Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖
Pawlik, syn Jazdona herbu Połkoza, w roku 1241 ma 19 lat. Chłopak jest lekkoduchem, spędza czas na zabawach i pijaństwie, a jego wybryki budzą grozę wśród okolicznej ludności. Podczas najazdu Tatarów na Polskę Pawlik bierze udział w bitwie pod Legnicą, gdzie cudem uchodzi z życiem, ale te doświadczenia nie zmieniają jego zachowania.
Mija 25 lat i Pawlik wykorzystując intrygi i podstępy zostaje biskupem krakowskim. Czy to wydarzenie zmieni jego charakter oraz podejście do innych ludzi?
Józef Ignacy Kraszewski był pisarzem niezwykle płodnym. Ważne miejsce w jego dorobku stanowią powieści historyczne — jedną z nich jest właśnie Syn Jazdona, książka wydana w 1880 roku weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Leszek czarny panował, bijąc szczęśliwie Litwę, a głosy chodziły, iż patron ulubiony, archistrategus Michał, dopomagał mu niewidzialnym mieczem przeciw wrogom.
Biskup Paweł toż samo wiódł zawsze życie, spiskował tylko teraz gorliwiej może i goręcej, niż za Bolesława, bo mu długa bezkarność dodała ducha i uzuchwaliła. Nikomu nie było tajno, że wiódł na Kraków Konrada Mazowieckiego, któremu szersze panowanie bardzo się uśmiechało.
Gorąca krew pierwszego Konrada, odzywała się w tym potomku.
Krzyżakom oddawszy kawał ziemi, której odzyskać żadnej już nie mieli nadziei, chciano się Krakowem i Sandomierzem zapłacić — a Biskup najlepszą przyszłość obiecywał...
Nie powiódł się zamach na Sandomierz, przyszła potem sprzymierzona Litwa, i tę Czarny przegnał i pobił. Jakby na domiar klęsk, głód i po nim mór straszny kraj spustoszył.
Wszystkie ks. Pawła knowania i spiski spełzły na niczem, ale się nie wyrzekł ich, i nie zaprzestał przeto. Trwał przy swojem.
Między nim a Leszkiem, wojna już prawie była otwarta. Biskup nie pokazywał się w Krakowie, bo tu mu głośno uwięzieniem grożono.
Z pierwszej niewoli groźbą klątwy i interdyktem wyzwolony, Paweł śmiał się z tych pogłosek.
— Nie ważą się raz drugi! — mówił.
Miał za sobą znaczną część ziemian wszędzie, jawnie jeszcze nie występującą, ale uzyskaną i pewną.
Niekiedy powtarzające się posłuchy o tem, że Czarny mu więzienie obiecywał, to go gniewały, to do śmiechu pobudzały...
— Nie będą śmieli! — powtarzał.
Siedział pod ten czas w Łagowie Biskup, licznym otoczony dworem — bo Krakowa nie lubił, jak mówił, a może się go w istocie obawiał. Tu się doń zjeżdżali potajemni sprzymierzeńcy, tu odbywały narady, ztąd posłowie jawnie prawie jeździli podżegać Litwę do najazdów, książęta Mazowieccy już spokrewnieni z Kunigasami litewskiemi wyciągali ich z lasów.
Nie poszczęściło się w Sandomierzu, bo Leszek przegnał zwycięzko najezdców, Biskup miał tę pociechę przynajmniej, że go niepokoił i nie dawał spoczynku.
Groźniejsze daleko sprzysiężenie w przyszłości się sposobiło, bo ziemianie obiecywali wszyscy się za Konradem ogłosić, byle się pokusił o Kraków. Czyniono ku temu przygotowania.
W Łagowie, w którym biskup podstarzały i ociężały najczęściej przebywał, dawny dwór co roku przybudowywano, szopy przystawiano bo ich nie starczyło dla przybywających gości i dworu.
Nigdy tu pusto nie bywało, rzadki dzień by do stołu pół setek ludzi nie zasiadł.
Nakarmić było ich trudno, ale biskup swojego grosza, kapituły i kościelnego majątku nie szczędził a dziesięciny zawczasu za gotowe pieniądze umiał sprzedawać. Weselono się i zabawiano ochoczo. Biskup, gdy gniewnym nie był, zachęcał do dobrej myśli i pośmiać się lubił.
Otaczali go teraz ludzie nowi, ale kubek w kubek do znanych nam już podobni, krzykacze a śmiałki, pochlebce i darmozjady.
