Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖
Cóż niezwykłego mogłoby się przydarzyć kelnerowi po pięćdziesiątce mieszkającemu samotnie z nadopiekuńczą matką na warszawskiej Pradze? Złote lata wysokich zarobków i sutych napiwków w Kameralnej ma dawno za sobą, odkąd w latach dziewięćdziesiątych zamknięto lokal i znalazł się na bruku. Nikt nie potrzebował zawodowych kelnerów. Dziś pracuje w swoim fachu na zmiany, po kilkanaście godzin dziennie, dorabiając drobnymi remontami, i czeka. Nigdy się nie poddaje i cierpliwie czeka na swoją wielką szansę. Przypadkiem w jego ręce trafia telefon komórkowy pozostawiony przy stoliku przez stałego klienta i nagle sprawy przybierają nieoczekiwany obrót…
- Autor: Łukasz Orbitowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Łukasz Orbitowski
Trzęsąc się pod markizą, Kutavaggio przeszukuje kieszenie, posyła mnie do kiosku ze stówką i odmawia przyjęcia reszty. Pet mu chodzi w gębie, ognia nie skrzesze. Służę zapalniczką. Niemal dławi się dymem. Chce zapalić jeszcze jednego. Chciałbym wiedzieć, co poruszyło tego zimnego sukinsyna. Niech się dusi w strachu, niech krztusi się niepokojem. Wszystkiego nie opłaci tymi cholernymi stówkami, choć na fanaberie starcza — wlokę tę mokrą pokrakę do kuchni, żeby popatrzył, jak robią mu jedzenie.
Kutavaggia nie obchodzi zawijanie zrazów ani ciasto na kluski. Próbuje ustać oparty o ścianę. Grzebie w tym wielkim telefonie. Śmierdzi strachem i poczuciem winy, jakby coś nawywijał i drżał przed karą. Mówi, że jest mu duszno. Wychodzi i wraca, by zaraz znów pokręcić się pod markizą. Gdy przynoszę jedzenie, tylko krok dzieli go od wpakowania mordy do talerza. Bierze zraza na raza i dopycha kluską. Donoszę karafkę wody i zaraz muszę ją napełnić ponownie. Przez moment drżę, że Kutavaggio dostanie ataku serca nad nieskończonym posiłkiem. Rozdziawia gębę. Wybałusza oczy. Sięga do portfela, zakłada marynarkę i pyta, czy mógłbym wyjść z nim na jeszcze jednego.
Francuska jest jak sen o nowoczesnej Polsce, z przepychem wiat, błyszczącymi felgami drogich aut i szyldami modnych restauracji, rozwiany przez fałdy asfaltu i bryzg szlamu spod opon przeładowanego ikarusa. Kutavaggio przestępuje z nogi na nogę. Wbija wzrok w żar papierosa, jakby szukał tam odpowiedzi. Nieoczekiwanie pyta, dlaczego największą pomyłkę w życiu rozpoznajemy, gdy jest już za późno. Myślę chwilę i odpowiadam, że w przeciwnym razie nie byłaby to największa pomyłka, tylko inna, zwykła. Kutavaggio wybucha śmiechem klauna prowadzonego na szafot i pokazuje mi plecy. Patrzę, jak się oddala, i czuję jakiś rodzaj współczucia dla tego samotnego sukinsyna. Może zrobił dziecko jakiejś młódce? Może kumpel przegonił go w wyścigu po szmal i splendor? Każdy artysta to cymbał. Po co się takim przejmuję?
Podczas sprzątania stolika czeka mnie kolejna, trzecia już niespodzianka.
Kutavaggio zostawił telefon.
W naszych czasach chłopy wyglądają jak baby, baby jak chłopy, a telefony nadają się do wszystkiego, tylko nie do dzwonienia. Na tym od Kutavaggia można by mecz zobaczyć, taki jest wielki. Leży na skraju krzesła, a ja nie mam pojęcia, co z nim zrobić. Nawet nie ma klawiatury, niczego nie ma, ekran tylko ma. Leciutki. Nic dziwnego, że go zgubił. Jak miał zauważyć, ten głupi Kutavaggio, że nic nie obciąża mu kieszeni?
Przez chwilę mam nadzieję, że Kutavaggio wróci po zgubę. Pewno gania po Francuskiej i szuka własnej głowy. Próbuję włączyć to dziadostwo i przez moment mam idiotyczne wrażenie, że telefon eksploduje mi w dłoniach. Moja nokia to co innego. Są klawisze, które mogę naciskać, i wielki przycisk do włączania i wyłączania. Bateria trzyma tydzień. Ten to szmelc. Być może Kutavaggio cieszy się, że go zapodział. Pakuję do kieszeni ten lśniący badziew i idę skorzystać z mądrości Barytona. Już wzrok grubasa uświadamia mi, że nawet cegła byłaby lepszym doradcą.
Tłuste paluszki wręcz rwą się do telefonu. Podaję go z pewnym wahaniem. Baryton informuje mnie, że to najnowszy, piekielnie drogi model. Wymienia kwotę. Za takie pieniądze mógłbym sobie normalnie forda kupić. Mówię to Barytonowi, ale nie słucha. Przynajmniej wiem, że telefon uruchamia się z boku jakimś specjalnym przyciskiem. Przycisk jest niewyczuwalny i niewidoczny. Zdaniem Barytona tak właśnie ma być.
Mówię tej ludzkiej nędzy, żeby sprawdził książkę telefoniczną albo historię połączeń. Tak zawsze robimy, kiedy ktoś zostawi telefon. Baryton chyba ma nadzieję, że Kutavaggio nie upomni się o to cacuszko. Ale fajowy, ale fajowy, duka. No to go cisnę o spis numerów. Baryton wciąż gapi się na jaśniejący ekran i mamrocze, że nie ma tutaj niczego podobnego, w ogóle niewiele może się dopatrzyć. Słucham o jakichś apkach, nie wiadomo do czego. Tych też zresztą jak na lekarstwo, mówi Baryton. Wygląda na to, że z tego telefonu rzeczywiście nie da się dzwonić. Daję do zrozumienia, co o tym sądzę, a Baryton wyczuwa swoją szansę i pyta, czy może go póki co zatrzymać. Pobawiłby się trochę. Baw się lepiej klejnotami, durniu jeden! Oddaje aparacik z jękiem, jaki mogłaby wydać z siebie matka, której przemocą oderwano od piersi jedyne dzieciątko.
Kutavaggio przyjdzie jutro po swoją własność. Nie oddam mu jej zasmarkanej.
2.Wysiadając ze stotrzydziestkiósemki, natykam się na Karambola. Karambol kręci się nieopodal przystanku w tej swojej puchowej kurtce, dresiwie z trzema paskami i butach lśniących jak stuwatówka. Naciągnął czapkę po same oczy i szuka guza albo mnie. Czasem na jedno wychodzi. Leci z wyciągniętą łapą. Dobrze ją ścisnąć. Przynajmniej nie wyląduje w mojej kieszeni.
Karambol prowadzi niewielki lombard u zbiegu Wiosennej i Radzymińskiej, a idzie mu tak świetnie, że czasem najmuje się do sprzątania Lidla przy Solidarności. Pozostaje przynajmniej na rewirze. Powiadają, że sprzedałby własną matkę, gdyby tylko pojawił się popyt na kłótliwe baby w różowych pepegach. Jeśli chcecie kupić magnetowid z pornolem w środku, komórkę, której używało trzech handlarzy narkotyków, albo pałkę teleskopową ze śladami czyjejś krwi, walcie natychmiast do Karambola. Tego dnia coś się nieszczęśnikowi nie wiedzie, bo pyta, czy zajdziemy na głębszego. Zaraz wiadomo, o co chodzi. Prędzej diabły w piekle będą się okładać śnieżkami, niż Karambol wyskoczy choćby ze złotówki na bronka.
Tacy jak on bez przerwy opowiadają o kokosowych interesach czekających tuż za rogiem i chętnie nawijają o złodziejach, oszustach i kapusiach, jakich na Pradze jest ich zdaniem zatrzęsienie. Wpuszczam to jednym uchem, wypuszczam drugim. Fakt, Karambol to bydlę łase na szmal, ale nikomu nie wsadził kosy pod żebro. Tylko tak gada i gada, nawija makaron na uszy, i nim się połapię, już stoimy pod Koneserem, a ja trzymam portfel.
Karambol najchętniej raczyłby się wódeczką, sam jednak uważam się za piwosza — chce walić naftę, niech wali za swoje. W ten sposób osiągamy kompromis. Biorę dwa kuflowe, wciskam w spodnie. Karambola chyba parzy ta puszka. Nie skręcamy na skwer przy Brzeskiej, gdyż siąpi, co bardzo martwi chorowitego Karambola. Mijamy sklep z antykami, którego właściciel należy do najstarszych eksponatów.Połowę wystawy zajmuje kopia Sielanki Chełmońskiego. Dziewczyna leży na brązowej trawie, a chłopak leniwie smyra smyczkiem po skrzypcach. Zaraz huknie, niebo splunie deszczem i tych dwoje popędzi do stodoły, gdzie on zdejmie z niej mokre ubranie. Chełmoński to był gość, nie nadęty frajer jak nasz Kutavaggio. Wiedział, o co chodzi w życiu.
Nad naszymi głowami ciągną się siatki chroniące przed spadającym gruzem. Chodnik okupują młodzi. Stoją w grupach po pięciu, po siedmiu. Zawsze w tej samej konfiguracji — jeden oparty o mur, z głową wysuniętą do przodu, jakby oczekiwał na uderzenie młotem, reszta naprzeciw niego, z łapami w kieszeniach.
Stajemy na podwórku, pod ścianą z ciemnoczerwonej cegły, z której wyrasta rdzewiejący daszek. O kapliczkę opierają się przegniłe deski. Ojciec z synem ciągną wózek pełen makulatury. Karambol przytomnie zauważa, że niedługo już będzie ładnie. Wszystkich nas wykupią. Postawią nowe kamienice, gdzie metr kwadratowy będzie warty więcej niż moje i jego życie razem wzięte. Możliwe, że ma trochę racji. Przypominam sobie, co spoczywa u mnie w kieszeni, i pytam, tak z głupia frant, czy są takie telefony, które nie mogą dzwonić. Pytanie brzmi idiotycznie, lecz Karambol wydaje się wiedzieć, o co chodzi. Mówi, że czasem, jak siądzie jakiś styk, telefon służy jako tablet albo aparat fotograficzny. Chce wiedzieć, czy mam coś do sprzedania. Czy coś się do mnie przykleiło? Reaguję wzruszeniem ramion. Karambol wlewa w siebie pół puszki i śmieje się z ludzkiej durnoty. Zawsze przegląda zdjęcia w telefonach, które dostaje w zastaw. Czego tam nie ma! Gołych bab naoglądał się za wszystkie czasy, śmieje się szelmowsko i ociera chytre usta wierzchem dłoni.
3.Przez Karambola muszę nadłożyć drogi, zachodząc raz jeszcze do Konesera — gdybym kupił od razu cztery piwa, długo bym się od niego nie uwolnił. W efekcie matuś przejęła pokój we władanie. Telewizor chodzi na cały regulator, a matula i tak siedzi z nosem w książce, jednej z tych, które kupuje na przecenach w księgarni Bogulandia na Ząbkowskiej. Całuję ją w czoło. Słyszę, że nie mogłem nawet poczekać z piwem, aż przyjdę do domu. Da się nadrobić. Otwieram denarka, wsuwam pasztet na razowym chlebku i pytam, czy mogę przełączyć program, bo dzisiaj Legia gra z Wisłą, czego nie chciałbym przegapić.
Mama oczywiście nie chce o tym słyszeć. Wchodzimy w rytualny spór o znajomym końcu i jasnym przebiegu. Telewizor jest jej oknem na świat, słyszę. Dlaczego jednak przez to okno spogląda zadowolony z siebie ksiądz, któremu wszystkie trzy podbródki trzęsą się z radości nad prorodzinną polityką państwa? Swoje dzieci poupychał po bidulach. Mama pyta, czy naprawdę muszę myśleć o wszystkich źle. Odpowiadam, że jestem realistą. I tak siedzimy, patrząc na księdza, pod zacnym rycerzem, przy długim regale, na którym Kwiatki Jana Pawła II opierają się o Działa Navarony.
Pytam ponownie, czy mogę przełączyć. Mecz będzie tuż po Wiadomościach. Mama macha ręką, niech będzie i tak. Łaskawość mej rodzicielki ma wysoką cenę. Słucham o dzieciach, które osłodziły starość rodzicom, odnosząc wielki sukces. Padają imiona, nazwiska. Jeśli któryś nawet nie doszedł do pieniędzy, przynajmniej zrobił piątkę brzdąców. Czy naprawdę chciałabyś, abym miał dzieci, mamo? Jakoś ją ten żart nie rozśmieszył, więc rzucam kolejnym: kto wie, czy nie rozsiałem się po świecie? Wolę jednak milczeć o tym, co się czasem zdarza, gdy jakaś klientka napisze na rachunku numer telefonu.
Mama sama przełącza program. Lecą jeszcze Wiadomości. Pociągam denarka. Biorę mamuś za rękę i tłumaczę to, co zawsze: chcę tylko spokojnie żyć. Nie dla mnie wielkie sprawy tego świata, poza tym... Milknę w pół słowa, bo telewizor z kolorowego zmienił się nagle w czarno-biały, a z ekranu gapi się znajomy pysk. Słyszę, że Zbigniew Płaczek, światowej sławy plastyk, malarz, grafik, mistrz sztuki komentarza i artysta konceptualny, odznaczony Krzyżem Komandorskim, Medalem Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”, słowem, król pędzla i cesarz kołowania kasiory, został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu na Saskiej Kępie. Co ci teraz po forsie, frajerze? Policja nie wyklucza udziału osób trzecich. Odstawiam piwo, żeby go nie upuścić. Lektor monotonnym głosem wylicza sukcesy zgasłego Płaczka. Jego obraz zszedł za czterysta tysięcy funtów, czyli Kutavaggio drapnął więcej niż jakikolwiek inny współczesny polski artysta. Wystawiał w Nowym Jorku. W Montrealu. W Tokio i Tel Awiwie. Tak to leci, słyszę, a jakbym nie słyszał. Myślę tylko o jednym.
Zabili nam Kutavaggia.
Powiadają, że Kutavaggio leżał z rozkrzyżowanymi ramionami, a w otwarte usta dałoby się bez trudu wepchnąć jabłko. Miał na sobie prążkowaną marynarkę i taką też koszulę. Diabli wiedzą, dlaczego właściwie umarł, ale rozbity łeb i krwawy kleks na marmurowej mozaice obok pozwalają wyrobić sobie jakiś osąd w tej materii. Mieszkanie wyglądało, jakby Ruskie przeszły. Rzeczy z szuflad wywalone. Ubrania z szafy na podłodze. Pozrzucane obrazy — szukano sejfu. Nikt nie wie, czy coś zginęło ani kto sprzątnął Kutavaggia, ale teraz ludzie mordują się za buty, stówkę i butelkę, więc mógł to być każdy. Mnie jednak frapuje coś innego. Ciało znalazła córka jego siostry. Umówili się na osiemnastą trzydzieści. Kutavaggio się nie odzywał. Poszła do kantorka ochrony, ochroniarz otworzył, no i go znaleźli. Wiem o tym, trzecią godzinę donoszę wódkę i zakąski. Brzmią głosy żałobników. W Balatonie odbywa się stypa.
Takie imprezy u nas to rzadkość. Najczęściej mają miejsce w ponurych knajpach przycmentarnych, gdzie leją ciepłą harę po trzy pięćdziesiąt, a między nogami urżniętych żałobników krążą ogłupiałe, przerażone pacholęta. Ktoś jednak wymyślił, by Kutavaggia pożegnać w jego ukochanej restauracji. W gruncie rzeczy trochę żal, bo trudno o weselszą balangę od stypy. Żałobnikom puszczają hamulce i mówią chyba wszystkie żarty, jakich nie zdążyli powiedzieć zmarłemu, póki dychał. Faceci kopcą w kiblu i łapią stare baby za cycki. Stypy to kupa radości — wyjąwszy tę. Kutavaggio mógł sobie latać do Wiednia jak do Piaseczna i wystawiać nawet na Księżycu. Co z tego? Przy stoliku siedzi tylko garstka ludzi z nosami na kwintę.
Znajoma już matrona — ta, którą odprowadziłem do renówki — to jego starsza siostra. Siedzi, jakby połknęła drąga, i ledwo moczy usta w koniaku. Nadskakuje jej żylasty brodacz w obcisłym swetrze: pani Janino to, pani Janino tamto, czy coś mogę zrobić dla pani, pani Janino? Cały czas gada tylko o tym, że nie może uwierzyć w tę straszną tragedię. Zbysiu był przecież dla niego jak brat. Wzrok Janiny daje mu do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o czym tak naprawdę mówi. Naprzeciw brodacza w swetrze siedzi ten troglodyta, którego widziałem wcześniej w samochodzie. W czarnym garniturze wygląda, jakby utknął na imprezie z okazji trzydziestolecia ukończenia szkoły specjalnej. Włochate łapki rwą się do kieliszków. Wystarczy jedno spojrzenie Janiny, żeby się skulił.
Towarzystwa dopełnia młody ćpun i smutna kobietka po pięćdziesiątce. Ćpun ma podgolone boki głowy. Resztę kudłów spiął w misterny kok. Nosi błękitną marynarkę na wymięty podkoszulek, ma bransoletki na przegubach, a z szyi zwisa mu najprawdziwszy różaniec, jakby bronił się modlitwą przed atakiem serca. Poci się, dyszy i patrzy na boki. Na próbę nawiązania rozmowy reaguje machnięciem ręki, zresztą zagaduje go tylko ta smutna kobietka. Reszta traktuje go jak powietrze. Znam takich. Zaraz poleci do klopa i wróci rumiany, gadatliwy i z każdym będzie
Uwagi (0)