaszkę, którą gdzieś tam mu wydali i papier, na który czekał dzień cały, chodząc po mieście jak błędny, na próżno usiłując spotkać kogoś znajomego i dowiedzieć się o czyimś adresie. Od Baehrenklotza odesłano go też do jakiejś kontroli, ale zirytowany tym nie poszedł tam wcale. A do ci-devant555 księcia Prepudrech iść nie śmiał. Czort wie, co zrobić może taki nowo upieczony muzyk i komisarz, może wsadzić po prostu do lochu i koniec. Wolał się najpierw sam ulokować na jakimś stanowisku. Wszędzie kartki, podpisy, stemple, fotografie, oględziny, ględzenia i badania. Małostkowość tego wszystkiego przeraziła wprost Atanazego. Jadł też za jakąś kartką i musiał złożyć tak zwaną „deklarację pracy”, bez tego nic — zdechnąć z głodu. Ale przed podaniem się na posadę chciał się porozumieć z Tempem, aby być bliżej centrum działania. Bo to, co widział, było trochę nowe, ale tak beznadziejnie nudne, że chwilami chwytała go rozpacz i żałować poczynał, że nie zjadł go tygrys w cejlońskiej dżungli. „Czyn społeczny” przedstawiał się w coraz wątpliwszym świetle. Po chwili wyszła z gabinetu Gina i powiedziała: „Proszę”. W tym jednym powiedzeniu widać było całą marmeladę, którą z tego „demona” zrobił tamten tytan. Onieśmielony Atanazy wszedł do czerwoną flanelą obitego pokoju. Za stołem, w szarym angielskim garniturze, z czerwoną gwiazdą na piersi po lewej stronie, siedział Tempe.

— Jak się masz, Sajciu — powiedział Atanazy ze sztuczną nonszalancją, zbliżając się na chwiejnych nogach do stołu. Zdawało się że Tempe wytwarza jakiś nieprzenikniony fluid, odpychające pole magnetyczne o niezmierzonym potencjale. Siła wiała z niego jak struga elektronów z katody, przestrzeń wokół zdawała się wyginać. A cały demonizm tej sztuczki polegał na tym, że nie wiadomo było, na czym to wszystko się opiera — pozornie był to ten zwykły Tempe, który zawsze miał rację — nic więcej — a jednak... A może to stanowisko, władza — nie, to było w nim samym. Mógłby siedzieć w więzieniu — wrażenie byłoby to samo — tego był pewnym Atanazy. — Dziękuję ci za papiery. — Podał mu rękę. Twarz Tempego nie drgnęła. Nie wstając, oddał mu uścisk dłoni. Mówił zimno:

— Czego sobie życzysz, mój drogi? Tylko prędko. Streszczaj się jak możesz.

— Chciałbym z tobą porozmawiać obszerniej. Może wieczorem — mówił Atanazy, zapominając już o Ginie.

— Nie teraz. Może za miesiąc będę miał dwa dni urlopu. Czego chcesz? — powtórzył groźniej. — Chcesz pracować z nami jako inteligent?

— Tak właśnie...

— Dosyć. Trzy lata praktyki adwokackiej. Na maszynie pisać umiesz.

— Tak. Chciałem ci oddać mój memoriał o transcendentalnych podstawach społecznej mechanizacji. — Wyciągnął z kieszeni manuskrypt i podał go Tempemu, który rzucił go na półkę biurka.

— Nie teraz. — Zadzwonił i zaczął przeglądać coś między papierami na stole. Weszła Gina. — Towarzyszko: towarzysz Bazakbal, trzecia kancelaria, ósmy stół. Państwo się znają — dodał ironicznie.

— Tak. Słucham — odpowiedziała Gina płaskim, poddańczym głosem, czerwieniąc się z lekka.

— A ty Atanazy — mówił już trochę dobrotliwiej Tempe — nie przerażaj się widokiem miasta. — Moja zasada: najpierw organizacja z góry, a potem detale. Żegnam was.

Wyszli oboje jak zmyci — gdyby mieli ogony, na pewno by je podkurczyli pod siebie. W poczekalni czekał nowy delikwent: starszy pan z sumiastymi wąsami, były wielki pan — jakiś austriacki hrabia (spotykał go Atanazy u Osłabędzkich), były minister finansów przy którymś tam rządzie z zamierzchłych epok. Atanazy ukłonił mu się. Nie poznał go wcale. Niegdyś groźny, teraz patrzył szklanymi, łzawymi oczami w Ginę jak w święty obrazek. Atanazy szedł ze schodów jak nieprzytomny. Dziś, to jest za godzinę, miał się stawić do pracy. (To mu powiedziała Gina na odchodnym). Dostał kartki na jedzenie, ubranie, buty i mieszkanie — przy jakiejś robotniczej rodzinie, w IV dystrykcie, przy ulicy Dajwór, o godzinę drogi od biura. Był oszołomiony. I te twarze, te twarze, które widział wszędzie. „Boże! Czyż tak będzie wyglądał mój czyn społeczny?” — myślał z rozpaczą. Ale postanowił wytrwać. „Zobaczymy, co będzie” — powtarzał sobie dla dodania ducha, ale jednak przejście od indyjskich rozkoszy do tego, co widział tutaj, mimo trzech tygodni podróży, było zbyt gwałtowne.

Ledwo zdążył zjeść obiad, tak zwany trzeciej klasy, w ogólnej stołowni556 urzędników Komisariatu Spraw Wewnętrznych i popędził do biura. Tam zasadzili go do maszyny (znowu te dziwne

1 ... 48 49 50 51 52 53 54 55 56 ... 65
Idź do strony:

Darmowe książki «Pożegnanie jesieni - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz