Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 33
Idź do strony:
class="paragraph">Kilku młodych ludzi, usiłujących wyglądać jak najbardziej dystyngowanie, stało między fotelami tyłem do sceny, patrząc z miną światowych bywalców na loże, w których nie było nikogo z ich znajomych...

Ktoś obok mówił:

— Mańka obiecała przyjść, ale to ci jest taka dziewczyna, że jej nigdy wierzyć nie można. Na darmo wydałem trzy korony.

Ktoś inny znowu:

— Po drugim akcie trzeba klaskać. Wyjdzie na scenę autor.

— Głupstwo. Przecie nie żyje.

— Ale gdzież tam! Jest w Krakowie. Mówiono mi dzisiaj w kawiarni. Podobno na jego przybycie dyrekcja sztukę wznowiła.

Jeden z foteli recenzyjnych zaszczękał otwierany z przykrym zdumieniem, że mu w dniu niewłaściwym służbę każą odbywać. Na jeden moment we włosiennym wnętrzu jego zbudziła się jeszcze nadzieja, że może jakaś przyjemna kuzynka potentata opinii w drodze łaski dzisiaj go zajmie, rychło jednak lekki, lecz dotkliwie kościsty ciężar rozwiał jego złudzenia.

Doktor Koper wszedł do teatru. Z miną lekko uśmiechniętą i tajemniczą rozejrzał się szybko po widowni i usiadł nieruchomie w zapuszczoną kurtynę wpatrzony. Zjawienie się jego wywarło wrażenie. Poczęto sobie szeptać i robić domysły, co ma znaczyć tak niespodziewany dla dzisiejszego przedstawienia zaszczyt.

Człowiek poinformowany wskazał nań głową z triumfem:

— A co? Nie mówiłem!

Publiczność zaczynała się niecierpliwić; był już czas, aby rozpocząć widowisko.

W przejściu pojawił się sekretarz teatralny. Wysoki, z płaską, wygoloną twarzą, pomyszkował wzrokiem między siedzącymi, a dojrzawszy Kopra, podszedł z uciechą ku niemu.

— Kochany doktorze, doskonale się składa, że pan przyszedł...

— Pan wie, że Turski jest w Krakowie? — przerwał Koper godnie.

— Właśnie, właśnie... Otóż czy go nie ma na widowni? Kaprała go tylko zna, ale już ucharakteryzowany. Samemu dyrektorowi zaś nie wypada...

Koper, który chodził do gimnazjum w czasie, gdy Turski zniknął i nie miał najmniejszego wyobrażenia, jak on może wyglądać, począł się pilnie przypatrywać siedzącym dookoła, a spojrzawszy także kilkakrotnie najzupełniej obojętnie w twarz Turskiemu, zawyrokował.

— Nie ma go. Musiałbym go poznać. Przyjdzie później.

Turski słuchał, jakby to wszystko nie do niego się odnosiło. Zgnębiony był porannymi wspomnieniami, zmęczony pierwszym dniem pobytu w tym mieście, włóczęgą bezcelową po ulicach, siedzeniem w jakiejś nowej, nudnej, nieznanej mu dawniej kawiarni. Oprócz Mersera nikogo ze znajomych nie spotkał, nie szukał nawet nikogo, odkładając sobie na później odwiedziny u dawnych przyjaciół, o których nie wiedział nawet, czy wszyscy dotąd żyją. Wyczytawszy z afisza, że sztukę jego grają, poszedł do teatru bez ciekawości i bez osobliwego celu, po prostu aby wieczór długiego dnia jakoś przepędzić. Nie obiecywał sobie wzruszeń ani niespodzianek; patrzył też obojętnie, jak kurtyna się wzniosła, odkrywając przed nim zniszczony i połatany płócienny krajobraz, który mu się wyśnił przed kilkunastu laty w bogactwie tęcz, słońca, kwiatów i płynącej wody.

Na początek przedstawienia patrzył okiem nieubłaganego krytyka. Raziły go liche dekoracje — barbarzyńskie, do niedzielnych przedstawień zastosowane skrócenia reżyserskie i gra aktorów bezduszna, którzy na darmo tylekroć powtarzanym i zmartwiałym, zmanierowanym w swych ustach wyrazom często granej sztuki usiłowali nadać cokolwiek nowego życia ze względu na zachwyconą za kulisami wieść, iż autor po dziesięcioletniej nieobecności pono dziś będzie w teatrze. Pamięć i rutyna biednych, umęczonych wyrobników sceny brała już górę, znać było, że próżno się zmuszają, aby myśleć o tym, co mówią.