W łaskach największych był Kaczor, ziemianin sandomirski, człek do wszystkiego, bo choć rycerskiego stanu i dobrego rodu, — razem gęślarz, śpiewak, wesołek, do wszelkich sztuk zręczny. Z owym ślązkim księciem, co go Skoczkiem zwano, o zakłady chodził do przesadzania przez kłody, z innemi o końskie gonitwy... Na nieosiodłanego, bez uzdy skoczywszy, najdzikszym kierował i zmuszał do posłuszeństwa.
Przytem równie bystry był jak silny i zręczny, przewąchał prędko nieznajomego, dobył z zanadrza każdemu co najgłębiej leżało skryte. A wieczorem przy uczcie wydrwić, rozśmieszyć, spoić umiał jak nikt.
Niczego też wyglądał, twarz miał krągłą, dosyć przystojną, choć nos przypłaszczony trochę i za mały, oczy żywe, usta rozkoszne, uśmiech biorący za serce. Gibki, silny, choć już nie młodzik, mógł jeszcze za takiego uchodzić. Biskup, którego w złych godzinach rozrywać umiał, lubił go bardzo.
— Bez Kaczora jak bez ręki! — mawiał gdy go nie było.
Wysławszy go tęsknił za nim. Ubierał też pięknie ulubieńca, a często gęsto, rzucił mu garść groszy. We dworze co kto chciał wyrobić u Biskupa, przez niego najpewniej wyprosił. Płacić sobie kazał za to, ale co chciał wyzyskał.
Tegoż dnia w Łagowie dodnia przyszedł Kaczor do Biskupa, który się jeszcze wyciągał na łożu. Stanął przed nim coś poprzątając z dnia wczorajszego na stole, a twarz miał co się mu rzadko trafiało posępną.
— Cóż tam? — zapytał Biskup ziewając — będziemy dziś niedźwiedzia szczuli, co go łowcy żywcem wzięli?
— Hę? niedźwiedzia? — odezwał się Kaczor. Ja bo lękam się, aby nas nie poszczuto...
— Coś ty oszalał? — spytał Paweł.
— Nie. — Na sercu mi strasznie markotno — rzekł sługa — słyszę, że o mil kilka kręcą się jakieś oddziały Leszkowe, kto wie co one mają na myśli i czego tu szukają.
Ks. Paweł śmiał się z tej obawy.
— Szukają po czasie litwinów, którzy już z łupem do domu poszli. Cóż za dziw, że się tu Leszkowi ludzie kręcą! Czyś już i ty tchórzem się stał!
— Wolałbym ażeby ich w bliskości nie było.
— Co ci do głowy przystąpiło, — fukał biskup. Mieli czas na mnie się zasadzać, gdym bliżej był a nie ważyli się...
— Ja im nie wierzę! — westchnął Kaczor.
Biskup, który wstawać począł, oburzył się na niewczesnego proroka.
— Idźże ty mi precz z baśniami temi! — odparł.
Kaczor się nie dał wypędzić.
— Cóż by to W. Miłości szkodziło, — rzekł, — gdybyście trochę gdzieindziej posiedzieli, a nie w tym Łagowie, gdzie dworzysko jak na dłoni, i wiedzą o was zapewno, że tu jesteście.
— Oszalałeś! — przerwał ks. Paweł zniecierpliwiony mocno. — Milczże mi, albo precz idź! Łagów ci się przejadł, alboś sobie gdzieindziej podwikę upatrzył.
— Nie, — rzekł Kaczor — nie! Niewiem sam co mi jest! Niepokój mnie ogarnia, sny mam brzydkie, i opędzić się im nie mogę.
— Sny, głupie — zamknął Paweł. — Możesz że ty przypuścić, aby się oni po wtóry raz na interdykt i klątwę narażali?
— Hę? — ruszając ramionami, głowę i głos podnosząc, począł Kaczor. Niech mi W. Miłość przebaczy, ale zapominacie o wszystkiem...
Wszak ci Arcybiskup Gnieźnieński nie żyje, drugiego dotąd nie ma jeszcze, choć gadają, że Świnkę mają tam posadzić... A któż rzuci interdykt za W. Miłość?
Uwagą tą Biskup nieco się zdał uderzony. — Stanął i zadumał się.
— W istocie rozum masz — rzekł, — tylko nim zanadto świdrujesz!
