Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
Górą sterczał las sztab żelaznych, a pośród niego w powietrzu zawieszona niby sztandar rysowała się na tle jasnego nieba jedna jedyna siekiera, ponura i krwi łakoma jak brzeszczot gilotyny.
— Co za straszne twarze! — wyjąkała pani Hennebeau.
Négrel syknął przez zęby:
— To ciekawe, nie mogę rozpoznać ani jednego z nich! Skądże się wzięli tu ci rozbójnicy.
Wściekłość, głód kilkutygodniowy i znużenie zmieniły w istocie dobroduszne zazwyczaj twarze górników Montsou w paszcze dzikich zwierząt. W tej chwili zachodzące słońce rzuciło na białą równię snop czerwonych blasków. Wszystko spłynęło krwią, droga, lecące jak furie kobiety, mężczyźni, siekiera, wszystko zajaśniało purpurą.
— Cudny widok! — szepnęły Łucja i Janka półgłosem, tknięte malowniczością widowiska.
Ale przerażone cofnęły się zaraz ku pani Hennebeau wspartej o dzieżę. Na myśl, że któryś z pędzących drogą mógłby je dojrzeć w stodole... zdrętwiały. Śmierć była wówczas pewna. Négrel sam, choć zazwyczaj odważny, czuł, że blednie. Nie mógł się oprzeć drżeniu, choć się go wstydził, Cecylka zakopana w sianie leżała bez ruchu, a panny Deneulin odwracały głowy od straszliwego widoku, choć oczy ich rwały się patrzyć.
Była to wizja rewolucji, która kiedyś niechybnie przyjdzie i zmiecie posiadających z powierzchni ziemi. Tak, nadejdzie na pewno czas, gdy lud zleje ulice ich krwią, podrzucać będzie w górę ściętymi ich głowami, grzęznąć w błocie rozbitych kas. Kobiety tak będą wyły, mężczyźni tak błyskać zębami będą i pędzić w łachmanach z gromowym łoskotem nóg. Dzika horda zatrutym oddechem świat zamieni w grób. Nie zostanie kamień na kamieniu z tego, co było. Pożary obejmą świat, a ludzkość zamieszka w lasach i na pogorzeliskach miast obróconych w perzynę. W ciągu jednej nocy nędzarze wypiją wino i zgwałcą córki i żony posiadających. Nic nie zostanie, ani grosz zarobiony, ani tytuł pracą zdobyty... wszystko runie... a z popiołów, niby feniks, powstanie świat nowy.
Krzyk straszny zgłuszył słowa Marsylianki.
Łucja i Janka przypadły do mdlejącej niemal pani Hennebeau, a Négrel stanął przed nimi zasłaniając je swym ciałem. Czyż, myślał, dziś już w gruzy się ma rozlecieć społeczeństwo? Tłum przebiegł mimo i pojedynczo tylko biegli opóźnieni, a wśród nich Mouquette. Pozostała w tyle, wypatrując skrytych za firankami mieszczuchów. Gdy tylko którego ujrzała, nie mogąc mu plunąć w twarz, podkasywała się i raczyła ich tym, co uważała za szczyt pogardy. Niewątpliwie dostrzegła przez szpary skrytych w stodole, gdyż nagle podniosła spódnicę wraz z koszulą, obróciła się na pięcie i ukazała im swój olbrzymi, oświetlony krwawo promieniami słońca, nagi tyłek.
Gest był tak straszliwy, tak dziki, że nikomu na myśl nie przyszła nieprzyzwoitość tego postępku.
Tłum znikł na drodze do Montsou obsiadłej gęsto przez małe domki pomalowane jaskrawo. Powóz wyjechał znowu na drogę, ale furman wyraził przekonanie, że póki strajkujący są panami drogi do Montsou, pani i panienki nie mogą jechać bez narażenia na szwank swego życia. A jak na złość nie było innej drogi.
— Musimy przecież wrócić do domu, obiad czeka na nas — rzekła pani Hennebeau drżąc jeszcze ze strachu. — Ci oberwańcy wybrali sobie właśnie dzień, w którym mam gości. I takiej hołocie ma się świadczyć dobrodziejstwa?
Łucja i Janka usiłowały wykopać Cecylkę ze słomy. Broniła się, myśląc, że dzicy idą ciągle jeszcze, i powtarzała, że nie chce patrzyć na nich.
Wreszcie damy wsiadły do powozu, Négrel dosiadł konia i wpadł na pomysł, by powrócić drogą na Requillart.
— Jedź ostrożnie — rzekł do furmana — droga bardzo zła. Jeślibyś widział większe gromady robotników i nie mógł zjechać na drogę pod samym domem, to stań poza starą kopalnią, dojdziemy do domu pieszo i wejdziemy furtką ogrodową. Powóz i konie umieścisz potem gdziekolwiek, w jakiej szopie czy gospodzie.
Ruszyli. W dali widać było tłum zalewający Montsou.
Mieszkańców ogarnęła panika już na sam widok przelatujących ulicami dragonów i żandarmów. Obiegały straszne pogłoski. Mówiono o plakatach grożących mieszczanom rozpruwaniem brzuchów. Nikt ich nie czytał, a jednak cytowano ustępy dosłownie. Notariusza zwłaszcza ogarnął wielki strach, gdyż dostał list anonimowy z doniesieniem, że w piwnicy pod jego domem znajduje się beczka prochu i wyleci w powietrze, jeśli nie stanie po stronie ludu.
Gregoire’owie, których wizyta przeciągnęła się skutkiem tego listu, uśmiechali się i tłumaczyli mu, że list jest dziełem żartownisia, który chciał mu napędzić strachu wobec zbliżającego się tłumu robotników strajkujących. Nawet patrząc na wkraczający do miasta tłum, Gregoire’owie nie czuli żadnego niebezpieczeństwa. Byli pewni, że wszystko się dobrze skończy. Była dopiero piąta, więc czekali, aż droga się opróżni, by udać się do stojącego naprzeciwko budynku dyrekcyjnego, gdzie, jak mniemali, oczekuje ich już Cecylka. Ale nikt w Montsou nie podzielał ich zapatrywań. Biegano, szeptano, zamykano drzwi i okna. Maigrat naprzeciwko zasuwał drzwi wielkimi sztabami żelaza, a drżał przy tym tak, że mała słabowita żona musiała mu pomagać zasuwać rygle.
Tłum obiegł budynek dyrekcyjny i z wszystkich piersi podniósł się okrzyk:
— Chleba! Chleba! Chleba!
Pan Hennebeau stał właśnie przy oknie, gdy Hipolit wszedł, by zamknąć okiennice, z obawy, że kamienie mogą potłuc szyby. Zamknął wszystkie na dole i poszedł na piętro. Niebawem dobiegł szelest spuszczanych żaluzji, skrzyp okiennic obracających się na zawiasach. Niestety nie można było zamknąć okna kuchni w suterenie, a właśnie ogień pod blachą musiał zaraz wpaść w oczy oblegającym.
Pan Hennebeau, chcąc się przypatrzyć zbiegowisku, poszedł na drugie piętro i mimo woli wszedł do pokoju Pawła. Stąd widać było całą drogę, aż do warsztatów Kompanii. Stanął za firanką i patrzył. Ale pokój zajął na nowo jego myśli. Miednica była pusta i czysta, łóżko wystygło, prześcieradła porządnie złożone, kołdra bez jednego fałdu. Zaciekłość jego też zmieniła się w wielkie znużenie. Dusza jego, podobnie jak ten pokój, ostygła, znikł z niej brud tego ranka, wrócił mu spokój, był poważny, sztywny jak zawsze. I po cóż miał wywoływać skandal? Czyż co zmieniło się w tym domu? Żona jego miała jednego kochanka więcej i koniec. Faktu tego nie czyniło wiele dramatyczniejszym to, że wybrała go sobie spośród członków rodziny. To lepiej nawet może, przynajmniej ludzie nie będą paplali. Hennebeau począł wstydzić się swej zaciekłej zazdrości. Tolerował tamtego, będzie znosił i tego. Jakże śmieszny był waląc pięściami w łóżko! Trochę więcej pogardy dla tej kobiety i koniec. Gorycz zalała mu serce. Jakże bezcelowe było to wielkie długie cierpienie całego jego życia? Jakże upadlała go ta miłość i to pożądanie kobiety okrywającej go hańbą. Nagle pod oknem zagrzmiał okrzyk:
— Chleba! Chleba! Chleba!
— Ot głupcy! — mruknął przez zęby.
