Darmowe ebooki » Powieść » Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola



1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 64
Idź do strony:
do czegoś wyższego jak Pluchart, pracować politycznie i dalej, jak z tego wynikało, mieć swój własny schludny pokoik, gdyż praca umysłowa wymaga ciszy i spokoju.

W drugim tygodniu, upewniony przez Jeanlina, że żandarmi sądzą, iż uciekł do Belgii, odważył się opuścić swą kryjówkę. Chciał sobie zdać sprawę z sytuacji i przekonać się, czy należy wytrwać dalej w strajku. Z samego początku już uważał sprawę za straconą, teraz, gdy oprzytomniał po chwilowym upojeniu, poczuł dawne wątpliwości i pewny był, że Kompania nie ustąpi. Ale nie był w stanie przyznać się do tego, dręczony obawą nędzy, jaka teraz nastąpi, i odpowiedzialności, jaka nań spadnie. Duma jego poniosłaby klęskę, a on sam wrócić by musiał do porażającej pracy w kopalni. Upadek strajku oznaczał koniec jego roli. Toteż nie okłamując się, usiłował rzetelnie odzyskać wiarę w powodzenie oporu, przywodząc sobie na myśl, że kapitał paść musi równocześnie z bohaterskim samobójstwem pracy.

W całej okolicy fabryki zamykano, bankructwa następowały po sobie bez przerwy i Stefan czuł tę ogólną ruinę, błądząc po polach nocą jak wilk, co się wychylił z kniei. Pod czarnym niebem stały martwe fabryki, trupy murszejące i rozpadające się w pył. Ucierpiały zwłaszcza cukrownie. Firmy Hoton i Fauvelles ogłosiły swą upadłość, w młynie parowym u Dutilleula stały maszyny od tygodnia, a dostarczająca kopalniom lin walcownia firmy Bleuze upadła zniszczona strajkiem. W kierunku Marchiennes było jeszcze gorzej. W hucie Gagebois pogaszono ognie, w fabryce ciesielskiej w Sonneville zredukowano produkcję, z trzech pieców fabryki kutych narzędzi żelaznych jeden tylko funkcjonował, a na całym horyzoncie nie tliła ni jedna bateria koksowa. Strajk w Montsou mający swe źródło w kryzysie przemysłowym zaostrzył go jeszcze i przyśpieszył ruinę fabryk okolicznych. Do dawniejszych przyczyn kryzysu, to jest braku zamówień z Ameryki i braku kapitału przez nadmierne inwestycje pożartego, przyłączyła się jeszcze jedna... brak węgla... tego chleba codziennego maszyn... kopalnie go przestały dawać... więc mowy o produkcji być nie mogło. Kompania produkowała w nie objętych strajkiem kopalniach tak mało, że od grudnia nie miała kawałka węgla zapasowego. Jedno wywoływało drugie, klęski następowały co dnia, a katastrofa dosięgła miast pobliskich, jak Lille, Douai i Valenciennes, gdzie jeden po drugim uciekali bankierzy, podkopując byt wielu rodzin.

Stefan z rozkoszą wdychał wraz z lodowatym powietrzem nocy ów powiew nicości, a w sercu jego rozkwitała nadzieja, że nadejdzie dzień, kiedy świat stary legnie w gruzach, rozpadną się majątki i przeznaczenie skosi wszystko jak łan pszenicy. Najbardziej jednak ciekawiły go kopalnie Kompanii i w czarne noce zwiedzał jedną po drugiej, radując się bardzo, ilekroć posłyszał o nowej szkodzie. Im dłużej chodniki stały opuszczone, tym częściej następowały zgniecenia i zapadania się. I tak, ponad północną galerią Mirou ziemia tak się obniżyła, że na przestrzeni stu metrów zapadła się droga wiodąca do Joiselle. Kompania bez targowania się płaciła właścicielom za grunty, obawiając się, by nie dostały się do dzienników alarmujące wieści. Crèvecoeur i Madeleine leżące w kruchych warstwach zasypywała ziemia z każdym dniem więcej, a nawet podobno w Victoire skały zgniotły w sztolni dwu nadzorców. Prócz tego, woda zalała zupełnie Feutry-Cantel, a w Saint-Thomas nowe stemplowanie okazało się tak słabe, że musiano obmurować główną galerię jezdną, aby kiedyś przynajmniej móc rozpocząć akcję ratunkową. Wobec tego, każda niemal godzina kosztowała Kompanię sumy ogromne, a wartość denara Montsou, zwiększona stokrotnie, spadała i groziła zniknięciem zupełnym.