Przy tym i sama sztuka nie podobała się Turskiemu. Te jego wyśnione Wiosenne dziwy zbladły jakoś dziwnie w jego oczach w ciągu lat i niemal że uśmiech politowania na usta teraz wywołały. Czuł w wielu miejscach naiwność, ówdzie znowu nieszczerość lub niedołężną robotę, rażącą tym więcej przy grze niedoskonałej. Jeśli się nie wstydził za sztukę, którą na scenie pokazywano, to tylko dlatego, że nie umiał jakoś połączyć obecnego poczucia swej osobowości z dawnym, i przyznać wewnętrznie, że to on, ten sam on jest autorem granej właśnie rzeczy. Miał owszem wrażenie, że patrzy na dzieło dobrze sobie znane, dzieło kogoś sobie bliskiego, ale nie do tego znów stopnia, aby nie mógł wobec niego być najzupełniej obiektywnym.

Tymczasem zbliżała się kulminacyjna scena aktu pierwszego. Młody chłopak, w zaczarowanym gaju zbłąkany, spotyka boginkę krzaku różanego, śniącą o dalekim, dalekim świecie... Aktor umiał wiersze dobrze na pamięć i recytował je z pewnym wzrastającym przejęciem:

Stargam kolczastą zaporę 
tych stopy twoje raniących gałęzi! 
Oto twe dłonie jak dwa ptaki biorę; 
wszak nogi twoje tylko krzak ten więzi! 
Pójdź za rękoma swemi, które do mnie 
idą stęsknione, pójdź za ócz spojrzeniem, 
co chcą być przy mnie! Świat jest tak ogromnie 
jasny! Tu czarem wszystko jest i — cieniem! 
Świat jest tak jasny! Pokażę ci drogę 
na ten świat jasny! 
— Wszak tyś sam zbłąkany! 
— Ach, zapomniałem! Ale wyjść stąd mogę, 
jeśli zapomnę, w tobie rozkochany, 
iż się zbłąkałem, — gdy miast przewodnika szukać, sam stanę tobie przewodnikiem... 
Pójdź ze mną, kwiecie! 
 

Turski mimo woli zaczął słuchać uważniej. Treść słów, mówionych ze sceny, była mu dość obojętna, ale odnalazł coś, jak gdyby nić, wiążącą obecne jego jestestwo z tym człowiekiem, który te słowa pisał przed laty. Wsparł łokieć na kolanie i twarz na dłoni położył. Powieki przymknął nieco; patrzył nie na to, co się przed nim w tej chwili działo, lecz na jakiś dawny, jasny, słoneczny dzień swojego życia.

...W teatrze, w tym samym teatrze grano po raz pierwszy Wiosenne dziwy. Siedział w loży za plecami księżnej Heleny i oddychał upajającą wonią jej odkrytych ramion. Wsparła się z lekka na poręczy krzesła, na której on położył swą rękę. Drgnęła, jakby chcąc się cofnąć, ale powstrzymało ją widocznie nieme błaganie jego oczu; widział ją z profilu: spod ociężałych marzeniem powiek, z rozchylonymi nieco ustami patrzyła na scenę...

Był to ten dziwny czas, kiedy ją zdobywał, kiedy śnił o pocałunku jej ust, jako o czymś niedostępnym i jak rozkoszna śmierć pożądanym, chociaż już przecie w jedną do haszyszowego majaku podobną noc paliły mu twarz niezapomnianymi piętnami...

Był to dzień jego tryumfu; jedyny prawdziwie upojny dzień w jego życiu. Wiosenne dziwy przyjmowano burzą oklasków, zrywającą się ze wzmożoną siłą po każdym akcie. Wywoływano go bez końca, rzucano mu kwiaty i wieńce. Zniósł je wszystkie do loży księżnej Heleny i rzucił pod jej stopy. Uśmiechnęła się do niego nabrzmiałymi pragnieniem ustami. Czuł na sobie palące jej spojrzenie i drżał. Nieprzytomnie odpowiadał recenzentom, którzy przychodzili dłoń mu uścisnąć, nie uważał jadowitych żądeł w słodkich gratulacjach kolegów-pisarzy. Za kulisami wyrósł przez jeden wieczór na boga. Jakiś stary aktor, podobno mąż grającej rolę boginki róż młodej artystki, zapraszał go do siebie i zapewniał o przyjaźni swej żony, inni zwykły tytuł „panie autorze”, zastępowali również śmiesznym, lecz więcej uroczystym „panie mistrzu”.

Wracał do księżnej Heleny i patrzył jej w oczy. Po ostatnim akcie wstała upojona, dumna, jakby to jej triumf w teatrze święcono. Podawał jej płaszcz, przechyliła cudowną głowę przez ramię ku niemu:

— Księcia nie ma. Odprowadź mnie do domu — ty!

W ciemnej głębi loży wpiła się pożerczymi ustami w jego wargi spragnione...

Nagle rozpalające się światło w widowni i mdłe, pospieszne brawa przerwały Turskiemu wspomnienia. Nie zauważył nawet, kiedy pierwszy akt doszedł do końca. W teatrze przed spuszczoną kurtyną zrobiło się jasno, ludzie wstawali z krzeseł, jedni wychodzili, inni poczynali banalne, gwarne rozmowy.

Turski odwrócił się i spojrzał mimo woli w stronę, gdzie była loża, z której ongi41 patrzył na pierwsze przedstawienie Dziwów wiosennych.

Siedziała w niej księżna Helena — jak ongi.

Poznał ją na pierwszy rzut oka i zdziwił się, że nie doznał żadnego wrażenia.

Nie zmieniła się prawie nic w przeciągu dziesięciu lat. Ten sam wytworny, dumny profil o szlachetnym orlim nosie, te same usta kuszące i ciężkie nad palącymi oczyma powieki. Patrzył na nią ciekawie, ale bez wzruszenia i dziwił się coraz więcej. Była mu obca. Po błędnym ataku wspomnienia, po rozpętanej echowej burzy, jaką przeszedł dziś rano, bał się po prostu chwili, kiedy ją zobaczy, że to będzie coś jak uderzenie piorunu, rozbijające w puch tę zbroję, którą przez dziesięć lat kuł na sobie. A oto...

Oto była przed nim niedaleko, żywa, w tym samym miejscu, na którym przed chwilą jeszcze widział ją we wspomnieniu gorącym i była mu najzupełniej obojętna.

Miał raczej uczucie przesytu, prawie że niesmaku. Coś się w nim złamało niepowrotnie i aż mu się wstyd zrobiło, aż żal, że się tak stało, choć starał się o to przez dziesięć lat usilnie.

— To jest ona? Piękna jest, ale naprawdę, że za dużo o niej myślałem.

Patrzał na nią wciąż i zauważył w pewnej chwili, że i ona go widzi. Powoli, ruchem doskonale harmonijnym odwróciła się do kogoś, co siedział poza nią w loży. Miał wrażenie, że o nim mówi. Potem spojrzała znowu i skinęła mu głową z lekkim przyjaznym uśmiechem.

Skłonił się jej głęboko z uczuciem takiem, jakby witał kogoś dobrze znajomego, z kim przed dwoma czy trzema dniami się rozstał, ale na kim nigdy mu nic zgoła nie zależało.

W tej chwili uczuł, że biorą go w uścisk dwie wilgotne łapy i jakieś obrzydliwe, miękkie usta w policzek go całują.

— A! Drogiego, dawno niewidzianego mistrza...

Cofnął się z przerażeniem.

Stał przed nim aktor, który podobno był mężem artystki, grającej niegdyś rolę boginki róż. Wysoki, łysy, tłusty i chudy równocześnie, bo z suchymi ramionami, zapadłą piersią i cienkimi nogami, lecz z obwisłym brzuchem i twarzą obrzękłą, patrzył mu w oczy z doskonale udanym rozczuleniem, nie puszczając jego łokci z uścisku swych dłoni.

— Ledwie kochanego mistrza mogłem poznać! Tyle lat!.... A toż się żona ucieszy! Nie mogła dzisiaj grać, bo... spodziewamy się błogosławieństwa bożego...

Turski nie wiedział, jak się przywitać.

— Bardzo mi miło. Pan co tu robi? — Bąknął, ażeby cośkolwiek powiedzieć.

— Jak to: co? Jestem dyrektorem...

— A! Dyrektorem?

— Tak, tak, mistrzu kochany. Ciężki kawałek chleba. Z tą aktorską hołotą nie można sobie już poradzić. Czasy bardzo się na gorsze zmieniły. Ale co do tantiemy, owszem, nie odmawiam, chociaż czasy są ciężkie i to już nie idzie tak, jak dawniej. O, nie! Ale obliczymy wszystko...

Doktor Koper potrącił dyrektora w łokieć i rzekł szeptem tak, aby go Turski wyraźnie dosłyszał:

— Niechże mi dyrektor przedstawi pana Turskiego.

Stary aktor więcej miał jednak taktu i przedstawił Kopra Turskiemu.

— Bardzo mi przyjemnie...

— Pragnąłem pana dawno poznać. O dzisiejszym przedstawieniu dam małą notatkę w dzienniku wobec powrotu pańskiego do kraju. To dobrze zrobi. Pan prawdopodobnie przywiózł nam jakąś nową sztukę?...

— Nie, nie!

— Szkoda. Ale to się napisze teraz tutaj. Polecę panu jedną małą aktoreczkę... — Koper uśmiechnął się znacząco. — Dyrektor sam przyzna, że ma znaczne zadatki...

Nim się Turski zdołał opamiętać, już wzięty przez dyrektora pod ramię i poprzedzony pół krokiem przez godną figurę doktora Kopra, znalazł się za kulisami. Niektórzy ze starszych aktorów znali go i witali z udaną serdecznością, młodsi patrzyli nań godnie z ubocza, czekając w jak najwięcej niedbałych pozach, aż przyjdzie, przedstawi się i przywita.

Ale Turski nie przyszedł, nie przedstawił się i nie przywitał. W ogóle nie rozumiał, po co go tu zawleczono i zły był na siebie, że się nie oparł. Mdły zapach perfum, szminki i pudru zalatywał z otwartych damskich garderób, na korytarzu ukazywała się co chwila jakaś postać niedoskonale odziana, albo przebiegały pędem garderobiane z perukami i częściami ubrania na ręku. Znał ten zapach i ten ruch zakulisowy i czuł się w nim niegdyś dobrze. Teraz jednak ogarniał go wstręt i zakłopotanie, czuł się tu śmiesznym i wysoce niepotrzebnym i chciał odejść jak najprędzej.

Dyrektor wcisnął go w przyćmioną czeluść zascenia i zaczął mu tłumaczyć, że on wprawdzie jest gotów z całego serca, ale czasy są ciężkie i obliczenie tantiem teraz po dziesięciu latach napotka na pewne techniczne trudności, więc może by jakiś niewielki ryczałcik...

Turski uśmiechnął się mimo woli.

— Nie, dyrektorze. Teraz tego już nie potrzebuję. Był czas, kiedy by się było przydało42, ale teraz nie... Może to dyrektor użyć, na jaki zechce cel...

Dyrektor, uspokojony, zniknął momentalnie, a ponieważ i Koper już poprzednio z ostentacyjną poufałością wszedł do jednej z mniejszych garderób damskich, więc Turski pozostał sam. Skierował się ku wyjściu, prześlizgując się w cieniu stosów opartych o ściany dekoracji w obawie, aby go znów kto znajomy nie spostrzegł i nie zatrzymał.

W jaśniejszym jakimś przejściu natknął się niespodziewanie na człowieka starszego o długich, siwych włosach, w poprawnym, o wytwornym smaku świadczącym ubraniu i z gładko wygoloną twarzą. Spotkany chciał się usunąć, ale Turski go poznał.

— Dyrektor! — zawołał z niekłamaną radością.

Starszy pan uśmiechnął się niewyraźnie.

— Crimen laesae maiestatis43. Z dyrektorem mówił pan przed chwilą. Ja tu jestem tylko... jednym z reżyserów.

— Jak to? Co się stało?

— Nic się nie stało. — Podniósł na Turskiego spokojne, jasne oczy, na ustach zaigrał mu ledwo dostrzegalny ironiczny uśmiech. — Dyrektor Malinowski raczył mnie zaangażować.

Turski nie rozumiał tego zupełnie. Stojący przed nim w cieniu kulisy człowiek, to był Zaremba, po Koźmianie44 i Pawlikowskim45 trzeci, który niesłychanie wytwornym smakiem artystycznym i nieograniczoną ofiarnością przez szereg lat utrzymywał teatr polski na wyżynie prawdziwej sztuki. Z głębokiego i na pozór beznadziejnego upadku, jaki nastąpił bezpośrednio po ustąpieniu Pawlikowskiego, gdy scena wpadła w ręce przedsiębiorców i kabotynów, Zaremba, objąwszy po długiej walce dyrekcję teatru krakowskiego, dźwignął go, nie oszczędzając sił ani grosza i stworzył nowy rozkwit sztuki, którego Turski ongi46, przed dziesięciu laty był świadkiem. Scenie nowe postawił zadania i wynalazł

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz