Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖
„Czyż oprócz kochania kraju, głaz ten nic nie ma w duszy?” — ta myśl bohaterki wyraża główne pytanie najbardziej znanej powieści Marii Rodziewiczówny.
Oto przed nami mityczna, sielska Żmudź, oto wzruszająca, żywa galeria typów szlacheckich — od zaścianka po obszarników, a pomiędzy nimi, pomiędzy biedą a wielkimi pieniędzmi — najdzielniejszy syn tej ziemi, wiecznie milczący a pełen głębokich uczuć, czerpiący swą siłę z przyjaźni z tysiącletnim dębem. Marek Czertwan dzień po dniu poświęca osobiste szczęście, najlepsze lata życia — aby ochronić od roztrwonienia majątek zaginionego przed laty powstańca-magnata.
Aż pewnego dnia na kowieńskim dworcu pojawia się sympatyczny właściciel plantacji bawełny i jego towarzyszka, piękna, mądra i dumna córka nieszczęśliwego emigranta.
Choć nie sposób nie zauważyć subtelnych rysów antysemityzmu, rasizmu i przekonania o naturalnej wyższości potomka rodziny szlacheckiej nad chłopami, choć powieść dydaktycznie podsuwa czytelnikom koncepcję emancypacji kobiet i pozytywistyczne ideały pracy jako nowoczesnej metody walki o ojczyznę — jednocześnie dostarcza szczerych i silnych wzruszeń. A ich proporcja w stosunku do opisów przyrody jest tu znacznie korzystniejsza niż w innych utworach epoki!
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Takie baśnie chodziły z ust do ust po zaściankach i wsiach, i temi baśniami usypiała matka Marka, gdy z pieluch wyrósł.
Kobieta to była prosta, zacofana, dziecko chaty szlacheckiej, nigdy nie oswoiła się z pozycyą pani dworu i obywatelki. Za szeroko jej było w salonie, za zimno, i zawsze cudzo!
Mąż dobijał się fortuny, pracował szalenie, zbierał, szczędził, rósł w możność i potęgę, ona schła, jak polny kwiat w cieplarni.
Cicha była, zalękła, bała się świata, w który weszła, płakała czasem żałośnie, a tak skrycie, jak dzwonki leśne w gęstwinie, żeby nie dokuczyć mężowi, którego ubóstwiała czcią jakąś niewolniczą.
Hardość w niej żyła i łagodność anielska. Gdy odwiedzała brata w Saudwilach, rzeźwiała i weselała: zostałaby tam chętnie, na progu ojcowskiej chaty, z synem na ręku; nie nęcił jej świetny los, którego zazdrościli ludzie, ale nie mówiła nigdy nic smutnego, wracała do Skomontów, śpiewając dziecku, i dalej znosiła bogactwo, jak dopust Boży.
Nie umiała wiele, lecz co mogła, dawała synowi. Religia jej składała się z gorącej wiary i tysiąca zabobonów. Uczyła go więc pacierza i mnóstwa formułek od czarów, uroków i dyabelskich sztuk. Historya jej była długim szeregiem legend o smokach i bohaterach, dalej o Tatarach i Szwedach opowiadała mu, co zapamiętała. Kołysała go żmujdzką pieśnią o Birucie i Kiejstucie; gdy podrósł, zabawiała legendami z bajecznych dziejów kraju.
Obyczajem zaścianka przędła w długie wieczory zimowe i tkała wzorzyste samodziały, w ogrodzie sadziła nasturcye i nagietki, ubierała się chętnie w jaskrawą spódnicę i biały czepiec, w święta po nabożeństwie lubiła gwarzyć ze szlachciankami na cmentarzu i chętniejby wracała piechotą, a nie porządną bryczką z mężem.
Rozrywką jej było pójść na grzyby lub na jagody samej z dzieckiem, w bór ciemny, gdzieby jej nikt nie turbował nowinami, polityką, modłami i plotkami.
Siadywała na mchu lub pniu i słuchała, co las gwarzy.
A chłopak o lnianych włosach i smętnej twarzyczce siadywał obok i w milczeniu słuchał tej mowy poważnej i tajemniczej.
Do dębu na polanie nabrał z owych czasów czci bałwochwalczej.
Matka nauczyła go, że wódz to był tych, co polegli, broniąc bogini i zamku. Aleksota płakała po nim, więc go bogi w drzewo zaklęły, by żył na sławę owego boju, na pamiątkę aż po kres świata.
Tymczasem bogactwa Czertwana rosły. Skomonty stały się pierwszym w okolicy z dobrobytu i rozległości dworem. Codzień wyraźniej stawało w myśli pokornej Wojnatówny, że ona nie pani dla tych dóbr, nie żona dla takiego potentata, że ona jedna w jego doli jest szarą plamą, zawadą, dysonansem! Czuła to, i usuwała się w cień, schła, nikła, gryzła się, aż pewnej wiosny zmarła cichutko, jak żyła!
Marek miał wówczas ośm lat i cały skarbiec matczynych wiadomości, jako podkład do charakteru. Na pogrzebie zakończył epokę swego dzieciństwa: odtąd stracił i opiekunkę i serce, wrócił do domu, obszedł kąty, i naraz i jemu zrobiło się w tym pięknym dworze i zimno, i cudzo, i za szeroko.
Nazajutrz uciekł do zaścianka do wuja: chciał tam zostać. I Wojnat rad był sierocie, ale tego wieczora przyjechał Czertwan i, po ostrej rozmowie ze szwagrem, zabrał syna! Nie syn to był, ale niewolnik, jak nieboszczka niewolnicą była.
I popłynęły lata. W Skomontach nastała nowa pani, nowy porządek, inne życie. Wniosła ton i szyk, dała Czertwanowi dzieci troje, delikatnych paniątek, skoligaciła go z pięknymi rodami.
Wszystko się zmieniło, i Markowe wspomnienia się zatarły, i obraz matki mu zbladł, tylko dąb na polanie pozostał mu nie zmieniony, zrazu zaklętym bohaterem, potem powiernikiem, przyjacielem, nareszcie wcieleniem wielkiej myśli.
Dwadzieścia lat upłynęło od chwili jego sieroctwa; kawał czasu, co się wlókł powoli, ciężko, mozolnie, żłobiąc mu duszę w pewną twardą formę, aż zastygła zupełnie.
Trzy złote miał iskierki w życiu, zawsze dąb był ich świadkiem, osłaniał je cieniem swych opiekuńczych gałęzi.
Raz pierwszy na ferye go wzięto, ze szkół rówieńskich — odpoczywał w domu.
Do dębu poszedł z powitaniem w śliczny letni ranek i strwożył się.
Samotnię jego odkryli inni, spędzili gwarem świergocące ptactwo i polne koniki.
Było to dwoje dzieci. Chłopak gimnazista siedział w trawie z książką na kolanach, a przed nim na ofiarnym głazie stała młodsza dziewczynka, cała w bieli, w wieńcu sasenek na głowie czarnowłosej, i deklamowała po żmujdzku hymn starodawny.
Marek znał oboje. Proboszcz ze Skomontów miał brata, profesora w Kownie, jego to były dzieci, odwiedzały one czasem stryjowską plebanię.
Oboje byli zatopieni w poezyj. On ręką wybijał miarę i poddawał niekiedy wyrazy, jej zapał rzucił rumieńce na blade policzki, rozjaśnił wpadłe czarne oczy. Nie zważali na przybysza, który opodal w trawie legł i słuchał.
Nareszcie hymn się skończył. Ostatnie wiersze mówiła ciszej i ciszej. Stało w nich, że bohaterów na stos złożono, który strawił ciała i rynsztunki, i opadał, opadał — aż zgasł!
— Czemuż zniżyłaś głos, Julko? — zagadnął brat, gdy urwała, dysząc.
— Bo oni pomarli, a ogień zgasł! Smutny twój hymn!
— Nieprawda, taki stos z wielkich wojowników to nie koniec i nie smutek. Pozostali biorą z niego po iskrze, zapalają nowe pochodnie, idą na dalsze boje! To hasło do innych czynów, to świetny przykład! Ty tego nie rozumiesz, boś mała i kobieta.
