Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖
Cóż niezwykłego mogłoby się przydarzyć kelnerowi po pięćdziesiątce mieszkającemu samotnie z nadopiekuńczą matką na warszawskiej Pradze? Złote lata wysokich zarobków i sutych napiwków w Kameralnej ma dawno za sobą, odkąd w latach dziewięćdziesiątych zamknięto lokal i znalazł się na bruku. Nikt nie potrzebował zawodowych kelnerów. Dziś pracuje w swoim fachu na zmiany, po kilkanaście godzin dziennie, dorabiając drobnymi remontami, i czeka. Nigdy się nie poddaje i cierpliwie czeka na swoją wielką szansę. Przypadkiem w jego ręce trafia telefon komórkowy pozostawiony przy stoliku przez stałego klienta i nagle sprawy przybierają nieoczekiwany obrót…
- Autor: Łukasz Orbitowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Łukasz Orbitowski
Walę go w mordę i pytam: jak się nazywasz? Milczy, to walę znowu. Jest zbyt głupi, by działać samodzielnie. Kto cię tu przysłał? Cisza. Gapi się tylko tymi oczyma skrzywdzonego zwierzęcia. Leję ponownie, mocnej. Kto cię przysłał, powtarzam. Dlaczego tak zależy wam na tym telefonie?
Leję go i leję. Ma już czerwone policzki, rozwaloną wargę i podbite oko, którym ciągle łypie. To spojrzenie mogłoby należeć do wyjątkowo tłustej sarenki. Wyobraźcie sobie sarnę spuchniętą od GMO, jak czeka na śmierć we wnykach. Umiem wydusić z niego prawdę. Mógłbym wykręcić mu jaja. Zawlec i wsadzić ten durny łeb do Wisły, ale po prostu nie potrafię. Wlazł w zbroję tępego oporu, zasznurował żałosnym spojrzeniem i uczynił mnie bezbronnym. Co teraz?
Przecież nie wybiję mu zębów kamieniem. Nie wyjmę oka. A puścić nie mogę.
Stoję nad tym bęcwałem, tą tłustą sarną o tępych, łagodnych oczach, i nie wiem, co robić. Jak pójdę, to wygra.
Dzwoni telefon. Najpierw myślę, że to moja nokia, bo dzwonek jest identyczny. Nie. Coś wibruje w kieszeni troglodyty. Próbuje się bronić. Macha łapkami i się pluje. Dziś twój szczęśliwy dzień, gnoju. Cyrk przyjechał. Sięgam po aparacik, zachodząc w głowę, jak ten baran obsługuje go swoimi paluszkami. Odchodzę parę kroków. Troglodyta próbuje się pozbierać i mam wrażenie, że zaraz się rozbeczy.
Odbieram. Wypowiadam swoje imię. Janina wcale nie jest zdziwiona.
Dom znajduje się na Walecznych, pomiędzy gomułkowską plombą a kremowym apartamentowcem, jednym z tych, gdzie metr kwadratowy kosztuje rok pensji uczciwego człowieka. Dostępu broni stalowy płot i gruba ściana żywopłotu ogołoconego teraz z liści. Przez gałęzie prześwituje wilgotna ziemia, z której wyrasta szary, posępny klocek o wysokich oknach i dachu w szpic. Z parapetów sterczą kolce przeciw gołębiom, a do skrzynki na listy przybito wyblakłe zdjęcie wilczura z podpisem: JA TUTAJ PILNUJĘ.
Ciemna i zimna buda nie pozostawia wątpliwości — psiak od dawna strzeże już pastwisk niebieskich, a człowiek, który wychodzi mi naprzeciw, niedługo rzuci mu patyk. Emek wytacza się od Janiny. Tym razem wbił się w kożuch z kołnierzem ze sztucznego futra i dres z trzema paskami. Półdługie włosy lepią się do sinego pyska. Trzaska drzwiami wejściowym, ładuje sobie papierosa w dziób i przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Próżny trud. Gryzie wargi, bije się po udach i wreszcie spostrzega mnie. Mija chwila, nim przypomni sobie, kim jestem. Podaję ogień. W zamian częstuje mnie szlugiem cienkim jak dżdżownica. Stoimy po zewnętrznej stronie bramy.
Emek bardzo chce wiedzieć, co mnie tu sprowadza. Odpowiadam pytaniem: a co, książkę piszesz? Młody nie ma wyjścia, musi się roześmiać. W jakiś sposób cholernie mi go żal. Zionie przetrawioną wódką, nos mu znowu lśni. Wyznaje, że polubił mnie od kopa, bo mało jest takich fajnych facetów jak ja, i dlatego da mi dobrą radę. Powinienem natychmiast zawrócić. Janina to słodka żmija. Jej słowa kryją jad. Myśli tylko o sobie. Dobiega dziewięćdziesiątki i sądzi, że będzie żyła wiecznie. Kocha tylko pieniądze. Więcej i więcej. Nawinie mi makaron na uszy, zakręci i zrobię to, czego chce. Wielu w ten sposób przekabaciła. To diabeł wcielony, zły duch tej rodziny, słyszę, a raczej dopowiadam sobie, bo Emek w kółko używa takich słów, jak „korbowód”, „klepa” i „chujocmok”. Wreszcie milknie. Już wie, że nie zmienię zdania. Z zamachem przybija mi piątkę, chce iść, ale ja przytrzymuję jego dłoń.
Połóż się, mówię mu. Nie idź do dziewuchy ani do kumpla, po nikogo nie dzwoń, tylko zjedz coś tłustego. Najlepiej żurek. Nawet hamburgera, jak lubisz. Wykąp się. Kiwa durnym łbem. Przyglądam mu się chwilę. Drepcze w miejscu. Próbuje uwolnić dłoń. Mówię jeszcze, żeby kupił sobie trzy piwa. Nie więcej, ale też nie mniej. Niech osuszy jedno co trzy godziny. Tak doczeka wieczoru. Wypije więcej, znów wpadnie w ciąg. Odstawi alkohol — dostanie padaczki albo zejdzie na serce. Pytam, czy zrozumiał. Kiwa głową. Puszczam jego rękę i pozwalam mu odejść.
Daliśmy sobie po dobrym słowie. Jaki kraj, takie rady. Zerkam jeszcze na tabliczkę z adresem. Ulica Walecznych powinna krzyżować się z Aleją Tchórzliwych.
2.Uzyskałem odpowiedź przynajmniej na jedno pytanie. Troglodyta nazywa się Paweł i jest synem Janiny. Zapadam się w miękki fotel obity skórą, daję nogę na nogę i rozkładam ramiona na podłokietnikach. Janina woli antyczne krzesło z plecionką. Cała jest obwieszona złotem. Łokieć oparła o ciężki blat biedermeierowskiego stołu. Za nią rysuje się przeszklona biblioteczka. Jest też sekretarzyk wyłożony suknem, toaletka z ruchomym lustrem, komoda błyszczy ręcznie robionymi okuciami. Stoją na niej srebrne świeczniki. Ściany zapełniają obrazy, powieszone gęsto, jeden obok drugiego. W gęstwinie sztuki nowoczesnej, tych kółek i kwadratów, wyróżnia się Gęsiarka Axentowicza. Dzień jest wietrzny, gęsi od groma, dziewczyna ma chustę na głowie, ale i tak marznie, bez dwóch zdań. Takie jest polskie malarstwo. Groza bije nawet z sielanki. Nie wiem, czy wiecie, ale znam się świetnie na wielu rzeczach, w tym na sztukach plastycznych. Życie było mi uniwersytetem.
Janina pęka z dumy. Pewno sądzi, że nigdy wcześniej nie trafiłem do tak wspaniałego domu i jestem oszołomiony. Próbuję patrzeć z zachwytem na te arcydzieła w tanich ramach, choć chcę tylko parsknąć śmiechem. Widywałem takie miejsca wcześniej. Znam prawdę o tej babie. Póki co zachowuję ją dla siebie.
Do wyboru dostaję kawę i koniak. Zamawiam to drugie i doświadczam rozkoszy małego tryumfu. Janina kiwa głową. Paweł, który do tej pory stał i gapił się za okno, znika, by zaraz powrócić z koniakówką na srebrnej, grawerowanej tacy. Spuchła mu warga. Wokół oka czernieje obrzęk. Pochyla się tak, bym mógł wziąć koniakówkę, nie odrywając pleców od miękkiego oparcia. Sprawia wrażenie dziecka zawstydzonego swym straszliwym postępkiem. Dziękuję mu wylewnie. Paweł odstawia tacę i na powrót zamiera przy oknie. Kukła nie chłop. Moczę usta. Janina zadaje niezobowiązujące pytania. Chce wiedzieć, jak się mam i czy jestem zadowolony ze swojej pracy. Opowiada o sutych kolacjach w SPATiF-ie pół wieku temu. Mówi, że widywała Iwaszkiewicza i Tyrmanda. Wspaniali ludzie. Światli, kulturalni. Dziś takich bardzo brakuje. Rewanżuję się opowieścią o tym, jak Jerzy Pilch narzygał mi na buty, i niby od niechcenia wyjmuję telefon. Janina przełyka ślinę, milknie na moment. Paweł sztywnieje, zaciska pięści ze strachu i bezsilnej złości. Dałem mu radę raz, dam i ponownie. Zakładam nogę na nogę. Włączam telefon, zerkam to na ekran, to na nich.
Koniak to może nie centaur, lecz coś podobnego. Pachnie irysem. Wyczuwam porto, orzechy i suszone śliwki. Rozgrzewa język. Odstawiam koniakówkę na okrągły stolik i słucham, jak Janina prawi o tym, że w moje ręce przypadkiem wpadła cudza własność. Istotnie, w nich się znajduje, myślę sobie i dla zabawy zaczynam przeglądać zdjęcia, które zrobiłem. Jest Białostocka i wejście do naszej kamienicy. Uśmiecham się i słyszę, że powinienem być wdzięczny Janinie. Mogła pójść na policję, ale tego nie zrobiła. Podnoszę wzrok znad ekranu: proszę dzwonić nawet teraz!
Janina wypowiada długie zdanie pełne zdrobnień, z którego wynika, że wcale nie znam się na żartach, i przechodzi do konkretów. Osiem tysięcy złotych w gotówce teraz, jeśli oddam aparat. Wciąż przeglądam zdjęcia. Na nich kuchnia. Moja mama zakrywa się kołdrą. Cholera jasna, fajny bajer, no. Naprawdę mi się podoba, pewno przez ten koniak. Sprawię sobie taki, gdy tylko wpadnie forsa. Dają za złotówkę, a robienie zdjęć sprawia uciechę. Właśnie, skoro jesteśmy przy radościach i szmalu — oddam telefon za dwanaście kawałków, wypłaconych tu, w tej chwili.
Daję Janinie chwilę do namysłu. Wygląda, jakby właśnie przełknęła zgniłe jajo. Syn kładzie jej rękę na ramieniu. Mówi, że postawiłem ją w sytuacji bez wyjścia. Ale dobrze, zapłaci. Zauważa tylko, że żeruję na pamięci o zmarłym. Myślę: no dobrze, przynajmniej najem się tym zimnym posiłkiem. Paweł przynosi kasetkę. Janina wyjmuje pieniądze. Liczy. Na stole rośnie kupka. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem taki szmal, i wciąż przyglądam się fotografiom. Przesuwam je palcem po ekranie. Nawet nie wiedziałem, że tak można. Dopijam koniak. Pieniądze są gotowe. Janina pyta, czy chcę przeliczyć. Nie muszę. Akurat w tej kwestii jej ufam. Chcę wstawać. Zerkam ostatni raz w aparat na zdjęcie mojej mamy chowającej się pod kołdrą. Robi mi się bardzo zimno, a potem bardzo gorąco. Opadam z powrotem na fotel, a telefon niemal wylatuje z dłoni.
3.Oszołomienie trwa tylko chwilę. Upewniam się, że to, co zobaczyłem na zdjęciu, jest prawdą. Wstaję, dziękuję za poczęstunek i mówię, że jednak nici z transakcji. Chowam telefon do kieszeni.
Janina wolno podnosi się z krzesła. Przypomina wampira wstającego z trumny. Zwraca uwagę, że już się dogadaliśmy. Co mogę odpowiedzieć? Bardzo mi przykro. Zmieniłem zdanie. Takie moje prawo. Twarz staruszki robi się tak ostra, że można by nią ciąć kości. Mówi, że popełniam największy błąd w życiu. Ona mnie zniszczy. Zaraz stracę pracę w Balatonie. Zabiorą mi dom. Przyjdę jeszcze do niej na kolanach, żebrząc, by przyjęła ten telefon. Zna wiele ważnych osób, mówi, a ja jestem tylko starzejącym się kelnerem z jakieś speluny na Saskiej Kępie. Ludzie mojego pokroju myli kible w domach jej przodków. Jestem pierwszym pokoleniem po psie. Dupę podcieram gęsią. Słoma wystaje mi z butów.
Janina milknie. Jej spojrzenie rzeczywiście mogłoby należeć do węża. Sądzi, że zmiażdżyła mnie swoją przemową, lecz tylko podniosła mi ciśnienie. Zerkam jeszcze na sekretarzyk i przeszkloną biblioteczkę, na rzędy obrazów i te świeczniki. Mówię, że widziałem już takie nimfy bagienne, farbowane hrabiny jak ona. Udaje, Bóg wie kogo, a tak naprawdę — rżnie głupa. Te meble zdobyła jeszcze za komuny i tak, były sporo warte, ale potem wybuchła wolność i Ruskie nazwoziły tego szmelcu w trzy dupy, szanowna pani. W komisach można sobie oczy podbić takimi sekretarzykami. Gęsiarka to tania kopia. Janina wygląda, jakby dostała cegłą między oczy. Próbuje coś powiedzieć, nie daję i gadam dalej, nakręcając się każdym słowem, rozgrzany koniaczkiem i ludzkim kurewstwem. Kutavaggio był malarzem i wymieniał się z kolegami na obrazy. Każdy pacykarz tak robi. To knoty zapomnianych kaszaniarzy, napompowanych przez zmarłych dawno krytyków. Dali darmo, bo nie mieli co z tym zrobić. Może jakiś obraz i owszem, zejdzie w desie za pięć kółek, pod warunkiem że powisi tam dwa lata. Właśnie, właśnie, ile czasu minie, nim pani sprzeda ostatni złoty pierścionek?
Janina stoi oszołomiona. Paweł wciąż zaciska pięści.
Wygląda na to, że drogę do wyjścia muszę znaleźć sam.
Wychodzę od Janiny. Idę przez Walecznych w stronę Międzynarodowej. Próbuję poukładać myśli. Próbuję zrozumieć, w czym nagle się znalazłem. Próbuję się nie wywrócić.
Dziś każdy trąbi o sukcesie i szuka sposobu, jakby ten sukces osiągnąć. Nawet nie wie, co to takiego. Słyszę, że trzeba mieć bogatych rodziców, że pierwszy milion trzeba ukraść, że tylko ciężką pracą da się do czegoś dojść. Z rodzicami są same kłopoty. Od pracy ma się garba, a nie pieniądze. Złodzieje siedzą w więzieniach. To moje zdanie. A fakty są takie, że jednemu się udaje, drugiemu nie. Weźmy takiego Płaczka. Jak znam życie, sadził knoty jak każdy pacykarz. Kumple po fachu klepali biedę, on pływał w forsie. Od czego to zależy? Ja wiem.
Wiem i właśnie dlatego opadają mnie wątpliwości. Aż kamienieję pod Pikanterią, gdzie kiedyś miałem pół zmiany. Wyjmuję telefon kierowany durnym lękiem, że tylko mi się zdawało. Nie zobaczyłem tego, co zobaczyłem. Za moimi plecami grubasy w garniturach kroją kaczkę na drobne kawałki, które wsadzają sobie do wydętych ust. Po prawej mam staroświecki sklep z farbami i budkę, w której sprzedają wódę przez cały boży dzień. Dalej ciągną się garaże i plac parkingowy. Coś kiedyś słyszałem o tej budce i tym placu też.
Próbuję o tym nie myśleć. Patrzę w telefon. Nie oszalałem. Na zdjęciu widzę moją mamę zakrytą kołdrą, a nad nią autoportret Malczewskiego w zbroi. Ale na zdjęciu nie ma obrazu. Tylko coś innego. Przez moment mam ochotę cyknąć fotkę swojej własnej mordy. Widziałem ludzi, którzy robią coś takiego bez przerwy, jakby na całym świecie nie znali nic ciekawszego ponad własne ryje. Nie. Chowam telefon do kieszeni. Kupuję złotego denara w budce na Międzynarodowej. Opieram się o garaże. Piję. Zbieram myśli. Między samochodami kręci się grupka wyrostków. Wyglądają, jakby mieli mniej lat niż wyroków, a ja już pamiętam, co słyszałem o tym miejscu.
Budka działa całą noc, a właściciel ma drugi, czarny interesik. Nie bez powodu te gnojki przyglądają się samochodom. Nigdy nie rozbijają szyby. Używają taśmy. Unikają szkód, a z nimi kłopotów. Capną radio, GPS i do budki, za wódeczkę — to się nazywa wymiana bezgotówkowa. Bawi mnie to odrobinę i już wiem, co powinienem zrobić. Facet z budki nie jest jedynym paserem na Pradze.
Maszeruję Międzynarodową w stronę przystanku, z denarkiem w kieszeni, rozmyślając o innych denarach, a także dolarach, funtach i złotych polskich. Długo czekałem na taką szansę. Ani myślę wypuszczać jej z rąk. Życie polega na
Uwagi (0)