Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖
Ona — Bogna Jezierska, elegancka, inteligentna wdowa, córka profesora. On — Ewaryst Malinowski, przystojny, cieszący się opinią porządnego człowieka urzędnik, jej wymarzony chłopiec. Zakochani, szczęśliwi, pobierają się.
Brzmi jak współczesna bajka. Tylko Stefan Borowicz, stary przyjaciel Bogny, ma wątpliwości.
Dzięki żonie Ewaryst awansuje bezpośrednio z podrzędnego stanowiska urzędniczego na wicedyrektora firmy. Rozbudza to jego ambicje i apetyt na sukces, górę biorą najgorsze instynkty. Do przerażonej Bogny powoli dociera skala metamorfozy męża, jednak wciąż stara się go usprawiedliwić, wybaczyć, naprawić jego błędy. Czy kobieta zdoła się wyplątać z toksycznego związku, zanim będzie za późno?
Przejmująca opowieść o chorej ambicji, poświęceniu, granicach miłości i wytrzymałości.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— To jasne — potwierdził Borowicz i zrobiło mu się niezmiernie przykro. Nie cierpiał definiowania swego stosunku wewnętrznego do innych, gdyż w takiej definicji przeczuwał rodzaj zadatku na poufałość, na zbliżenie się, a tego bał się.
Właściwie mówiąc nigdy nie miał przyjaciół właśnie dlatego. Nieraz czuł dla kogoś dużą dozę sympatii, czasem nawet przywiązania i podziwu. Ilekroć jednak wzajemne stosunki schodziły z terenu kwestyj ogólnych, naukowych, koleżeńskich, towarzyskich na grunt bardziej osobisty — natychmiast cofał się. Nie chciał poznawać, gdyż nie lubił, by jego poznawano. Miał w sobie jakieś zabawne poczucie sprawiedliwości, które kazało mu się rewanżować otwartością za otwartość, wyznaniami za wyznania. Unikał zatem kontaktu, a dotyczyło to nie tylko mężczyzn, lecz i kobiet. Będąc na trzecim roku architektury omal nie ożenił się z jedną z koleżanek, dlatego tylko, że umiała nie mówić z nim o sobie i o nim. Wszystkie romanse, jakie miał, a nie było ich wiele, kończyły się zawsze jego ucieczką przed narastającą intymnością, przed postępującym poznawaniem się. Jakże mało ludzi posiadało zdolność zachowania swego wewnętrznego życia dla siebie i tej samowystarczalności duchowej, która pozwala na niewdzieranie się w cudzą psychikę, a przynajmniej nieobwieszczania swoich poznań i odkryć słowami.
Dotychczas przy Jagodzie czuł się bezpieczny. Teraz wysilał swą pomysłowość, by znaleźć jakiś dobry wykręt i czym prędzej stąd wyjść. Jagoda jednak mówił dalej.
— Wiecie, że i ja was szanuję. Cenię już chociażby z urzędu, jako zwierzchnik, waszą inteligencję, kulturę, wiedzę, uczciwość... Nie, nie, nie przerywajcie, nie dla komplementów to wyciągam. Wprost przeciwnie. Chcę właśnie powiedzieć, że się bardzo mylicie w swoim sądzie o Malinowskim. Irytujecie się, gdy on załatwia interesantów, gdy napuszonym tonem z nimi rozmawia. Ale on jest w porządku. Reprezentuje instytucję i jako urzędnik państwa ma prawo i obowiązek zaznaczyć godność swoich funkcyj, a także godność stanu urzędniczego. Czegóż pan chce od niego?
— Ależ niczego. Nie przypuszczam jednak, by puszył się na rachunek prestiżu państwa, czy stanu urzędniczego — ironicznie zauważył Borowicz.
— To już nie nasza sprawa. Chodzi o to, że tak wygląda, jak trzeba, a jeżeli Malinowski robi wielkiego znajdując w tym osobistą rozkosz, to tylko jego szczęście. Dzięki temu urzędowanie staje się częścią jego prywatnego życia. Wypełnia mu część życia. Bądźmy szczerzy: panu, panie Borowicz, urzędowanie odbiera część życia, pan pracuje tylko dla pensji. Pracuje pan sumiennie, nie zaprzeczam, ale tylko dla zarobku. Ja pracuję, bo mi ta praca zastępuje życie, a Malinowski jest z nas trzech najbardziej człowiekiem. On żyje. Nie myśl pan, że go szpieguję. Po prostu trudno nie widzieć i nie słyszeć. Ubiera się z zamiłowaniem, ubiera się szykownie, a to kajakuje, a to flirtuje, tu pójdzie na bal, tu na dancing, tu do znajomych. On żyje. W biurze żyje, na Wiśle żyje... che... che... che.... z kobietami żyje. Ani ja, ani pan takiej sztuki nie dokażemy.
— Majorze — zaoponował Borowicz — ale jaki jest poziom jego życia, jego zainteresowań!
— To inna kwestia, to całkiem inna kwestia — żachnął się Jagoda.
— Kwestia istotna.
— Nie. Całkiem obojętna. Ma radość życia — oto wszystko.
— Nie zazdroszczę mu — z pogardliwą obojętnością podniósł brwi Borowicz.
— Bo pan przecież myśli o gatunku życia. I ja mu też nie zazdroszczę jego zainteresowań, ale zazdroszczę, że mu wypełniają egzystencję. Ważne jest to, żeby być w prądzie, żeby być cząstką prądu.
— Ale dokąd ten prąd niesie?
— Niechby i na zbity pysk — wzruszył ramionami Jagoda i odwróciwszy się krzyknął: — kelner! Dwie wódki!
— Czy nie za dużo? — lekko zaoponował Borowicz, któremu już nieco kręciło się w głowie.
— Drobiazg — machnął ręką Jagoda — otóż ja też widzę wady i śmiesznostki Malinowskiego. Pewno, że to nie orzeł. Ale takim właśnie lepiej na świecie, lepiej wśród ludzi. On się wśród nich czuje swojsko, oni go uważają za swojego. Znają się lepiej, lepiej się porozumiewają. Na brylantach trzeba się znać, żeby je od szkła odróżnić i ocenić, trzeba mieć przy czym je nosić, a pieniądz obiegowy zawsze ma swoje znaczenie dla każdego.
— Jeżeli jest prawdziwy.
— Albo jeżeli jest tak podrobiony, że może uchodzić za prawdziwy. I mówię wam, Borowicz, że nie doceniacie tego chłopca. Ja tam nie dziwię się, że może mieć taki powodzenie u ludzi, a zwłaszcza u kobiet. Między nami mówiąc taką urodą nie byle facet może się pochwalić. Kobiety na to lecą. Poza tym sprytny, może bardzo wysoko zajść... Tak... No, wasze zdrowie!
— Ale już ostatni — zastrzegł się Borowicz.
— Zgoda. Kelner! Rachunek!... Pozwólcie, że ja zapłacę.
— Dlaczego nie na połowę?
— Bo ja prosiłem. Następnym razem wasza kolej. No, to ja wracam do biura. Miło się pogadało. Chodźmy.
— Bardzo miło — skłamał Borowicz.
Zaraz za drzwiami rozstali się. Było już po piątej, lecz upał się nie zmniejszył. Wypity alkohol przyśpieszył i nasilił tętna w skroniach. Na ulicy sprzedawano wieczorne pisma. Borowicz kupił dziennik. Iść do domu nie było sensu, na obiad tym bardziej. Najlepiej pojechać do Łazienek, wyszukać możliwie odludną ławkę i posiedzieć w cieniu.
Już chciał wsiąść do tramwaju, gdy uderzyła go myśl: pani Bogna jest na pewno na Wiśle. Może zobaczy ją z daleka. Usiądzie na brzegu i przeczyta gazetę.
Autobusem dojeżdżało się na Wybrzeże Kościuszkowskie, dużą, pustą przestrzeń między mostami Poniatowskiego i Kierbedzia, z rzadka porośniętą cherlawymi drzewkami i trawą bardziej wydeptaną, niż wypaloną przez słońce. Nie odstraszało to jednak ubogiej ludności Powiśla, która wyległa tu, gęstymi kupkami biwakując wprost na gołej ziemi. Oczywiście byłoby dość miejsca, by przejść między nimi i dotrzeć nad wodę, lecz Borowicz zawrócił. Przechodzenie pod zaciekawionymi spojrzeniami byłoby zbyt przykre, naraziłoby go na jakiś wprawdzie nieuchwytny, a przecież rzeczywisty kontakt z tą biedotą, o której istnieniu wolałby nie wiedzieć, której nie chciałby swego istnienia demonstrować. Zdawał sobie dobrze sprawę z bezsensowności takiego wyczulenia naskórka na przemijające i nieważne zetknięcia się z ludźmi, a jednak odchodził teraz, przyśpieszając kroku, by czym prędzej zniknąć z oczu tych, którzy widzieli jego zamiar i ucieczkę. W biurze obcowanie z personelem i z interesantami nie przyczyniało mu tego podrażnienia. Tam nie był człowiekiem prywatnym, nie był sobą, nie żył własnym życiem, jak trafnie zaznaczył Jagoda. Ale już w domu posuwał się nieraz do komicznych wybiegów, by uniknąć spotkań z panią Prekoszową, od której odnajmował pokój, by kontakt nawet ze służącą ograniczyć do najniezbędniejszego minimum.
Po szerokich kamiennych schodach wyszedł na wiadukt. Na moście znalazł wolną ławeczkę. Środkiem pędziły gęsto auta, chodnikami przepychał się rozgadany, roześmiany, spocony tłum. Nie zwracano tu na niego uwagi.
— Dziwna rzecz — myślał — jaka siła, jaki instynkt pcha ludzi do zbijania się w takie wielkie masy? Dlaczego nie urządzają sobie życia inaczej, dlaczego stłoczyli się wielkimi miastami, miasteczkami i wsiami?... Konieczność ekonomiczna — mówił kiedyś profesor Brzostowski. Ale konieczność ekonomiczna jest skutkiem potrzeby psychicznej gatunku, nie zaś odwrotnie. Gdyby człowiek nie miał instynktu społecznego, wytworzyłyby się inne konieczności ekonomiczne.
— Patrzcie, co się dzieje na plażach — doleciał Borowicza czyjś głos — ludzi, jak robactwa.
Mimo woli spojrzał w dół. Szerokie połcie szarożółtego piasku pokryte były mrowiem ludzkim. Mętna woda przy brzegach również roiła się od kąpiących się, na całej powierzchni gęsto rozsypane, kręciły się kolorowe wiórki kajaków, łódek i żaglówek. Środkiem sunął gruby, spęczniały publicznością statek wycieczkowy, buchający hałaśliwą muzyką.
Ludzie, ludzie, ludzie. Pchający się do powietrza, wody, słońca, zapełniający natychmiast każdą lukę wolnej przestrzeni, popychający się, narzekający na ścisk, a jednak prący do najgęstszych zbiorowisk. Robactwo... Stąd, z wysoka, nie podobna już wyróżnić ich rysów, kształtów, nawet wzrostu. Są jednakowi, jednakowo się poruszają, krzyczą, jednakowo czują i myślą. Trzeba zaledwie o kilkadziesiąt metrów wznieść się ponad nich, by stracić możność i potrzebę rozróżniania poszczególnych egzemplarzy. Który z nich jest głupi, który mądry, który piękny, szczęśliwy, czy zły, czy dobry, jakie ma zalety, jakie przywary, troski, radości, cele, przeszłość i przyszłość?... Czyż to nie jest najzupełniej obojętne?... Wystarcza kilkadziesiąt metrów dystansu, by przestały grać jakąkolwiek rolę indywidualne cechy każdego z nich... Są stadem identycznych istot, jednym okazem, powtórzonym sto tysięcy razy. Oto pewnik, dający się niezbicie stwierdzić przy pomocy dwóch zmysłów: wzroku i słuchu, dający się skontrolować obiektywną myślą.
A jednak przyszedł tu, by w tym rojowisku identycznych istot odnaleźć jedną, której żadna inna zastąpić nie może. Cóż za paradoks! I w czym tkwi złudzenie?... Czy w oczywistości, że różnice są bez znaczenia, czy w drugiej, również niewątpliwej oczywistości wagi i wartości tych różnic?... Jedna z nich jest fałszem, lecz która? Czy ta, co powstała drogą powolnej rosnącej sugestii, czy ta, co olśniła mózg teraz swą dotykalną prawdą?...
— Niepotrzebnie piłem — pomyślał — nie podobna jasno rozumować, mając we krwi ten obrzydliwy alkohol.
Wracał ku śródmieściu pieszo, idąc krok za krokiem. Nie śpieszył nigdzie. Jagoda miał rację: nie każdy jest stworzony do przerabiania swoich godzin i dni, swoich zajęć i odpoczynków na prawdziwe życie. Inna sprawa, czy prawdziwe życie, takie wyżywanie się, jak na przykład u Malinowskiego, musi być godne zazdrości. Czy wykładnikiem wyższej klasy egzystencji ma być koniecznie aktywność i łykanie pełnymi haustami. W takim razie za ideał należałoby uważać człowieka-wieloryba, płynącego z wiecznie otwartą paszczą i wchłaniającego wszystko, co spotyka, a wybór w asymilowaniu pozostawiającego organizmowi.
W każdym razie opinia Jagody o Malinowskim była czymś niespodziewanym. Major jakby chciał dać Borowiczowi do zrozumienia, że powinien skorygować swój lekceważący pogląd na Malinowskiego, jakby chciał powiedzieć:
— Przyjrzyj się sobie i przekonaj się, że twoja wartość nie przewyższa wartości tamtego, a może nawet jej nie sięga.
— Zabawne — wzruszył ramionami Borowicz — po prostu wyjaśnił mi, że jakkolwiek przydatność kurantowa Malinowskiego nie jest zbyt wielka, moja równa się bodaj zeru.
W istocie Borowicz nie czuł się tym dotknięty. W głębi duszy dopatrywał się nawet pewnego tytułu do zadowolenia z siebie z racji swojej nieprzydatności społecznej. Jedno tylko zrodziło się w nim nowe zagadnienie: czy tak, jak Jagoda jest niepotrzebny sobie samemu?... Nie chciał o tym myśleć, lecz pytanie powracało z mechaniczną uporczywością. Nie spostrzegł nawet, że wchodzi do bramy ohydnej czynszowej kamienicy przy Marszałkowskiej, nie zauważył schodów, którymi przecie chodził kilka razy dziennie i dopiero na trzecim piętrze przystanął zmęczony tuż przed drzwiami swego, a właściwie pani Prekoszowej mieszkania.
Nie miał właściwie zamiaru iść do domu, ale ponieważ automatycznie tu doszedł, wyjął klucz, otworzył drzwi i jak najciszej je zatrzasnął.
Spośród czterech sublokatorów pani Prekoszowej, on jeden dostąpił zaszczytu posiadania klucza. Inni musieli dzwonić i czekać aż otworzy służąca, lub sama pani domu. Gdy przed dwoma laty wynajmował tu pokój musiał się zgodzić na ten rygor.
— To jest nieodzowny warunek, proszę szanownego pana — mówiła pani Prekoszowa, ściągając fałdy pluszowego szlafroka na swym bujnym biuście — czasami sublokator klucz zgubi, albo wraca w stanie zawianym. Słowo honorowe — nie mogę.
— Ależ w ogłoszeniu było podane, że wejście jest niekrępujące — upominał się Borowicz.
— A czy ja kogo krępuję? Uchowaj Boże. Każdy może przychodzić i wychodzić o której chce, może wprowadzać kogo chce i kiedy chce.
— Ja tam nikogo nie zamierzam wprowadzać — zastrzegł się Borowicz, lecz pani Prekoszowa zrobiła obojętną minę i nic nie pomogło.
Dopiero po kilku miesiącach wydostał klucz, zagroziwszy, że się wyprowadzi. Konieczność stykania się z kimś, kto mu drzwi otwierał, była dlań nie do zniesienia. Po prostu unikał domu. Zresztą zasłużył już u pani Prekoszowej na opinię „bardzo spokojnego i solidnego sublokatora”.
Jak przekonał się nie chodziło jej zresztą o moralność i cnotę mieszkańców. Do każdego niemal przychodziły kobiety i to różnego autoramentu. Zdarzały się nawet awantury. Panna Dzwonkowska, odnajmująca pokój obok Borowicza, miewała również gości. Pani Prekoszowej chodziło o kontrolę sublokatorów z dwóch względów. Po pierwsze z obawy przed złodziejami i po drugie z wewnętrznej nienasyconej potrzeby posiadania jak największej ilości informacyj o całym otoczeniu. W ten sposób wiedziała dokładnie wszystko, co można było skonstatować w każdej z nią rozmowie. Kto nie zapłacił krawca, kto „gustuje” w blondynkach, kogo wzywają do jakiegoś urzędu, kto był na balu, czy w restauracji — wszystko to, nie wyłączając przybliżonego określenia spożytych przez sublokatora potraw i wypitych alkoholów — stanowiło bogaty materiał do długich rozmów z zaufaną Marcysią, lub z kimkolwiek, kto niebacznie dał się wciągnąć w rozmowę.
Borowicz mało miejsca zajmował w encyklopedii pani Prekoszowej. Płacił punktualnie, kobiet nie sprowadzał, wcześnie wracał do domu i zawsze trzeźwy.
Dzięki temu nie wzbudzał specjalnej ciekawości. Pewnego razu słyszał, będąc w łazience, na ten temat dobitne orzeczenie Marcysi:
— Ten pan Borowicz, proszę pani, to jakiś zakazany. Wciąż myśli i myśli, aż straszno.
— Mówiłam Marcysi, że on taki jest. Pewno kocha się bez wzajemności — zapewniała pani Prekoszowa.
— Ale tam.
— Dlaczegóż nie?
— Gdyby tak było, jak pani mówi to chodziłby smutny, a on nie, tylko taki poważny, aż nieprzyjemnie.
— Może chory
Uwagi (0)