Puc, Bursztyn i goście - Jan Grabowski (biblioteka w sieci TXT) 📖
Puc, Bursztyn i goście to jedna z najbardziej znanych książek dla dzieci autorstwa Jana Antoniego Grabowskiego, wydana w 1933 roku. Tytułowi bohaterowie, Puc i Bursztyn, to psy z podmiejskiego podwórza. Starszy Puc stara się być mentorem, opiekunem, młodszego Puca, strofuje go i uczy, jak się zachowywać, choć w nim samym nierzadko odzywa się szczeniak. Ich codzienność: harce z innymi psami i oczekiwanie, aż gospodyni wypełni miskę przysmakami, przerywa przyjazd gości z Warszawy. Czy podwórzowe kundelki zaprzyjaźnią się z rasowymi pieskami panny Agaty?
- Autor: Jan Grabowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Puc, Bursztyn i goście - Jan Grabowski (biblioteka w sieci TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Grabowski
Angielskie cudo leżało zwinięte w koszyczku i trzęsło się z zimna, pomimo że miało na sobie fraczek pomidorowy w kratkę.
Złym okiem spogldał wyfraczony pies na Puca, kóry, że był dobrze wychowany, zbliżał się z wyszczerzonymi w miłym uśmiechu zębami i majtał najprzyjaźniej ogonem
— Po co się tu wałęsasz? Nie lubię takich kundlów jak ty! — warknął do niego zgryźliwie Tiuzdejek.
— Tyś co powiedział? — spytał go Puc jeszcze zupełnie spokojnie.
— Że jesteś kundel. Że cię czuć obrzydliwie, iż zaraz kichnę, jeśli stąd nie odejdziesz. A wiedz o tym, że nie dawno miałem katar i że jeśli będę kichał, to mi to może zaszkodzić.
Puc nie brał bardzo do serca tych uwag. Zajęty był zupełnie czym innym. Bardzo mu się podobała poduszka, na której leżał Tiuzdej. I koszyk.
— Ładnie sobie sypiasz — powiedział z uznaniem.
— Ażebyś wiedział — burknął Tiuzdej i obrócił się w koło na miejscu, moszcząc się jak najwygodniej na poduszce.
— Miękka ta poduszka? — dopytywał się Puc.
Ale Tiuzdej nie raczył odpowiedzieć.
Zmrużył oczy i udał, że śpi.
— No, pytam się, czy miękka poduszka? — powtórzył Puc.
Tiuzdej milczał.
Cóż ma począć pies, który na ważne pytania nie otrzymuje odpowiedzi? Musi spróbować sam dać sobie odpowiedź, prawda?
Tak też postąpił i Puc.
Ostrożnie, powolusieńku, żeby nie być natrętnym, postawił jedną nogę na poduszce.
Poczekał chwilę. Postawił drugą.
— Miękko tu leżeć, bardzo miękko — powiedział grzecznie do Tiuzdeja i na samym brzeżku koszyka oparł lewą tylną nogę.
Później prawą. Usiadł całkiem od niechcenia na samym koniuszku kosza i rozkoszował się tym, jak to tu miękko i przytulnie.
Tiuzdej się nie poruszał. Więc Pucunio ostrożniutko ułożył się na poduszce. Na samym brzeżku, rozumie się.
— Masz dość miejsca dla siebie, Tiuzdejku, prawda? — dopytywał się grzecznie.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, uznał, że istotnie nikomu na poduszce nie przeszkadza. Więc się też rozłożył wygodnie. Wyprostował nogi.
— Wynoś się stąd! — warknął tym razem ze złością Tiuzdej, który nagle znalazł się na samym brzeżku kosza.
— Fe, jakiś ty nieużyty25 — oburknął go Puc. Zjem ci tę twoją poduszkę?
— Ale ja już nie mam miejsca dla siebie, już lecę — skarżył się Tiuzdej.
— Toteż lepiej nie spadaj, bo ci to może zaszkodzić. Zejdź sam - radził Pucunio i rozprostował się tak przestronnie, że Tiuzdej znalazł się na podłodze.
— Zabrał mi kosz! Zepchnał mnie z mojej poduszki! — mazał się Tiuzdej.
