Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖
Czerwone i czarne to najsłynniejsza powieść Stendhala. Jej głównym bohaterem jest Julian Sorel, zdolny młody mężczyzna, który marzy o karierze oficerskiej.
Po porażce Napoleona taka ścieżka jest niedostępna dla osób z niskich warstw społecznych, więc Julian decyduje się obrać drogę kapłaństwa. Dzięki pomocy miejscowego proboszcza zostaje guwernerem synów mera, co kończy się gorącym romansem z matką chłopców. Gdy prawda wychodzi na jaw, Sorel wyjeżdża, co jest początkiem kolejnych skandali.
Powieść została wydana po raz pierwszy w 1831 roku, a w 1864 została umieszczona w Indeksie ksiąg zakazanych ze względu na krytyczne treści wobec Kościoła. Polski tytuł, nadany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego, odnosi się do ciągłej walki wewnętrznej zachodzącej w Julianie — namiętności i konserwatywnego wyrachowania. To również komentarz do sytuacji społecznej we Francji doby ponapoleońskiej.
Czytasz książkę online - «Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Tron, ołtarz, szlachta, mogą zginąć jutro, panowie, o ile nie stworzycie sobie w każdym departamencie pięciuset oddanych ludzi; mówię oddanych, nie tylko z całą francuską odwagą, ale z hiszpańską wytrwałością.
Połowa tej armii powinna się składać z naszych dzieci, wnuków, z prawdziwej szlachty. Każdy z nich będzie miał przy boku nie jakiegoś łyka gadułę, gotowego przywdziać trójkolorową kokardę, jeśli się zdarzy nowy rok 1815, ale tęgiego chłopa, szczerego i prostego jak Cathelineau; szlachcic wpoi weń zasady: niech to będzie, o ile możliwe, jego mleczny brat. Niech każdy z nas poświęci piątą część swego dochodu, aby stworzyć tę małą, oddaną armię, pięciuset ludzi na każdy departament. Wówczas będziecie mogli liczyć na obcą okupację. Nigdy cudzoziemski żołnierz nie dostanie się do Dijon, jeśli nie będzie miał pewności, że znajdzie pięciuset sprzymierzeńców w każdym departamencie.
Cudzoziemscy monarchowie tylko wtedy zechcą z wami gadać, jeśli im zapewnicie dwadzieścia tysięcy szlachty gotowej chwycić za broń, aby im otworzyć bramy Francji. Ciężka to ofiara, powiecie; otóż, panowie, bezpieczeństwo naszych głów zależy od niej. Między wolnością prasy a naszym istnieniem jako szlachty jest walka na śmierć i życie. Zostańcie rękodzielnikami, chłopami albo bierzcie karabin. Bądźcie tchórzami, jeśli chcecie, ale nie głupcami; otwórzcie oczy.
Strójcie bataliony, powiem wam stówami pieśni jakobinów; wówczas znajdzie się jakiś szlachetny Gustaw-Adolf, który poruszony grożącą zagładą monarchicznej zasady pogna trzysta mil i uczyni dla was to, co Gustaw dla protestanckich książąt. Chcecie nadal rozprawiać, a nie działać? Za pięćdziesiąt lat będą w Europie sami prezydenci republik, ani jednego króla. A wraz z tymi czterema literami: K, R, Ó, L, zginą i księża, i szlachta. Widzę już tylko kandydatów, robiących słodkie oczy do plugawej większości.
Darmo mówilibyście, że Francja nie ma w tej chwili popularnego wodza, znanego, ukochanego; że armia oddana jest jedynie interesom tronu i ołtarza, że wyłączono z niej starych wiarusów, gdy w każdym pruskim i austriackim pułku znajdzie się pięćdziesięciu podoficerów, którzy byli w ogniu. Dwieście tysięcy młodzieży z drobnego mieszczaństwa rwie się do wojny...
— Dość już tych przykrych prawd — rzekła pewnym siebie tonem poważna osobistość piastująca widocznie jakąś wysoką godność kościelną, gdyż pan de la Mole uśmiechnął się przyjaźnie, zamiast się gniewać, co było nieomylnym znakiem dla Juliana.
— Dosyć przykrych prawd, streśćmy się, panowie: człowiek, któremu trzeba uciąć zgangrenowaną nogę, źle by uczynił, gdyby zapewniał chirurga: „Ta noga jest zupełnie zdrowa”. Darujcie mi porównanie, panowie, szlachetny książę *** jest naszym chirurgiem.
Wreszcie padło wielkie słowo, pomyślał Julian; zatem to do *** będę gnał tej nocy.