Słuchał, jak go przezywano próżniakiem, żarłokiem, podłą świnią zapychającą się specjałami, podczas gdy nędzarze giną z głodu. Kobiety spostrzegły kuchnię i na widok piekącego się bażanta wybuchły przekleństwami. A przekleństwom towarzyszył bezustanny okrzyk:
— Chleba! Chleba! Chleba!
— Ot głupcy! — powtórzył pan Hennebeau. — Czyż ja jestem szczęśliwy?
I ogarnął go gniew na tych ludzi nie znających jego cierpień. Chętnie podarowałby im swe wielkie dochody, gdyby mógł rozpocząć życie, jakie wiedli. Chętnie by posadził ich u stołu przy bażancie, a sam poszedł szukać miłosnych przygód z jakąś przesuwaczką, która by się mu cała oddała niepodzielnie. Dałby wszystko za życie wedle instynktu, wolne od tej męki, wyrzekłby się dla niego wykształcenia, wychowania, wszystkiego. Ot i teraz, zamiast męczyć się, będąc którymś z nich, dałby po prostu żonie w twarz i poszedł do sąsiadki na noc. Chętnie zgodziłby się na głód. Zawrót głowy spowodowany pustką żołądka zgłuszyłby ból serca. Ach tak, żyć jak bydlę, nie mieć nic, snuć się po polach... wszystko, byle nie cierpieć!
— Chleba! Chleba! Chleba! — zawrzało znowu.
Rozzłościł się i krzyknął.
— Chleba? Czyż to wystarczy, głupcy?
On wszak miał dość chleba, a upadł pod ciężarem życia. Na myśl o pustce, która go otaczała w tym pięknym, zasobnym, pełnym ludzi domu, ściskało mu się serce. I cóż z tego, że miał co jeść? Cóż za głupcem jest ten, który sądzi, że dostatek może dać szczęście. O, ci rewolucjoniści chcący zniszczyć świat stary, by w nowym każdemu wetknąć w rękę kromkę chleba z masłem, choćby postawili na swoim, nie będą w stanie usunąć ni jednego cierpienia, ni jednego rozetlić promienia radości w sercu zbolałym. O, nie w rozszerzeniu życia i jego namiętności leży szczęście, ale w wyrzeczeniu się ich. Najlepiej byłoby nie istnieć, lub istnieć jak drzewo, jak kamień, ziarnko piasku, które deptane stopą przechodnia nie spłynie krwią.
Poczucie nieuleczalności jego bólu napełniło oczy jego łzami. Mrok zapadł, a równocześnie po ścianach i okiennicach poczęły bębnić kamienie. Bez gniewu już teraz, przejęty tylko bólem własnym, powtarzał przez łzy szeptem.
— Ot głupcy... głupcy!
Ale z piersi kilkutysięcznej masy głodomorów uparcie wydzierał się zawsze ten sam dziki okrzyk:
— Chleba! Chleba! Chleba!
Doprowadzony do przytomności otrzymanym od Katarzyny policzkiem, Stefan stanął znowu na czele tłumu i donośnym głosem wykrzyknął, by ruszano do Montsou. Równocześnie głos jakiś wewnętrzny począł mu szeptać słowa rozwagi. Nie chciał uczynić tego wszystkiego, co się stało. To dziwne! Wyruszył przecież do Jean-Bart po to, by zapobiec nadużyciom, a oto potem brał udział w szeregu gwałtów, zagrzewał do nich nawet i w tej jeszcze ostatniej chwili rzucił hasło udania się do Montsou, by dzień okropny zakończyć obleganiem budynku dyrekcyjnego.
Mimo tego głosu wewnętrznego zatrzymał tłum przed dyrekcją, choć w drodze miał zamiar iść ku warsztatom i zapobiec zdemolowaniu, na co sobie tłum ostrzył zęby. Teraz, gdy rozpoczęła się kanonada do domu, daremnie szukał oczyma, na co by mógł skierować zawiść tłumu, daremnie myślał nad jakimś mniej karygodnym wybrykiem. Wtem zawołał nań stający w progu kawiarni Tisson człowiek jakiś. Właścicielka zamknęła okiennice, drzwi jedynie były nieco uchylone.
— Hej, to ja! Chodź no tu!
Był to Rasseneur. Około trzydziestu ludzi z kolonii robotniczych, którzy pozostali rano w domu, przyszło tutaj po nowiny. Za zbliżeniem się tłumu wpadli tutaj, by się ukryć. Siedział tu przy stole Zachariasz, Filomena i Pierron z żoną. Ci dwoje odwrócili się od wchodzącego i ukryli twarze w dłoniach.