— Fee, jak to nieładnie tak się skarżyć. Jaki ty jesteś nieużyty. Jaki sobek26 — wymawiał mu Puc. — Poczekaj, niech ja sobie troszkę poleżę. Zaraz cię puszczę.
Ale Tiuzdej nie przerywał skarg. Zawodził, krzyczał, wreszcie z jękiem pobiegł do swojej pani.
Panna Agata skoczyła do swojego skarbuńcia. Od razu się domyśliła, że mu się stała jakaś krzywda.
Starała się go uspokoić, ale Tiuzdej uspokoić się nie dał.
Z lamentem biegł ku miejscu, gdzie stał jego kosz.
Za nim, w nocnych pantoflach i szlafroku, biegła panna Agata.
Zobaczyłą Puca, który rozkosznie zwinięty w kłębuszek, wylegiwał się na poduszce.
— Precz! Precz! Wynoś się! — wpadła z góry na psa, który się wcale jej widoku nie spodziewał.
Puc miał swój honor. Wolno było krzyczeć na niego Katarzynie. Bo Katarzyna, to Katarzyna. Każdy to wie, pierwsza osoba w domu! Każdy jej musi słuchać, bo ona wszystkich karmi.
Ale żeby taka obca, taka przybłęda, która pierwszy raz jest w domu, śmiała wymyślać zasiedziałemu psu? I to na własnych jego śmieciach?
— Tego nie było i nie będzie — powiedział sobie Pucunio, wyszczerzył zęby i zawarczał głucho:
— Proszę zniżyć ton, nie znoszę wrzasków.
— Zejdź z poduszki! Idź precz, ty kundlu podwórzowy!
Panna Agata wysunęła rękę i chciała schwycić Puca za kark.
— Niedoczekanie twoje — warknął Puc i łap, pannę Agatę za palec.
A Pucunio ząbki miał jak igły.
— Takiś ty, poczekaj! — zawołała dama i pobiegła do siebie.
— Aha, no i czyje na wierzchu? — krzyknął za nią Puc.
I żeby zaznaczyć, że zwyciężył i że gardzi pokonanym wrogiem, zakręcił się w kółko na koszyku i obrócił do pokoju ogonem.
Panna Agata wróciła z parasolką w ręku. Otworzyła ją. Wyciągnęła przed siebie jak tarczę i wpadła na Puca.
Puc spojrzał i rozwarł paszczę w najweselszym uśmiechu.
— A to ci będzie zabawa — pomyślał. — Jeszczem też czegoś podobnego nie widział!27
I zanim panna Agata zbliżyła się do niego z parasolką. Puc już się zerwał, skoczył, chapnął za brzeg, tam gdzie była koronka, i nuż targać, szarpać, wydzierać.
Panna Agata w krzyk. Chce wyrwać parasolkę, a Puc trzyma ją zębami jak w kleszczach i rwie ku sobie. Zaczęła się szarpanina. W tej walce zakręcili się w kółko raz, zakręcili drugi. Szlafrok panny Agaty rozdął się jak żagiel. Musnął Puca po nosie.
— Nie bawię się więcej w parasolkę! — powiedział sobie Puc. — Łapać za te skrzydła!
Wypuścił parasolkę, a wpił się zębami w skraj szlafroka.
I jazda!
Kręcił się w kółko lepiej niż na karuzeli.
Bo panna Agata, chcąc się uwolnić od psa, obracała się w koło jak fryga28.
Pucunio stuknął z rozmachu w Tiuzdejka i wbił go pod szafę. Łupnął głową o stołeczek pod nogi. Ten stołeczek wpadł jak kula pod większy stolik, który stał niepewnie na trzech ciężkich nogach.
Na tym trójnożnym stoliku stała palma, ukochanie i duma Katarzyny.
Stolik spod palmy nie miał nic lepszego do roboty, jak się zachwiać w jedną stronę, zachwiać w drugą. Palma się zachybotała. I brzdęk na ziemię!
Tuż pod nogi pannie Agacie.
Panna Agata rymnęła jak długa wprost na samą palmę.
— O Jezu Nazareński! — jęknęła Katarzyna na ten widok, bo właśnie weszła do pokoju.
— Najwyższy czas wycofać się z towarzystwa — powiedział sobie Pucunio, którego upadek palmy przyprowadził do przytomności.
I chyłkiem, tuż przy ścianie, przemykał się ku drzwiom.
Już miał przeszmyrgnąć obok Katarzyny, gdy wtem poczuł na karku jej kościste palce.
— Zginąłem! — wrzasnął i na wszelki wypadek zaczął skowyczeć rozpaczliwie.
Katarzyna niosła Pucunia, trzymając nieboraka za skórę na karku.
Po drodze przypomniała mu i to, że zrzucił palmę, i to, że nie szanował gościa.
Dała mu ostatniego klapsa, krzyknęła na drogę:
— Żebyś mi się tu na oczy nie pokazywał!
I wyrzuciła go na podwórko.
Pucunio, utykając na lewą tylną nogę, wlókł się do budy. Zastał już w niej Bursztyńsia.
— Usuń się — powiedział głosem obolałym. — Mógłbyś uszanować nieszczęście! — wymówił mu gorzko.
Wyciągnął się na słomie i rozmyślał.
— Wiesz, Bursztyn — odezwał się po chwili spokojniejszym już głosem. — Różne rzeczy widziałem, ale takiej wesołej zabawy, jak z tą panią, co przyjechała do nas, tom jeszcze nie oglądał29.
— Nie bardzo ci jakoś na zdrowie poszła ta zabawa! — zadrwił Bursztyńsio.
— Bo to można żyć spokojnie w domu, w którym taka Katarzyna może robić, co jej się żywnie podoba? — westchnął. — Aj, co mnie tu uwiera w bok? Coś ty przyniósł, Bursztyn?
Spojrzał.
Zobaczył, jak Bursztyńsio oblizuje ulubioną zabawkę — barani gnat, jedyną psią pociechę w ciągłych strapieniach.
Szarpnął kość do siebie. Zaczął od niechcenia, byle czas zająć, cmoktać baranią łopatkę z grubego końca.
Bursztyńsio nie protestował. Był bardzo zgodny i przyjacielski.
Serdecznie zresztą współczuł Pucowi. Obaj byli nieszczęśliwi przez Katarzynę.
Psy cmoktały kość, cmoktały, aż wreszcie zasnęły nos w nos.
Tak to wspólne nieszczęście połączyło skołatane psie dusze, a sen je ukoił.
Psy spały do samego południa.
Podczas obiadu Bursztyńsio zobaczył uchylone drzwi do sieni. Wzięła go chętka dostać się do kuchni. Już się miał ku wejściu, gdy na samym progu spotkał Imkę.
— Dokąd się pchasz? — miauknęła do niego. — Żebyś był starszy, tobym ci nie powiedziała ani słowa. Ale żeś młody i niedoświadczony, więc cię uprzedzam. Nie wchodź, bo oberwiesz.
— A ty? Byłaś przecież w kuchni, skoro tu siedzisz na progu?
Kotka była bardzo ambitna z natury, wstydziła się przyznać przed Bursztyńsiem, że i ją dopiero co wyrzucono z pokoju. Skrzywiła się więc tylko i burknęła:
— Wart jesteś, żeby cię Katarzyna dobrze obiła za niemądre pytania.
Przeskoczyła przez Bursztyńsia, przeszła godnie przez podwórko, skoczyła na dach drwalki i stamtąd przyglądała się Bursztyńsiowi.
Bursztyńsio zaś walczył ze sobą.
Nie wierzyć kotce nie mógł. Przecież i Pucunio miał kości obolałe. I sam wiedział, że Katarzyna to zmora.
Z drugiej znów strony, z kuchni zalatywały takie zapachy, że kamień by nie wytrzymał, nie tylko pies.
Kręcił się więc przy progu i postękiwał z cicha. Raz po raz zaglądał do sionki. Jak tylko usłyszał w kuchni podejrzany hałas, cofał się przezornie na podwórze. Ale i psia cierpliwość ma swoje granice.
Katarzyna, jak już podała obiad, zmywała gorącą wodą wszystkie rondle, patelnie, garnki. I ten przesmaczny sos wlewała do psich misek na okrasę.
Psy znakomicie wiedziały, kiedy się to działo. Poznawały po brzęku naczyń. Nie było siły, która by je mogła wtedy wstrzymać od wdarcia się do kuchni.
Stały nad swoimi miskami. Czekały, aż ich jedzenie wystygnie. Tymczasem zaciągały się rozkosznym zapachem.
Każde z was, nie wiadomo ile razy, wpada do kuchni wtedy, gdy się smażą konfitury. Rozumiecie więc Puca i Bursztyną. Prawda?
Otóż, gdy Katarzyna szczęknęła w garnki, Bursztyn krzyknął:
— Puc! Już! — I jednym skokiem był w kuchni.
Ale gdy się znalazł oko w oko z Katarzyną, aż przysiadł na ziemi ze strachu.
Ale... o dziwo! Katarzyna nie tylko że nie chwyciła trzepaczki, którą zawsze miała pod ręką i która, no, co tu wiele mówić, była często w robocie, gdy o psie boki chodziło, ale uśmiechnęła się do Bursztyna i powiedziała wcale przyjaźnie:
— Dobrze, żeś przyszedł. Bursztyn. Co goście, to goście. Ale żeby przez obcych własne psy krzywdzić, to się po mnie nie pokaże. Psy wyrzucają z pokoju. No, dobrze. Niech tam będzie. Ale żeby psu ani stąpnąć do pokoju nie było wolno! Do góry nogami cały porządek się przewraca. Naści, Bursztyn, podjedz sobie.
Bursztyńsio własnym oczom nie wierzył, gdy mu Katarzyna rzuciła smakowity kąsek.
Puc siedział przezornie przed drzwiami sionki. Czekał.
Jeśli Bursztyn wyleci z kuchni — to znaczy, że nie ma po co się pchać. Ale że Bursztyńsio dobre kilka chwil nie wracał, widać więc, że się coś nowego przywidziało Katarzynie.
A może już tamtych nie ma? Może wszystko wróciło do dawnego stanu?
— Wejść czy nie wejść? — rozmyślał, aż kręcił się w kółko z niecierpliwości i przysiadał.
Aż wreszcie wziął na odwagę i wsunął się ostrożnie. Zobaczył najpierw szeroko rozstawione tylne nogi Bursztyna i ogon sterczący jak kita.
Własnym oczom nie wierzył.
— Czyżby coś jadł? — zdumiewał się. — Jeśli tak, to dobra nasza.
Już śmielej wsunął się do kuchni. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zaczął się przykładać do ziemi w najuprzejmiejszych ukłonach przed Katarzyną.
— Ta palma to naprawdę nienaumyślnie — przemawiał czule i najprzymilniej, jak umiał.
Katarzyna spojrzała na niego zezem. Była widocznie zła. Pucunio struchlał, zimny pot go oblał, a wszystkie włosy na skroni stanęły mu dęba.
— Lanie pewne — stwierdził z rozpaczą.
I nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Katarzyna przypomniała sobie Pucuniową karuzelę na szlafroku panny Agaty.
I jak wybuchnie śmiechem! Puc zdębiał.
A Katarzyna śmiała się i śmiała. Wreszcie wyjęła jakąś kostkę z brytfanny i cisnęła Pucuniowi. Schwycił ją w lot.
I nie czekając, co nastąpi, uciekł na podwórze.
Psy zjadły tego dnia obiad wspaniały.
— Jakoś wszystko idzie ku lepszemu — szepnął Pucunio, układając się do snu pod werandą.
— A może już tamci wyjechali? — rzucił myśl Bursztyn.
Ale Puc go wyśmiał.
Przede wszystkim kto widział odjazd gości? Nikt. A po drugie, co teraz słychać? Nie jestże to jazgot tego wyfraczonego potwora?
— Śpij i nie zawracaj sobie głowy — przerwał rozmowę Puc, zawinął się w ogon i zasnął.
Spały dość długo. Obudził je łoskot otwieranych drzwi od przedpokoju.
— Puc, idziemy — powiedział Bursztyn i pobiegł do ogrodu.
— Gdzie? Po co? — mitygował go Pucunio. — Na spacer będziesz chodził? Z kim? Z nimi? Chcesz się najeść wstydu na całe życie? Niech no nas kto zobaczy na mieście w takim
Uwagi (0)