Pierwszym prawem każdej istoty jest zachowanie istnienia, życia. Siejecie szalej, a chcecie, aby wzeszły kłosy!
Poważny dostojnik mówił dalej; czuło się, że wie; z łagodną i umiarkowaną powagą, która niezmiernie podobała się Julianowi, wykładał te wielkie prawdy.
1° Anglia nie ma ani gwinei na nasze usługi; w modzie są tam ekonomia i Hume. Nawet święci nie dadzą nam pieniędzy, a pan Brougham wyśmieje się z nas.
2° Nie podobna bez angielskiego złota wycisnąć z monarchów Europy więcej niż dwie kampanie; dwie kampanie zaś nie wystarczą przeciw drobnemu mieszczaństwu.
3° Konieczne jest utworzyć we Francji zbrojne stronnictwo, inaczej monarchiczna Europa nie zaryzykuje ani tych dwóch kampanii.
Czwarty punkt, który ośmielę się panom przedstawić jako oczywisty, jest ten:
Nie podobna stworzyć we Francji zbrojnej partii bez pomocy kleru. Mówię to śmiało, ponieważ to udowodnię. Trzeba dać wszystko duchowieństwu.
1° Ponieważ zajmując się swymi sprawami noc i dzień pod kierunkiem ludzi wysoce uzdolnionych, przebywających z dala od wszelkich burz, o trzysta mil poza waszymi granicami...
— Och! Rzym! Rzym! — wykrzyknął gospodarz domu.
— Tak, panie, Rzym! — odparł kardynał dumnie. — Bez względu na mniej lub więcej dowcipne żarciki, które były w modzie za pańskiej młodości, oświadczam głośno w roku 1830, że jedynie duchowieństwo prowadzone przez Rzym umie trafić do ludu. Pięćdziesiąt tysięcy księży powtarza te same słowa w dniu wskazanym przez przełożonych, do ludu zaś, który ostatecznie dostarcza żołnierzy, bardziej przemówi głos kapłana niż głosy wszystkich robaków ziemnych... (Ta wycieczka osobista wywołała szmery).
Duchowieństwo przewyższa was rozumem, myślą, panowie — ciągnął podniesionym głosem kardynał — wszystko, coście uczynili, aby się zbliżyć do tego zasadniczego punktu, a mianowicie, aby mieć we Francji zbrojne stronnictwo, było naszym dziełem.
Tu nastąpiły fakta... Kto poruszył osiemdziesiąt tysięcy strzelb w Wandei? etc., etc.
Póki duchowieństwo nie ma swoich lasów, nic nie ma w ręku. Przy pierwszej wojnie minister wojny wytłumaczy swoim podwładnym, że nie ma pieniędzy dla nikogo, oprócz dla proboszcza. W gruncie Francja nie jest zbyt wierząca, a lubi wojnę. Ktokolwiek jej ją da, będzie podwójnie popularny, prowadzić bowiem wojnę, znaczy wygłodzić jezuitów, mówiąc gwarą pospólstwa; prowadzić wojnę, znaczy uwolnić tych pyszałków Francuzów od grozy zagranicznej interwencji.
Słuchano kardynała z uznaniem...
— Pan de Nerval — rzekł — powinien by ustąpić z ministerium; jego nazwisko niepotrzebnie drażni.
Na te słowa wszyscy wstali i zaczęli mówić naraz. „Znów mnie wyprawiają” — pomyślał Julian; ale nawet roztropny przewodniczący zapomniał o istnieniu Juliana.
Wszystkie oczy zwróciły się w jedną stronę: Julian poznał pana de Nerval, prezydenta ministrów, którego widział na balu u księcia de Retz.
Zamieszanie doszło do szczytu, jak powiadają dzienniki w sprawozdaniach z izby. Po dobrym kwadransie uciszyło się nieco.
— Nie będę twierdził, panowie — rzekł szczególnym głosem — że nie zależy mi na tece. Rozumiem, że moje nazwisko zdwaja siły jakobinów, zwracając przeciw nam wielu umiarkowanych. Usunąłbym się tedy chętnie; ale drogi Pana wiadome są jedynie dla niewielu; ale — dodał, wpatrując się bystro w kardynała — ja mam misję; niebo powiedziało mi: „Dasz głowę na rusztowaniu lub odbudujesz we Francji monarchię, sprowadzisz parlament do tego, czym był parlament za Ludwika XV”. I dokonam tego, panowie.
Zamilkł, usiadł, zapanowała cisza.