— Niemiły ci mój widok? — mówił Rasseneur do Stefana. — Aha, rozumiem to! A co, nie mówiłem, rozpoczynają się głupstwa. Krzyczcie o chleb do końca świata... dostaniecie tylko ołowiu!
Stefan tymczasem odwrócił się od niego. Rzucił przez ramię tylko:
— Niemiły mi widok tchórzów, którzy z założonymi rękami przypatrują się, jak my narażamy życie.
— Więc masz zamiar splądrować dyrekcję? — spytał Rasseneur.
— Mam zamiar wytrwać do końca z towarzyszami, choćby przyszło umrzeć.
Zrozpaczony, gotów na wszystko, wmieszał się w tłum. Na drodze troje dzieci rzucało kamieniami. Kopnął każde po kolei i mruknął, że bicie szyb do niczego nie doprowadzi.
Bébert i Lidia uczyli się od Jeanlina używać procy. Każde ciskało kamień o zakład, które zrządzi większe spustoszenie. Lidia niezręcznym rzutem nabiła guza jednej z kobiet, a chłopcy śmiali się z tego, trzymając się za brzuchy. Poza nimi siedzieli obok siebie na ławce stary Mouque i Bonnemort. Nogi Bonnemorta ledwo zdołały dostawić go tutaj. Nie wiadomo nawet, czy go to wszystko interesowało, twarz jego bowiem miała obojętny, tępy wyraz, jak zawsze w dniach, kiedy nie mówił.
Nikt nie słuchał już Stefana. Kamienie padały gradem na dom, a on stał zrozpaczony pośród rozszalałych, których gniew budził się tak powoli, ale raz zbudzony nie znał granic. Tam, na południu zapalono się łatwiej, ale wyrządzano mniej szkód, tutaj krew ludu potrzebowała miesięcy, by się rozgrzać, ale potem szalała, aż do chwili, gdy wściekłość zwierzęca znużyła się własnym szałem. Musiał przemocą wydzierać Levaque’owi siekierę, uspokajać Maheuów rzucających oburącz kamienie. Niepokoiły go zwłaszcza kobiety, Levaque, Mouquette i inne. Opanowała je żądza mordu. Zgrzytały zębami, ściskały pięści i szczekały jak suki smagane dzikimi słowami starej Brûlé, która je podniecała bez przestanku.
Nagle zapanował spokój. Zdumienie dokazało tego, czego dokonać nie mogły zaklęcia Stefana. Na ulicy zjawili się Gregoire’owie. Postanowili raz wreszcie udać się do państwa Hennebeau i kroczyli z minami ludzi przekonanych, że cała awantura to tylko żart zacnych górników, których pokora i rezygnacja żywiła ich od stu lat. Strajkujący zgłupieli i zaprzestali rzucać kamieniami, z obawy, by nie trafić tego jegomościa i tej damy poważnej, którzy spadli jakby z nieba. Dali im spokojnie wejść do ogrodu, na schody i zadzwonić do zabarykadowanych drzwi. Właśnie wróciła też z urlopu pokojówka Rózia. Pochodziła z Montsou, znała wszystkich górników, uśmiechała się więc do nich. Uderzeniami pięści zmusiła Hipolita do otworzenia drzwi. Ostateczny był też czas na to, bo ledwo znikli Gregoire’owie, grad kamieni sypnął się na nowo. Tłum oprzytomniał i rozszalały jeszcze bardziej krzyczał:
— Śmierć mieszczuchom! Niech żyje republika socjalistyczna!
Rózia uśmiechała się dalej, idąc korytarzem. Rozśmieszyła ją przygoda i odezwała się do przerażonego służącego:
— O, oni nie mają nic złego na myśli! Znam ich!
Pan Gregoire spokojnie zawiesił kapelusz na wieszadłach. Potem pomógł żonie zdjąć gruby, sukienny płaszcz i rzekł:
— Oczywiście, robią głupstwa, krzyczą i na tym koniec. Wykrzyczą się i pójdą potem na kolację.
Zjawił się pan Hennebeau. Widział scenę z góry. Przyjął gości ze zwyczajną chłodną grzecznością i tylko bladość twarzy świadczyła o łzach przelanych przed chwilą. Teraz był to już tylko urzędnik, dyrektor, świadomy swych
Uwagi (0)