Na widok tylu nieszczęść zbudziła się w duszy Stefana nadzieja. Sądził teraz, że trzeci miesiąc oporu unicestwiłby owego potwora — bożka skrytego w niedostępnym przybytku. Pomiędzy dziennikami rządowymi a opozycyjnymi wrzała walka. Największe okropności opowiadano o Międzynarodówce, której cesarstwo zaczynało się obawiać, chociaż wcześniej ją popierało. Rada nadzorcza nie mogła już udawać głuchej, wysłała więc delegatów. Traktowali oni jednak całą sprawę z taką pobieżnością, że po trzech dniach, wyraziwszy swój żal, wrócili do Paryża i zdali relację, że sprawa stoi doskonale. Ale krążyły też i inne wieści. Doniesiono Stefanowi, że obojętność była obłudą, a delegaci Rady nadzorczej pracowali gorączkowo przez cały czas, nie wtajemniczając jednak nikogo. Stefanowi więc ich rychły wyjazd wydał się sromotną ucieczką i pewny był zwycięstwa, mierząc tę pewność przypuszczalną trwogą delegatów.

Ale następnej nocy zwątpił znowu. Kompania miała tęgi kark i skręcić go było trudno. Mogła rzucić miliony i ściągnąć je potem z płac głodowych górników. Tej nocy zaszedł aż do Jean-Bart i dowiedział się, że była mowa o zakupie tej kopalni przez Kompanię. Deneulin podobno znajdował się w okropnych stosunkach, był chory, postarzał się, a córki walczyły z wierzycielami, by ocalić przynajmniej rzeczy najniezbędniejsze do życia. Mniejsza była nędza po koloniach, niż u tych mieszczan, gdzie kryć się musiano z tym, że pito wodę. Kopalnia stała, mimo bowiem szybkiego naprawienia wielkim kosztem pompy w Gaston-Marie, woda ją zalała. Deneulin wreszcie poprosił Gregoire’ów o pożyczkę 100.000, a odmowa, której zresztą był pewny, pogrążyła go do reszty. Motywowali odmowę tym, że chcą mu oszczędzić walki z koniecznością i radzili sprzedać. Wzbraniał się jeszcze. Do pasji go doprowadzało, że będzie musiał opłacić koszta strajku, i był pewny, że umrze tknięty paraliżem, w ataku wściekłości. Ale nie było rady. Musiał wysłuchać propozycji. Dręczono go, obniżano wartość znakomitego łupu, kopalni nowo urządzonej, wyposażonej we wszystkie maszyny i ulepszenia, dla eksploatacji której brakło mu jedynie kapitału obrotowego. Powinien być, jak mu mówiono, szczęśliwy, że zdoła zaspokoić wierzycieli, kłócił się przez dwa dni z delegatami, do pasji doprowadzony ich zimnym okrucieństwem i wreszcie donośnym głosem wrzasnął: Nie!

Na tym się na razie skończyło i delegaci wrócili do Paryża, by przeczekać ostatnie podrygi Deneulina. Stefan zrozumiał, że ta transakcja będzie nowym nieszczęściem dla górników Montsou i zamyślił się nad niezwyciężoną siłą wielkiego kapitału, który pasie się klęskami mniejszych, z ich trupów ciągnąc swe odżywcze soki.

Rano przyniósł mu Jeanlin dobrą wieść. W Voreux poczęto się obawiać, by nie runęło rusztowanie szachtu zjazdowego. Z wszystkich szczelin tryska woda i stu sprowadzonych cieśli pracuje nad naprawą dzień i noc.

Dotąd omijał Stefan Voreux, niepokoiła go bowiem sylwetka stojącego na nasypie żołnierza. Nie można było obejść patrolu, tkwił jak sztandar pułkowy widoczny z dala. Widział wszystko. Ale dziś noc była czarna, więc poszedł na kopalnię, gdzie towarzysze potwierdzili mu wieści, dodając, że pogniły też deski szalowania i praca ta zajmie ze trzy miesiące. Stefan krążył długo, nadsłuchując uderzeń młotów ciesielskich dochodzących z szachtu. Rana ta cieszyła go. Już świtało, gdy wracał. Żołnierz zobaczył go niewątpliwie. Stefan począł rozmyślać nad owymi synami ludu, używanych przeciw ludowi. O jakże łatwy byłby tryumf rewolucji, gdyby armia przeszła na jej stronę. Wystarczyło, by obywatel w kasarni39 przypomniał sobie swe pochodzenie. To napełniało najwyższą trwogą mieszczuchów. Na myśl tę zębami dzwonili. We dwie godziny runęłaby ich egzystencja pełna użycia, oparta na przemocy. Podobno całe już pułki są uświadomione socjalistycznie! Tak mówią, ale czy to prawda? Czy rozdzielone przez burżuazję naboje obrócą się przeciw niej? Stefan począł marzyć, jakby to było pięknie, gdyby stacjonujący tu pułk pierwszy oświadczył się za strajkującymi, wystrzelał właścicieli Kompanii i oddał kopalnie górnikom.