„Tęgi aktor” — pomyślał Julian. Mylił się jak zawsze, przypisując ludziom za wiele inteligencji. Podniecony utarczkami ożywionego wieczoru, a zwłaszcza szczerością dyskusji, pan de Nerval wierzył w tej chwili w swą misję. Przy wielkiej odwadze człowiek ten nie miał rozumu.
Północ wybiła podczas ciszy, która zaległa po owym pięknym słowie: dokonam tego. Zdawało się Julianowi, że dźwięk zegara ma coś imponującego i posępnego. Czuł się wzruszony.
Niebawem dyskusja wybuchła na nowo z rosnącą energią, a zwłaszcza z nieprawdopodobną naiwnością. „Ci ludzie każą mnie otruć — myślał Julian. — Jak można mówić podobne rzeczy wobec plebejusza?”
Biła druga, kiedy rozprawiano jeszcze. Gospodarz od dawna spał, pan de la Mole musiał dzwonić, aby podano nowe świece. Pan de Nerval, minister, wyszedł o trzy kwadranse na drugą, przypatrzywszy się dobrze twarzy Juliana w lustrze. Po odejściu wszyscy uczuli ulgę.
— Bóg wie, co ten człowiek opowie królowi — szepnął do sąsiada pan w kamizelkach, gdy zakładano świece. — Może nas bardzo ośmieszyć i zwichnąć nam przyszłość. Trzeba przyznać, że to był rzadki tupet, a nawet bezczelność z jego strony, aby się tu zjawić. Bywał tu, nim był ministrem; ale teka zmienia wszystko, pochłania człowieka; powinien by to czuć.
Ledwie minister wyszedł, generał napoleoński zamknął oczy. Zaczął mówić o swoim zdrowiu, o ranach, spojrzał na zegarek, po czym wyszedł.
— Założyłbym się — rzekł człowiek w kamizelkach — że generał pędzi za ministrem; będzie się tłumaczył z tego, że był tutaj i będzie utrzymywał, że nami powoduje.
Skoro na wpół drzemiąca służba uporała się ze świecami, przewodniczący rzekł:
— Radźmyż wreszcie, panowie, nie silmy się już przekonywać wzajem. Pomyślmy nad treścią noty, która za czterdzieści osiem godzin dojdzie wiadomości naszych zagranicznych przyjaciół. Wspomniano o ministrach. Możemy powiedzieć teraz, kiedy pana de Nerval już nie ma: co nas obchodzą ministrowie? Zmusimy ich do okazania woli.
Kardynał przytwierdził subtelnym uśmiechem.
— Bardzo łatwo, zdaje mi się, streścić naszą pozycję — rzekł młody biskup z Agde z ogniem fanatyzmu.
Dotąd biskup milczał; oko jego, zrazu spokojne i zimne, rozpłomieniło się już w pierwszej godzinie dyskusji. Obecnie dusza jego kipiała jak Wezuwiusz.
— Od 1806 do 1814 — mówił — Anglia popełniła jeden tylko błąd, mianowicie że nie wzięła na cel wprost i osobiście Napoleona. Z chwilą, kiedy ten człowiek utworzył książąt i szambelanów, z chwilą, gdy odbudował tron, misja, jaką Bóg mu powierzył, była skończona; wówczas należało go poświęcić. Pismo święte uczy nas w niejednym miejscu, w jaki sposób można uporać się z tyranem. (Tu kilka cytatów łacińskich).
Dziś panowie, nie jednego człowieka trzeba poświęcić, ale Paryż. Cała Francja wzoruje się na Paryżu. Po co uzbrajać po pięciuset ludzi na każdy departament? Ryzykowne i bezpożyteczne. Po co mieszać Francję w rzecz, która dotyczy osobiście Paryża? Paryż sam, ze swymi dziennikami i salonami, jest przyczyną złego; niech nowy Babilon zginie. Nie ma wyboru między Paryżem a ołtarzem. Ta katastrofa leży nawet w świeckich interesach tronu. Czemu Paryż nie ośmielił się pisnąć za Bonapartego? Spytajcie o to armaty spod świętego Rocha...
Ledwie o trzeciej rano Julian wyszedł z panem de la Mole.
Margrabia był zmęczony i zawstydzony. Kiedy mówił do Juliana, pierwszy raz w akcencie jego brzmiała prośba. Prosił go o przebaczenie, że nigdy nie zdradzi nadmiaru świętej gorliwości (to było jego wyrażenie), której przypadkowo stał się świadkiem.
— Nie wspominaj o tym naszemu przyjacielowi za granicą, chyba że koniecznie zechce poznać ducha naszych młodych zapaleńców. Cóż im znaczy, że państwo runie, oni zostaną kardynałami i czmychną do Rzymu. Nas, w naszych zamkach, wyrżną chłopi.
Poufna nota, którą margrabia sporządził z dwudziestu sześciu stronic protokołu Juliana, była gotowa ledwo o trzy kwadranse na piątą.
— Zmęczony jestem śmiertelnie — rzekł margrabia — znać to po tej notatce, która pod koniec nie jest dość przejrzysta; mało z czego w życiu byłem równie niezadowolony. Teraz, chłopcze — dodał — idź spocząć na kilka godzin; z obawy zaś, aby cię nie wykradziono, zamknę cię na klucz.
Nazajutrz margrabia zawiózł Juliana do ustronnego zamku, dość daleko od Paryża. Zastali tam osobliwych gości, którzy mocno wyglądali Julianowi na księży. Wręczono mu paszport wystawiony na fałszywe nazwisko, ale wskazujący prawdziwy cel podróży, którego Julian wciąż niby się nie domyślał. Wsiadł sam do kolaski.
Margrabia nie miał obawy o jego pamięć; Julian wyrecytował mu kilkakrotnie poufną notę. Pan de la Mole lękał się tylko, aby go nie przytrzymano w drodze.
— Staraj się zwłaszcza mieć minę furfanta, który podróżuje jedynie dla zabicia czasu — rzekł przyjaźnie, gdy opuszczali salon. — Był może niejeden zdrajca wśród nas na wczorajszym zebraniu.
Podróż była szybka i smutna. Ledwie Julian stracił z oczu margrabiego, zapomniał o nocie i o misji, aby myśleć jedynie o wzgardzie Matyldy.
O kilka mil za Metzem poczmistrz powiedział mu, że nie ma koni. Była dziesiąta wieczór; Julian, bardzo nierad, poprosił o wieczerzę. Przechadzał się koło domu i nieznacznie zajrzał do stajni. Koni nie było.
„A jednak ten człowiek wyglądał podejrzanie — myślał Julian — w tym chamskim oku było coś szpiegowskiego”.
Jak widzimy, Julian zaczynał nie brać dosłownie wszystkiego, co mu mówiono. Zamierzał się wymknąć po wieczerzy; aby zaś dowiedzieć się czegoś o okolicy, poszedł zagrzać się w kuchni. Jakaż była radość, kiedy ujrzał sławnego śpiewaka, signor Geronima!
Wyciągnięty w fotelu, który kazał przystawić do ognia, neapolitańczyk lamentował na cały głos i sam jeden gadał więcej niż dwudziestu niemieckich chłopów dokoła niego.
— Ci ludzie mnie rujnują — zawołał do Juliana — przyrzekłem śpiewać jutro w Moguncji. Siedmiu panujących książąt zbiegło się, aby mnie słyszeć. Ale chodźmy się przejść — dodał znacząco.
Skoro się oddalili o jakie sto kroków tak, aby nikt nie mógł ich podsłuchać, śpiewak rzekł:
— Wie pan, co się święci? Ten poczmistrz to prosty oszust. Dałem w czasie przechadzki dwadzieścia su małemu synkowi, który mi wszystko wyśpiewał. Jest dwanaście koni na drugim końcu wioski. Chcą przytrzymać jakiegoś kuriera.
— Doprawdy? — rzekł Julian niewinnym tonem.
To jeszcze było mało wykryć zdradę; trzeba było móc wyjechać: na to ani Geronimo ani jego przyjaciel nie umieli poradzić.
— Czekajmy dnia — rzekł wreszcie śpiewak — nie ufają nam. Może podejrzewają mnie, może pana. Jutro zamówimy dobre śniadanie: gdy je nam będą gotować, wymkniemy się, najmiemy konie i dobijemy do najbliższej poczty.
— A pańskie rzeczy? — spytał Julian, któremu przyszło na myśl, że może sam Geronimo wysłany jest, aby go przytrzymać.
Trzeba było zjeść kolację i iść spać. Julian dopiero niedawno zasnął, kiedy go nagle obudził głos dwóch osób, które nie krępując się zbytnio, rozmawiały w jego pokoju.
Poznał poczmistrza uzbrojonego w ślepą latarkę. Światło padało na walizkę, którą Julian kazał wnieść do pokoju. Obok poczmistrza znajdował się jakiś mężczyzna, który spokojnie grzebał w otwartym
Uwagi (0)