— Doskonale rozumiem! Pozwólcie mi tylko wziąć iskrę, a pójdę! Ale kto się tam za tobą dociśnie!
Urwała i szepnęła ciszej:
— Widzisz, Olechna, tam ktoś nas podsłuchuje.
Gimnazista się obejrzał, i Marek powstał z ziemi. Pozdrowili się.
— Pan na wakacye? i my też! Zaszliśmy tu trochę poczytać. Śliczna ta dąbrowa!
Przystali do siebie! Odtąd codzień schodzili się pod dębami we troje.
Olechno, entuzyasta, opowiadał bohaterskie czyny, deklamował tysiące wierszy, Julka szukała gniazd po zaroślach, zaglądała w nory lisów i borsuków, wchodziła w szczeliny ruin, Marek słuchał i marzył w głębi duszy. Spędzili pod Dewajtisem całe wakacye, nigdy nie zatarte w pamięci ponurego chłopca.
Następnego roku zastał żałobę u plebana. Olechno przybył pierwej, i przed tygodniem, kąpiąc się w Dubissie, utonął. Nie odnaleziono nawet zwłok, rzeka je poniosła do Niemna i morza.
Na wieść tę Marek uciekł z domu, i u stóp dębu legł, i długo nie wstał.
Mchy leśne widziały, że płakał pierwszemi łzami rozpaczy, a potem na głazie przesiedział noc całą i dumał. W rozżarzonej jego głowie majaczyło, że Olechnę spalono na stosie, który gasł i gasł, a on z tego stosu wziął iskrę jedną, do zatlenia pochodni, na nowe boje w dalszą walkę.
Po tej nocy przeleżał na gorączkę parę tygodni; uratowały go zioła ciotki i siły młode. Z pościeli wstał inny: nigdy się odtąd nie zaśmiał i nie rozgniewał, długi czas unikał dąbrowy.
Po owych smutnych wakacyach nie wrócił już do Rossień.
Ojciec się do Poświcia przeniósł, bracia byli dziećmi — brakło w Skomontach silnej dłoni i głowy trzeźwej a praktycznej; do rozległych interesów i gospodarki zostawiono Marka.
I znów potem po kilku latach prześladowań i swarów macochy i nieustannego trudu, znalazł się u stóp Dewajtisa zmęczony, osłabły, z rozpaczą tropionego zwierza.
I zdarzyło się właśnie, że Ragis zaszedł na polanę, szukając kuny w sidłach, popatrzył nań i spoczął obok.
— Zapalmy sobie fajeczkę! — zaproponował.
— Dziękuję wam. Już miesiąc nie palę.
— Ohoho! A to dlaczego?
— Ot, dla świętego spokoju.
— Aha! to się wie! Nosek macochy nie znosi złego tytuniu, a ty mieszkasz przez ścianę! Miłe sąsiedztwo, rozstać się nie możesz! To się rozumie!
— A gdzież pójdę?
— A do mnie nie łaska? Robaczek ci śmierdzi, czy Igiełko? Larendogry ci trzeba? Wielki pan! Z pałacu ani rusz!
Młody milczał, zapatrzony na mrówki w trawie.
— Zawsze swój za swoim trzymać powinien. Kawaler z kawalerem! To łajdactwo, bestye, czasem dokucza, ale nie gadają, zawsze wygrana! Zobaczysz, jakem ja to wszystko wyedukował. No, zgoda na kwaterunek?
— Dziękuję, Rymko Ragis!
— No, to na początek idź mi sidła opatrz. Moja łopatka niech odpocznie!
Odtąd z kaleką zawarli wierny sojusz.
Rymko niegdyś sprzedał Czertwanowi ziemi kawał, z warunkiem dożywocia w Skomontach, i od niepamiętnych czasów mieszkał w stancyi przy stajni, polując, łowiąc ryby, lecząc konie i bydło. Nie zależał od nikogo, tylko od swej fantazyi. Obcował ze swą oswojoną trzodą. Marek dostał pół stancyi i prawo słuchania, ilekroć chciał, nauk moralnych, wygłaszanych przez starego wiarusa wychowańcom. Z biegiem czasu nie mogli już żyć bez siebie.
I znowu raz trzeci u stóp dębu znalazł się Marek w ciężkiej walce.
Pewnego dnia poczta mu przyniosła list od Kazimierza z daleka.
Kazimierz lubił przyrodniego brata, choć się mało znali, do niego się odzywał raz pierwszy. Skończył w Rydze wydział handlowy, dostał wyśmienitą posadę i wzywał do siebie każdego, komu w domu było ciężko i ciasno.
Z listem tym długo się nosił Marek i — wedle żądania piszącego — nikomu nie wyjawił tajemnicy. Był zdecydowany postąpić, jak Kazimierz, bo było tu i ciężko, i ciasno, nie świtało nigdzie nic lepszego.
Z roku na rok los ściskał ludzi, jak kleszczami, bronił wszystkiego, co święte, i dobre, i stare; zmuszał do nowego — obcego.
Na Dewajtę ruszył Marek z pożegnaniem druha.
Jesień była dżdżysta i brudna. Dąb żałośnie patrzał na przybyłego i zdało się człowiekowi, że ludzki jęk szedł po konarach, drżał na liściach: „Czego odchodzicie, czego, młodzi? Oh, biada, biada! Zostawiacie mnie, myślicie wrócić, nie, nie wracajcie już. Nie zastaniecie mnie! Ja wami tylko żyję! Już mnie bez was weźmie lada tuman, lada pastuch ognia nałoży i spali!... ”
Jak łzy, leciały z niego złote i czerwone liście, słały się na ziemię i obrzucały stojącego, który głowę spuścił, jak winowajca. I szeptał nieśmiało: „Wytrzymać niepodobna, sił niema na nierówną walkę!”
I, jakby w odpowiedzi, zakołysał się starzec, jęk ucichł, a inaczej już szumiały gałęzie: „Siły być muszą i wszystko podobne! Idź w głąb, do moich korzeni, tam pod czarnoziemem i pod rzeką opoka była, a ja ją objąłem, wtarłem się w nią, poćwiartowałem, na proch skruszyłem i na rodzajną ziemię! Idź! Zobacz! Nie gwałćcie Bożych wyroków, nie odchodźcie, bo zmarniejecie, jakbym ja zmarniał, żeby stąd mnie wzięto!”
Marek został, i zawsze mu wstydem była ta chwila słabości, i była też ostatnią. Na list odpisał, wzywając Kazimierza do powrotu, i z dnia na dzień olbrzymiała mu dusza: jak dąb, kruszyła opokę na rodzajną glebę.
W jesieni, po śmierci Czertwana, raz pierwszy ujrzano Marka z tej strony rzeki. O świcie pieszo odwiedził Ragisa, siadł na sędziwą Białkę i ruszył w stronę Skomontów. Pola już były puste, osnute siecią pajęczyn, na znanych mu dobrze łanach chodziły jakieś modne pługi, krając rolę pod żytni zasiew, a na wzgórku, dozorując, siedział Niemiec, nowy rządca Witolda, pod niebieskim parasolem, z fajką w zębach, i czytał jakąś książkę.
Mimowoli przystanął. Dawno nie widział swej ziemi; rozejrzał się po niej z rozkoszą. Zdawało mu się, że ptaszki, i trawa, i skiba każda woła nań.
„Witajcie, gospodarzu, witajcie! Gdzieś był, gdyśmy plon niosły z twej pracy? Czemu obcy za ciebie rządzi? Wróć!”
Było to złudzenie tylko, ale on zawsze coś słyszał. Rozumiał przyrodę może dlatego, że z ludźmi mało obcował.
Gdy tak stał zamyślony, nagle z boku ktoś go pozdrowił:
— Dzień dobry, panie Czertwan.
Obejrzał się. Z leśnej ścieżki wchodziła na drogę kobieta młoda, ubrana ciemno, w wielkim, słomianym kapeluszu na hebanowych włosach.
Miała twarz smagławą, wyraz otwarty, myślący, lekko szyderczy, na ostrych, delikatnych rysach. W ręku trzymała książkę.
— Pan mnie nie poznał? — zagadnęła, gdy się ociągał z odpowiedzią.
Zeskoczył na ziemię, podał jej swą opaloną prawicę. Po zimnych jego rysach przemknął blask radości.
— Miałbym prawo zapomnieć, bo cztery lata nie była pani u stryja na probostwie. Dzień dobry, panno Julio!
— Rzeczywiście, kawał czasu! Przyjechałam przed tygodniem z Paryża niespodzianie. Zastałam dużo więcej grobów i, żeby nie spotkanie z panem, wróciłabym bardzo smutna... Pan mi przypomniał młodość i Olechnę!...
Zamilkli na to wspomnienie. Po chwili zaczęła znów ona:
— Pamięta pan nasze wakacye, stary dąb i ów stos z ballady!... Wzięłam z niego iskrę i poszłam bojować w świat... Ciężko było mi okropnie, ale to już minęło, a iskra nie zgasła, zachowałam ją, może nie tak świetną, ale ciepłą! A pan?
Ruszył ramionami.
— Niema co opowiadać. Zostałem za panią.
— Ej, nie. Stryj mi już wszystko opowiedział. Znam pana dzieje. Dokąd pan jedzie?
— Do Skomontów. Macocha mnie wezwała.
— Dobrze, żem pana spotkała. Właśnie chciałam i ja prosić pana do nas. Mam interes.
Skłonił się w milczeniu.
— Pan wie, że jesteśmy w przyjaźni z Hanką. Jej to sprawa. Nie rozumiem doprawdy, czego oni wszyscy tak się boją pana. Bo ja, to nic, a nic.
— Pani zapewne nie ma nic w sumieniu przeciw mnie.
— A oni mają? No, może być, ale chyba nie Hanka.
— Kto milczy, potakuje.
— Zapewne, ale pan, jako sam małomówny, powinien mieć dla milczących pobłażanie. Zresztą nie spierajmy się. Hanka grzeszy brakiem cywilnej odwagi, to fakt, ale pan pomimo to daruje, i pomoże.
— Czegóż jej brak?
— Ależ wszystkiego! Nie widział jej pan dawno?
— Od śmierci ojca.
— Jakto, trzy miesiące? Nigdzie, nawet w kościele?
— Parafia poświcka za rzeką. Nie miałem czasu przyjechać do siebie.
— No, to pan jej nie pozna. Cień został! Pomimo pozwolenia ojca, matka słyszeć nawet nie chce o jej naukach. Skonfiskowała jej pieniądze, rządzi sama folwarkiem, jej każe pracować w śpiżarni i oborze. Nie mogąc sama poradzić, Hanka wezwała mnie na ratunek.
— I cóż pani zrobiła?
— Zbuntowałam stryja, który od czasu, gdy go wyleczyłam z reumatyzmu, zachwycony jest moją medycyną. Tymczasem i jego przedstawienia nie pomogły, pani Czertwan nie chce dać pozwolenia.
— A pieniądze oddała? — wtrącił Marek spokojnie.
— Ale broń Boże!
— Uhm... musi mieć racyę — zamruczał.
— Dlaczego?
— Bo ich pewnie nie ma.
— No, to co będzie? — zawołała niespokojnie.
Swoim zwyczajem ruszył w milczeniu ramionami.
— A gdzie Hanka? — spytał po chwili namysłu.
— W domu! Panie Czertwan, proszę pana serdecznie o pomoc; ja wiem, że gdy pan zechce, to zrobi!
— Trzeba mi Hanki wiary i zaufania. Niech wybiera między nimi a mną.
— Pomówię z Hanką! — rzekł.
— Ona już dawno wybrała, mówiła mi! A ja sądzę, że nie ona jedna myślała przez to lato.
— Dziękuję panu i żegnam! Zobaczywszy pana, myślałam, że pan się zdrzemnął, tak stałeś nieporuszony! — rzekła, uśmiechając się.
— Patrzyłem na Niemca! — wytłómaczył24.
— A co? ładnie wygląda z tą książką!
— Ciekawym, co czyta.
— A to ja pana
Uwagi (0)