Głowa mu zapłonęła i nim się opamiętał, począł wstępywać na nasyp. I czemuż by nie mógł zaczepić tego wojaka, przekonać się, co myśli? Z niewinną miną, jakby miał tylko zamiar zbierać drobne kawałki węgla, zbliżył się do nieruchomego żołnierza.

— Hej, cóż tam bracie... Psie powietrze... ha? Spadnie śnieg, myślę!

Żołnierz był niskim, szczupłym blondynem o twarzy piegowatej. Stefan widząc, jak niezdarnie otula się płaszczem, poznał w nim rekruta.

— I ja tak sądzę — odparł cicho.

Spojrzał jasnymi oczyma na szare już niebo, czarne i sine chmury leżące w dali na ziemi ciężko, jak ołowiane.

— To dopiero rozum — ciągnął Stefan dalej — stawiać cię tam na górze, gdzie możesz na śmierć zamarznąć! Cóż to, czy mają nadejść kozacy?

Żołnierz drżał z zimna i milczał. Stała tam wprawdzie buda, do której się czasem w burzę krył Bonnemort, ale dano rozkaz, by nie opuszczać grzbietu nasypu, i żołnierz nie ruszył się, choć mu ręce tak zesztywniały, że nie czuł karabinu. Należał on do oddziału sześćdziesięciu ludzi strzegących Voreux i często przychodziła nań kolej stać tu. Odmroził już nogi i był półmartwy, ale dyscyplina wymagała ślepego posłuszeństwa, stał więc, bąkając słowa odpowiedzi głosem zaspanego dziecka.

Daremnie wysilał się Stefan, by poznać jego przekonania polityczne. Odpowiadał tak... i... nie... bez śladu zrozumienia, o co idzie. Kamraci mówią, że kapitan jest republikanin, ale jemu to obojętne, nie ma żadnych przekonań. Gdy każą strzelać, będzie strzelać z obawy kary. Stefan zadrżał gniewem dziecka ludu, nienawiścią do tych ludzi, którym odmieniono serca.

— Jak ci na imię, bracie?

— Julian.

— Skąd jesteś?

— Z Plogof... tam!

Wskazał ręką, sam nie wiedząc gdzie. Było to gdzieś w Bretanii, więcej nie wiedział. Ale na wspomnienie ożywił się, począł się śmiać.

— Mam matkę i siostrę. Czekają na mnie z utęsknieniem... Ale nieprędko jeszcze wrócę! Gdym odjeżdżał, odprowadziły mnie do Pont L’Abbé... Pożyczyliśmy konia od Lepalneka. Mało sobie nóg nie połamał na stoku Audierne. Kuzyn Karol traktował nas kiełbaskami, ale płakaliśmy... nie mogliśmy przełknąć... O Boże... Boże miły! Jakże to daleko moja ojczyzna!

Łzy mu napłynęły do oczu, choć nie przestawał się uśmiechać. Plogof, cypel Razu szarpany falami, przedstawiał mu się w aureoli słońca w porze kwitnienia wrzosów.

— Powiedz mi — dodał — czy sądzisz, że dostanę w ciągu dwuletniej służby miesiąc urlopu, gdy się będę dobrze sprawiał?

Stefan począł też opowiadać o Prowansji, którą dzieckiem opuścił. Zatopili się we wspomnieniach i nie widzieli lecących z góry gęstych płatów śniegu. Naraz Stefan ujrzał, że Jeanlin skrada się i daje mu znaki. A prawda, pomyślał, i na cóż fraternizować się z żołnierzami, potrzeba by było długich lat, by ich przekonać. Pojął teraz sygnały Jeanlina. Miano zluzować posterunek. Szybko pożegnał się i podążył do Requillart, a serce tłukło mu się, jakby poniósł klęskę. Jeanlin biegł za nim i klął na to bydlę-kaprala, który z daleka dawał żołnierzowi znaki, by strzelał do nich obu.

Julian stał na grzbiecie nasypu nieruchomy, wpatrzony w zawieję śnieżną. Zbliżył się sierżant, zamieniono regulaminowe wyrazy.

— Kto idzie? Stój! Parol!

Kroki z wolna oddaliły się. Zupełnie jak w kraju zdobytym. Mimo że dzień się zrobił jasny, kolonie były ciche, górnicy drzemali, zgrzytając tylko przez sen zębami, gdy ich doszedł odgłos kroków żołnierskich.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
II

Śnieg sypiący od dwu dni padać przestał, mróz ścisnął mocny. Czarne drogi, pola, domy, drzewa były teraz białe. Wszystko aż do skraju horyzontu pokryła śnieżna płachta. Kolonia spała pod nią, z kominów nie wznosiło się ni jedno pasmo dymu. Nie było węgla, domy zimne były jak kamienie przydrożne, a śnieg na dachach nie tajał. Wyglądały jak kwadraty białego kamienia ciche, zamarłe i tylko po drogach tętniły kroki żołnierzy.

Maheuowie spalili dnia poprzedniego ostatnią garść węgli uzbieranych na wale, nie można było i myśleć o świeżych z powodu śniegu i mrozu. Ni wróbel ziarnka byłby nie znalazł w takich warunkach. Mimo to Alzira chciała iść wygrzebywać węgiel. Ale słaba była, więc matka otuliła ją w podartą kołdrę i czekała właśnie na doktora Vanderhaghena. Była u niego dwa razy. Nie zastała, dowiedziała się natomiast od służącej doktora, że przyjdzie wieczorem do kolonii. Chora uparła się zejść na dół do wielkiej izby, jakby lepiej jej tu było przy wystygłym piecu. Drżała siedząc na stołku naprzeciwko dziadka Bonnemorta. Gorzej mu znowu było na nogi. Zdawało się, że śpi. Henrysia ni Leonory nie było, Jeanlin ich wyciągnął z domu i pewnie gdzieś żebrali po drogach. Po zimnej izbie chodził milczący Maheu, spoglądając wzrokiem zwierzęcia ogłupiałego z głodu, nie widzącego już swej klatki. Nie było również nafty, ale odblask śniegu mimo pomroku wieczoru pozwalał rozróżnić przedmioty w izbie.

Rozległ się stukot drewnianych sabotów, Levaque otwarła drzwi i wrzasła zaraz z progu.

— Powiedziałaś, że biorę od mego lokatora dwadzieścia sous za każdą noc spędzoną ze mną?

Maheude wzruszyła ramionami.

— Daj mi spokój! Nic nie mówiłam! Któż ci powiedział?

— Powiedziano mi i basta! Powiedziałaś dalej, że słyszysz przez ścianę, jak robię świństwa i brud narasta w moim domu warstwami, gdyż ciągle leżę na grzbiecie. No, zaprzecz... co?

Co dnia przychodziło do awantur z powodu plotek. Rodziny sąsiadujące z sobą kłóciły się i godziły nieustannie. Zwłaszcza teraz podczas strajku głód i niedostatek zbudziły żądzę sporów pomiędzy kobietami, a spory te kończyły się zazwyczaj bitką mężczyzn.

Niebawem wpadł Levaque, wiodąc za sobą za kark Bouteloupa.

— Oto jest nasz lokator! — zawołał. — Opowie nam, czy daje mojej żonie dwadzieścia sous za noc.

Bouteloup przerażony protestował, bąkając:

— O nie! Nigdy!

Levaque podsuwał Maheuowi pięść pod nos.

— Słuchaj, tego nie zniosę. Powinieneś swej żonie połamać kości! A może wierzysz temu, co mówi?

— Do stu diabłów! — mruknął Maheu zbudzony z zadumy. — Cóż to znowu za plotki? Czy nie dość ma każdy do roboty ze swą własną nędzą? Daj mi spokój albo stłukę cię na kwaśne jabłko! Któż to oczernił mą żonę? Kto mówił, że to powiedziała?

— Kto mówił? Pierronka!

Maheude wybuchła pogardliwym śmiechem i rzekła zwrócona do pani Levaque:

— A... Pierronka! Dobrze, powiem ci więc, co ona mówiła o tobie. Powiedziała, że śpisz zawsze z dwoma na raz.

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 64
Idź do strony:

Darmowe książki «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz