Widma - Eliza Orzeszkowa (jak efektywnie czytać książki TXT) 📖
Zbankrutowany ziemianin najmuje się jako odźwierny w luksusowym hotelu. Urzędnicza rodzina oszczędza każdy grosz na edukację syna.
„Widma” Orzeszkowa redagowała trzykrotnie, skracając i zmieniając formę powieści. Opowieść o podróży w górę i w dół drabiny społecznej, osadzona w rzeczywistości niewielkiego miasteczka, jest jednym z programowych utworów epoki pozytywizmu promującym pracę u podstaw i edukację narodową. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Widma - Eliza Orzeszkowa (jak efektywnie czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Trwoga ta przecież, którą Ryżyńscy uczuwali przed wypadnięciem z żółtego gniazda pod lazury niebios i pomiędzy kamienie ojczystéj ziemi, była tłem tylko, usianém pomniejszemi może w położeniu ich, niemniéj jednak dolegliwemi niepewnościami. Były to niepewności takie, jakich zazwyczaj doświadcza człowiek, wiedzący, iż lada chwila, w osobistą godność jego, w tę zresztą — kto wié? — robakom nawet może przyrodzoną właściwość, jaką jest miłość własna, ugodzić może ostrze obelgi. Ludzie w ogóle, a zatém i zwierzchnicy biurowi, miewają usposobienia różne, a wśród usposobień tych istnieją: kaprys, uprzedzenie, antypatya i tym podobne psychiczne objawy, którym zapobiedz niepodobna, ale które przewidywać można. Ilekroć zaś zdarza się, że ludzie w ogóle, a zwierzchnicy biurowi w szczególności, pofolgują tym władzom, istniejącym w przyrodzeniu człowieczém, — a zdarza się to dość często, — tylekroć wyniknąć ztąd mogą rozmaite następstwa, z których jedném jest to, że ten i ów wraca do domu swego tak, jak nieraz wracał pan Marcelli, nie z trwożném już światełkiem, lecz z ponurym ogniem w oczach, z piersią oddychającą ciężko, z głową, z któréj wichry bólu i gniewu wymiotły aż do ostatniéj wszystkie myśli spokojne i jasne.
Kiedy pan Marcelli wracał do domu w usposobieniu takiém, pani Aniela zgadywała od razu, co było. Nigdy jednak nie zapytywała go, zaraz w chwili powrotu: jak to było? Po obiedzie dopiéro, o szaréj godzinie, widząc, że mąż nie zamierza udać się do małéj sypialni na poobiedni spoczynek, siadała obok niego na rozłożystéj kanapie i, przychylając głowę swą ku głowie jego, zapytywała szeptem:
— Cóż się tam stało? za co? jak?
Czasem odpowiadał jéj krótkiemi i niechętnemi wyrazy; częściéj jednak, gdy zmrok szarą oponą przysłaniał okno, czarne cienie, nakształt podartéj krepy, zalegały sufit, zegar na ścianie chrypliwym szeptem prawił swe wieczne monotonne: tak-tak! gdy z ulicy, ciągnącéj się kędyś w głębokim dole strzelały ku górze i aż tu dolatywały przeciągłe, boleśne dźwięki katarynki; w melancholijnéj porze téj, w któréj kochankowie szepczą najmiłośniéj, a poeci najrozkoszniéj marzą, pan Marcelli w suchą, bladą dłoń swą ujmował rękę żony i szeptać coś do niéj zaczynał tak długo, jak nigdy w innych porach nie zwykł był mówić. Być może, iż wrażenia, doświadczone w dniach owych, wstrząsały istotą jego i wskrzesały zdławione jéj energie; bo z ciężkiego szeptu jego wybijały się od chwili do chwili, głośno wymawiane, słowa gniewu czy żalu, na które pani Aniela pragnęła snadź odpowiedzieć słowem nadziei, bo często, często wymawiała imię:
— Julek!
*
Otockiemu na posadzie szwajcara w hotelu Wszech-Krajów wiodło się wcale nieźle; możnaby nawet było powodzenie jego nazwać bardzo dobrém, gdyby nie przesądy pewne, głęboko w nim zakorzenione, a których przełamywanie, z początku szczególniéj, wiele kosztować go musiało. Zwyczajem jest naprzykład, w całym ucywilizowanym świecie przyjętym, że goście hotelowi, w chwili odjazdu, szwajcarowi, pomagającemu im wsiadać do powozu, wsuwają w dłoń pieniądz mniejszéj lub większéj wartości, jako zapłatę za oddane im przez niego usługi. Kiedy Otocki po raz pierwszy uczuł wpadające w dłoń swą srebrne pieniążki, krew jak ukrop buchnęła mu do twarzy, a całą postacią, zupełnie mimo woli i wiedzy, rzucił się w tył. Zmiarkował się jednak prędko, srebrne monety do kieszeni wsypał i jedną ręką podpierając łokieć wsiadającego do powozu gościa, drugą starannie mu pod nogi futro zaściełał. Lecz, gdy wyprostował się, stał przez chwilę jak w ziemię wryty i tak gwałtownie targał białego wąsa, jak gdyby chciał wspaniałe to przyozdobienie twarzy swéj z korzeniem wyrwać. Wstręt do brania pieniędzy od hotelowych gości i do podpierania dłonią łokci ich, gdy umieszczali się w powozach, był najpewniéj skutkiem przesądów; gdyż wiadomo powszechnie, że świat stoi na zamianie przysług, będącéj węgielnym kamieniem, jeżeli nie porządku świata, to przynajmniéj wielu, z pomiędzy zajmujących się badaniem porządku tego, teoryj ekonomicznych. Otockiemu przecież, w chwilach dla niego ciężkich, żadna z teoryj ekonomicznych, ani innych, do głowy nie przychodziła.
Inny znowu przesąd, mogący zatruwać życie szwajcara, gdyby nie uporał się był z nim jako tako, ujawniał się z razu w stosunku do pana Leonida Igorowicza, który, będąc wesołym i skłonnym do żartobliwości, był téż nieco dumnym, względem tych szczególniéj, którzy tak, jak Otocki, mieli za sobą stale zapewnione dożywocie na obszerném królestwie biédy. Otocki w żaden sposób nie mógł pogodzić się z podobném zapatrywaniem się na dostojność ludzką w ogóle, a na swoję osobę w szczególności; ztąd pomiędzy nim a rządzcą hotelu zachodziły z razu drobne kollizye, których wynikiem byłoby może całkowite nawet zerwanie stosunków Otockiego z hotelem, gdyby w głębi oszklonéj izdebki, przed żelaznym piecykiem, nie szarzała drobna postać dziecięca, na stołku siedząca i zziębnięte stopy rozgrzewająca przed czerwono żarzącemi się w piecyku węglami. W gruncie rzeczy zresztą, pan Leonid Igorowicz był dobrym chłopcem i umyślne a systematyczne znęcanie się nad kimkolwiek tém mniéj cechować mogło charakter i postępowanie jego, że czuł się on na tym bożym świecie doskonale szczęśliwym i nieograniczenie z własnéj osoby swéj zadowolonym. Wiadomo zaś jest, że ludzie szczęśliwi i radzi z siebie wyjątkowo chyba bywają okrutni. Nakoniec pan Leonid Igorowicz posiadał edukacyą i wiedział dobrze, iż pierwszą a nieodłączną cechą człowieka z edukacyą jest — grzeczność. Na ogół więc bywał on względem szwajcara grzecznym, a jeżeli z początku pozwalał sobie niekiedy na lekkie poigranie z przeszłością i uczuciami jego, był to tylko wynik ślepego posłuszeństwa modzie, będącego téż, jak dobrze o tém wiedział, nieodłączną właściwością człowieka z edukacyą. Wypływając z posłuszeństwa modzie i wrodzonéj zresztą żartobliwości, nie zaś z jakichbądź zasad lub namiętności, igraszki te pana Leonida Igorowicza uprzykrzyły mu się wkrótce i całkiem ustały, a w zamian przyniósł on dnia pewnego do izdebki szwajcara stos ksiąg rachunkowych, i składając je na starém biurku, z wyszukaną niemal grzecznością przemówił:
— Ja mam nadzieję, że pan Otocki odda mnie tę przysługę i przeszłego miesiąca rachunki ureguluje. Wszak pan Otocki dobrze rachować umié? nie tak zapewne, jak ja, który byłem dwa lata w szkole handlowéj, w samym Berlinie, ale zawsze umié. Tu roboty nie wiele, na jaki tydzień; w przestankach pomiędzy przychodzeniem pociągów, pan będziesz mógł zająć się tém sobie... bo ja będę miał w tym tygodniu aż dwa wesela w mojéj familii, na których mnie trzeba być koniecznie, a rachunki przecież czekać nie mogą; prawda?
Otocki wielkiemi oczyma patrzał na przemawiającego doń w ten sposób pana Leonida Igorowicza, nie mogąc snadź zrozumiéć, jaki stosunek zachodził pomiędzy regulowaniem rachunków hotelowych, a przyjętemi przezeń obowiązkami odźwiernego. Widać nawet było, że z razu uczuł w sobie to wewnętrzne poruszenie, do jakiego był z natury wielce skłonnym, a które nazywa się poprostu gniewem; gdyż źrenice jego błysnęły jak stal, a ręka z nagła i silnie targnęła białego wąsa. Byłby téż zapewne udzielił odpowiedzi co najmniéj odmównéj, gdyby u żelaznego piecyka nie poruszyła się w téjże chwili, siedząca tam na stołku, mała dziewczynka, i sprawionym przez to szmerem nie zwróciła w tę stronę wzroku jego. Spojrzał przelotnie na bladawą drobną twarz dziecinną, oświetloną czerwonym blaskiem żaru, i spokojnie panu Leonidowi Igorowiczowi odpowiedział:
— Prawda!
— To proszę bardzo, żeby te rachunki były akuratnie zrobione. Ja tu czasem zajrzę i zobaczę, jak to pan robić będziesz. A teraz adiu. Mój kuzyn dał mi na całe dwa dni urlop, z powodu tego wesela. Przyjdę aż pojutrze.
Wyszedł, wesoły i śmiejący się, jak zwykle, a Otocki zasiadł przed biurkiem, rozłożył przed sobą księgi, napełnione długiemi kolumnami cyfr, i włożywszy okulary, pracowicie rozglądać się zaczął w nowém zadaniu, które, wiedział o tém dobrze, spełniać już miał nadal zawsze. W izdebce panowało przykre światło, złożone z bladych smug dziennych, wnikających z sieni przez szklanną ścianę, i z żółtéj łuny, którą rzucał wiszący nad biurkiem płomyk gazowy. W świetle tém głowa szwajcara, pochylona nad księgami, nie wydawała się wcale zgnębioną. Pracował on z trudnością widoczną, ale z ochotą i nawet gorliwie, często jednak podnosząc twarz i przelotne spojrzenie rzucając w stronę żelaznego piecyka. Lecz o ileż weselszym, jakże nawet rozpromienionym był wtedy, gdy, po dwóch godzinach pilnéj roboty, spojrzawszy na srebrny swój zegarek i przekonawszy się, że do przyjścia najbliższego pociągu kolei zostawało jeszcze trochę czasu, zwrócił się całą postacią ku żelaznemu piecykowi, i, wyciągając w jego kierunku oba ramiona, z serdecznym śmiechem zawołał:
— Ptasiu mój, ptasiu, ptasiu! chodź! chodź!
Dziewczynka przecież, siedząca przed czerwonym żarem, na wołanie to nie zleciała jak ptaszę w objęcie jego, lekko i ze szczebiotem; lecz, zsunąwszy się ze stołka, szła ku niemu zwolna, poważnie. On pochwycił ją na ręce i, śmiejąc się wciąż, huśtać ją zaczął tak, jak to czynią piastunki z bardzo małemi dziećmi. Wtém dotknął dłonią drobnych jéj stóp, które, nie dostatecznie obute, nie zdołały rozgrzać się przed dogasającym ogniem piecyka.
— O mój Boże! — zawołał — ależ tobie w nóżki zimno! trzewiczki masz takie lekkie, a ja głupi dziad dotąd tego nie spostrzegłem!
Uderzył się dłonią w czoło... Zaleciwszy Lusi, aby cichutko siedziała w izdebce, czekając jego powrotu, porwał czapkę z galonem i wybiegł na miasto. Wrócił bardzo prędko, z malutkiemi, ale ciepłemi pończoszkami i bucikami w dużych swych rękach; posadził Lusię na stołku i, ukląkłszy przed nią, zajął się ubezpieczaniem nóg jéj od chłodu. Zdejmowanie i wkładanie dziecinnego obuwia szło mu bardzo niezręcznie i z większą nierównie trudnością, niż regulowanie rachunków hotelu Wszech-Krajów. Otwierał usta, sapał głośno, męczył się tak, aż mu kilka kropel potu wystąpiło na wysokie czoło; lecz dokonał zadania i, pochyliwszy się niżéj jeszcze, malutką nóżkę wnuczki namiętnie ucałował. Ubóstwiał ją. Ona uśmiechała się, blado patrząc na niezgrabnie poruszające się dokoła stóp jéj ręce dziadka; a gdy już podniósł głowę, zarzuciła mu na szyję obie ręce i kilka głośnych pocałunków wycisnęła na jego policzkach. Nikt opisać nie zdoła radosnéj łuny, która wybuchnęła na twarz Otockiego i nadała jéj wyraz bezgranicznego uszczęśliwienia. Zawołany w téjże chwili przez przybywających do hotelu gości, nie szedł, ale leciał, prowadząc ich po wschodach na wysokie piętra hotelu, uprzejmy nad wyraz, gadatliwy nawet, a tak zręczny w pokazywaniu i zachwalaniu hotelowych apartamentów, jakby nic innego nad to w życiu swojém nie robił.
Innym razem, — a bywało to najczęściéj wieczorami, gdy wielka ozdobna sień hotelu pałała od gazowego światła, a za oknem, pod krytym podjazdem, coraz rzadsi przesuwali się przechodnie, — Otocki siedział przy biurku, trzymając wnuczkę na kolanach i wraz z nią czytając podartą książczynę, którą w innych porach starannie chował do szuflady biurka. Srebrny, choć przytłumiony nieco głos dziecinny, z razu niepewnie i jąkając się, potém coraz biegléj, a nawet z coraz wyraźniejszą i patetyczniejszą deklamacyą, napełniał izdebkę harmonijnemi dźwięki, zaklętemi w wierszach „Śpiewów Historycznych. ” Kiedy górne piętra hotelu wrzały ruchem i gwarem, a w wielkiéj sieni, śród powodzi światła, siedział i drzémał na ławie jeden tylko stary, brodaty kommisyoner, za szklanną ścianą srebrny głosik wydzwaniał:
Ile było w wierszach tych wyrazów, tyle pocałuknów usta szwajcara wyciskały na policzkach i czole wnuczki; ona zaś czytała, lub mówiła coraz głośniéj, z czarném swém okiem, utkwioném w wiszący wysoko płomyk gazowy, który téż napełniał iskrami głębie jéj źrenic.
Czasem za ścianą izdebki w znajdującym się tam obszernym i wykwintnym apartamencie, rozlegały się odgłosy hucznych biesiad, dzwoniły szkła, huczały śmiechy swawolne, lub pieśni hulaszcze. Słuchając odgłosów tych, Otocki zamyślał się, a niekiedy drżącą dłonią przecierał zorane czoło i oczy, w których przelatywały stalowe błyski bólu czy gniewu. Lecz, nie zważając na hulaszczą wrzawę, która szumiała za ścianą, mała dziewczynka, z lnianemi włosy i patetyczném spojrzeniem wzniesionych w górę oczu, deklamowała:
Otocki budził się z zamyślenia, łagodniał, uśmiechał się i mówił:
— Śpiewaj! śpiewaj ty mi, ptaku mój najdroższy! dzwoń, dzwoń skowronku! leć w górę i mnie bierz z sobą!
Skowronek dzwonił daléj:
I późna już czasem bywała godzina, gdy obok izdebki szwajcara, w wykwintnym apartamencie hotelowym, zabawa i wrzawa dochodziły szczytu swego, a przeraźliwym śmiechom, brzękom tłuczonych szkieł i wykrzykom, obwołującym przegraną i wygraną, wtórował srebrny i zapałem wzdęty głos dziecinny:
Raz, po wieczorze, w sposób ten spędzonym, w noc mroźną i księżycową, Otocki odprowadzał wnuczkę do mieszkania Ryżyńskich.
Dopóki znajdowali się śród ulic, pełnych gwaru i przechodniów, w milczeniu szła obok dziadka; lecz gdy tylko weszli na mały placyk, cichy i pusty prawie, ozwała się nagle i głośno:
— Dziadziu! dziadziu! patrz!
Zarazem stanęła i z twarzą, wzniesioną w górę, palcem ukazywała na to miejsce odsłoniętych niebios, gdzie białe obłoki, szeregiem niby mar lekkich i rozwiewnych, sunęły zwolna nad tarczą księżyca.
— Co? — pochylając się nad nią, zapytał Otocki — co mi tam ciekawego pokazujesz na niebie?
— Rycerz! — odrzekła. — Tam! widzisz, dziadziu? w hełmie i ze skrzydłami... z takiemi srebrnemi skrzydłami...
Wlepiała wzrok w widziadło, które ukazało się jéj pod głębokiém sklepieniem nocnego nieba i uśmiechniętemi usty szeptała:
Odtąd, przez czas dość długi, gdy tylko w noc
Uwagi (0)