— Czy ja go mam o tem nie wiem — odparł sługa, — ale to pewna, że W. Miłość nadto być ostrożnym nie możesz.
— Gdyby oni chcieli zębów na mnie probować, czas po temu mieli — odezwał się Paweł. Wiedzą dobrze, iż targnięcie się na władzę biskupią, płazem nigdy nie uchodzi.
Biskup ubrany przeszedł się po izbie raz i drugi, zamyślił i spytał Kaczora, który jeszcze coś ustawiał.
— Wielu ludzi zbrojnych mamy z sobą?
— Było ci ich pewnie z półtorasta, może i więcej. Ja liku niewiem, bo to nie moja rzecz a pana Zakliki. Połowa z tych po wsiach rozstawiona odpoczywa, z reszty dużo się rozlazło, gdyby policzyć pilnie dwudziestuby może zebrało się wszystkiego.
Kaczor wyszedł nie otrzymawszy odpowiedzi, a biskup jakby o rozmowie tej zapomniał, z bardzo wesołą twarzą do izby się wytoczył, gdzie już nań czekano z rannym obiadem, który niemal zaraz z łóżka wstawszy pożywano.
Biesiadników dosyć było, lecz rozpatrzywszy się nie wiele po nich spodziewać mógł gospodarz, do misy byli dzielni, do gadania skorzy, zbyt rycersko z oczów im nie patrzało.
Rozmowa poczęła się zaraz o tym młodym niedźwiedziu, którego łowcy żywcem wzięli, a mieli go po południu szczwać psami, między parkanami, którą zabawę ks. Paweł lubił, jeżeli łowów nie było.
Dzień robił się skwarny, z domu jechać w las nie chciało się nikomu, czekano popołudnia.
Biskup jako był nawykł, zjadłszy i napiwszy się — siadł drzemać czas jakiś, niekiedy legł na chwilę.
Właśnie oczy był przymknął i zabierał się do tego poobiedniego spoczynku, a gawiedź porozchodziła się szukając cienia i chłodu, czeladź po panach resztki sprzątała, gdy naraz ziemia się zatrzęsła, zahuczało gwałtownie.
Zerwał się ks. Paweł na równe nogi — i wyjrzał.
Do koła dom otaczali zbrojni, a w sieni Kaczor krzycząc już się z kimś borykał.
Biskup co żywiej rzucił się we drzwi tylne, widząc, że w istocie zaskoczony został, jak mu z rana sługa przepowiadał — ale otwarłszy je i lecąc pędem, wpadł w ręce ludzi, którzy stali czatując nań. Chociaż bronił się rozpaczliwie, przemogli go liczbą, ujęli w prędce i z sobą powiedli.
Głowy nawet nakryć czem nie miał, a na sobie letni przyodziewek dla skwaru i na nogach skórznie miękkie, w których po domu chadzał.
Wołał wielkim głosem Kaczora i swoich, ale tego pierwsi wchodzący spętali już w sieniach, a co było Biskupich ludzi, pierzchnęło jak wymiótł.
Rycerstwo bezbronne, bo oręża pod ręką nie miało, poniosło się do lasu, dwór po wyżkach i szopach się pochował, czeladź po za płoty i ogrody poprzypadała.
Bronić się ani myśleć mogli, nie było też komu.
Oddział wysłany dla pochwycenia Biskupa liczył więcej półtorasta ludzi, doskonale zbrojnych a przez Leszka tak wyuczonych iż dwa razy silniejszy zastęp nie był dla nich straszny.
Nieopodal stał przygotowany wóz, bo na koniu, choć jeszcze jeździł ks. Paweł na łowy, jużby go w dalszą drogę uprowadzić nie było można. Wiek i tusza nie dozwalały.
Zbrojni ludzie na rękach go podnieśli, do wozu rzucili, siadło z obu stron na straży po trzech drabów i w konie!...
Wóz potoczył się żywo, w koło otoczony częścią oddziału, gdy tymczasem reszta jego, wedle obyczaju plądrowała domostwo, i co w nim lepszego było, rozgrabiała.
Kaczor związany wymodlił się, aby go dla usług Biskupa z nim wzięto, dano mu konia, którego dwóch między siebie wzięło, a ręce mu spętano.
— Stanęło na mojem — pomyślał Kaczor, który nigdy nie dawał się złamać na duchu. — Biskupa nie zetną, ale odsiedzi rekollekcje dobre i schudnie trochę...
Nie taili ci co ich prowadzili z sobą, że znowu do Sieradzia rozkaz mieli wieźć ks. Pawła, gdzie zamek był mocny, ucieczka z niego trudna, a dostojnemu więźniowi mogło być dość wygodnie. Zamek teraz pustką cały.
W pierwszej chwili Biskup wyrywał się, klął, łajał, groził, lecz po tym wybuchu opanował się, uspokoił, milczał. Ci co go wieźli, ile razy mu w oczy spojrzeli, woleliby byli łajanie niż wejrzenie. Odwracali się od niego milczący.
Ani wilk gdy go ujmą w jamie, straszniej nie patrzy.
Kaczor odzyskawszy humor, w pół drogi już śmieszył swych stróżów, którzy mu za to postronków popuścili.
W Sieradziu wszystko już było przygotowane na przyjęcie Biskupa. Pustego teraz zamczyska powiększono załogę, a starszym nad nią mianowany był ulubiony Czarnemu Żelisław Kaniowa, więcej nawykły do trzymania żołnierzy w polu, niż do strzeżenia więźnia i zamku.
Wprowadzony do tej samej izby, którą niegdyś zajmował, złamany drogą pospieszną Biskup, rzucił się na twardą ławę i pozostał w jakiemś odrętwieniu długo.
— Zwyciężonym, zawsze zwyciężonym być! — powtarzał w duchu.
Myśl ta do rozpaczy go przyprowadzała, wrzała w głowie, rozdzierała piersi.
Tyle sił zmarnowanych, tyle przebiegłości, rozumu, czasu, pieniędzy, ofiar nadaremnych, zmarnowanych! Miał do czynienia ze słabszym od siebie nieprzyjacielem, a podołać mu nie mógł. W czem więc spoczywała tajemnica zwycięztwa?
Nie chciał przypuścić, ażeby ona w sprawiedliwości sprawy leżała, wierzył tylko w siłę.
Wśród tych bolesnych rozmyślań, Kaczor, który się wprosił do posług jego, wszedł z ludźmi, niosącemi przybory potrzebne, sprzęt, pościel i co do wygody służyć miało. Biskup, do którego mu w drodze przybliżyć się nie dozwolono, niewiedział o nim i zdziwił się postrzegłszy przy sobie jedynego, pozostałego, wiernego sługę.
Ten zajmował się posłaniem nie odzywając się nawet przy obcych — spełniał swój obowiązek milcząc... Pocieszyło to nieco ks. Pawła, że go miał z sobą, bo człowiek przebiegły mógł mu być użytecznym.
Kaczor był tak rozumnym, iż nie wypomniał mu tego co z rana w dniu uwięzienia, mówił o swoich snach i przeczuciach.
Dopiero gdy czeladź obca się porozchodziła, rzekł.
— Odpoczniesz tu sobie, Miłość Wasza, a w Bogu nadzieja — długo to nie potrwa.
— I zapłacą mi oni za to drogo! — dodał ks. Paweł — chybabym nie był żyw! Przysięgam na rany Pańskie, na sucho im to nie ujdzie! nie!
Drugi raz więzi mnie Leszek! na jego karb, na szyję... kładnę krzywdę moją i kościoła!
Zamilkł.
Od następnego poranku rozpoczęły się dni długie niewoli jednostajnej — tej, w której więzień traci w końcu czasu miarę i dni liczbę. Codzień, niezmiennie powtarzało się toż samo.
O jednej godzinie budziła się straż za drzwiami i gwarzyć zaczynała, przynoszono jedzenie, wchodził Kaczor, mówił o pogodzie... Biskup probował się modlić, gniew i myśl zemsty przerywały mu modlitwę. — Jadł potem, drzemał, bił się w pośród tych ścian ciasnych i dusił, a po długiej bezsenności gorączkowym snem usypiał.
Na zamku przez okno widać było zawsze tych samych żołnierzy załogi wiodących konie, noszących wodę, grających w kości, pasujących się z sobą lub po piwie śpiących w cieniu.
Na zamku pusto było, cicho, dusząco.
Po kilku tygodniach tej męczarni podobnej do katuszy, gdy zbrodniarzowi sznurami ręce i nogi powiązawszy, zwolna mu członki ze stawów wyciągają, — Biskup nie wiedział czy spędził tu dni, czy
Uwagi (0)