W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖
Najsłynniejsza powieść przygodowa Henryka Sienkiewicza skierowana do młodzieży. Czternastoletni Staś Tarkowski i ośmioletnia Nel Rawlinson zostają uprowadzeni przez beduinów.
Mężczyźni prowadzą ich przez pustynię do Smaina, sudańskiego dozorcy, którego rodzina została wzięta w niewolę przez Anglików. W drodze przeżywają różne przygody, dzieci muszą się mierzyć z nieznanym klimatem oraz zwyczajami, a także okrucieństwem ze strony porywaczy. Kiedy docierają na miejsce, okazuje się, że Sudańczyka nie ma w mieście, konieczna jest zatem dalsza podróż…
W pustyni i w puszczy ukazywała się w odcinkach w „Kurierze Warszawskim” w latach 1910–1911, po raz pierwszy jako całość została wydana w 1911 roku. Skierowana do młodego czytelnika ukazuje szeroki opis realiów Afryki — jej kultury, konfliktów, a także przyrody. Stała się międzynarodowym bestsellerem. Została przełożona na ponad 20 języków.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Na boku zaś arkusza znajdował się jeszcze następujący dodatek wypisany drobniejszymi literami:
Latawiec ten, z rzędu pięćdziesiąty czwarty, puszczony jest z gór otaczających nieznane w geografii jezioro. Kto go znajdzie, niech da znać do Zarządu Kanału w Port-Saidzie albo do kapitana Glena w Mombassa.
Gdy głos kapitana przebrzmiał, dwaj przyjaciele poczęli spoglądać na siebie w milczeniu.
— Co to jest? — zapytał wreszcie doktor Clary.
— Oczom nie wierzę! — odpowiedział kapitan.
— To przecież nie złudzenie?
— Nie.
— Wyraźnie napisano: „Nelly Rawlison i Stanisław Tarkowski.”
— Jak najwyraźniej...
— I oni mogą być gdzieś w tych stronach?
— Bóg ich uratował, a więc prawdopodobnie.
— Dzięki Mu za to! — zawołał z zapałem doktor.
— Ale gdzie ich szukać?
— Czy nie ma nic więcej na latawcu?
— Jest jeszcze kilka słów, ale w miejscu rozdartym przez gałęzie. Trudno odczytać.
Obaj pochylili głowy nad arkuszem i po dłuższym dopiero badaniu zdołali przesylabizować:
Pora dżdżysta dawno minęła.
— Co to ma znaczyć? — zapytał doktor.
— To, że chłopiec stracił rachubę czasu.
— I w ten sposób chciał mniej więcej oznaczyć datę. Masz słuszność! A zatem ten latawiec mógł być puszczony niezbyt dawno.
— Jeśli tak jest, to i oni mogą być niezbyt daleko.
Gorączkowa urywana rozmowa trwała jeszcze przez chwilę, po czym obaj zaczęli znów badać dokument i rozprawiać osobno nad każdym wypisanym na nim słowem. Rzecz wydawała się jednak tak nieprawdopodobna, że gdyby to nie działo się w stronach, w których nie było wcale Europejczyków, o sześćset przeszło kilometrów od najbliższego pobrzeża, doktor i kapitan przypuszczaliby, że to chyba niewczesny żart, którego dopuściły się jakieś dzieci europejskie po przeczytaniu dzienników opisujących porwanie albo wychowańcy jakiejś misji. Trudno jednak było oczom nie wierzyć: mieli przecie latawca w ręku i mało zatarte napisy czerniały przed nimi wyraźnie.
Ale i tak wiele rzeczy nie mieściło im się w głowie. Skąd dzieci wzięły papieru na latawce? Gdyby dostarczyła im go jaka karawana, w takim razie przyłączyłyby się do niej i nie wzywałyby pomocy. Z jakich powodów chłopiec nie starał się uciec wraz z małą towarzyszką do Abisynii? Dlaczego derwisze wysłali ich na wschód od Nilu, w strony nieznane? Jakim sposobem zdołały się wyrwać z rąk straży? Gdzie się ukryły? Jakim cudem przez długie miesiące podróży nie pomarły z głodu? nie stały się łupem dzikich zwierząt? dlaczego nie pomordowali ich dzicy? Na te wszystkie pytania nie było odpowiedzi.
— Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem — powtarzał doktor Clary — to chyba cud boski!
— Niezawodnie — odpowiedział kapitan.
Po czym dodał:
— Ależ i ten chłopak! Bo to przecie jego dzieło.
— I nie opuścił małej. Niech Bóg błogosławi jego głowę i oczy.
— Stanley, nawet Stanley nie wyżyłby w tych warunkach przez trzy dni.
— A jednak oni żyją.
— Ale proszą o pomoc. Postój skończony! Ruszamy natychmiast.
I tak się stało. Po drodze obaj przyjaciele badali jeszcze dokument w przekonaniu, że może odnajdą w nim wskazówki co do kierunku, w jakim należało zdążać z pomocą. Ale wskazówek brakło. Kapitan prowadził karawanę zygzakiem, mając nadzieję, że może trafi na jaki ślad, na jakie wygasłe ognisko lub na drzewo z wyciętymi na korze znakami. W ten sposób posuwali się przez kilka dni. Na nieszczęście weszli następnie na równinę zupełnie bezdrzewną, pokrytą wysokim wrzosowiskiem i kępami wyschłej trawy. Niepokój począł ogarniać obu przyjaciół, Jakże łatwo było rozminąć się na tych niezmiernych przestrzeniach nawet z całą karawaną, a cóż dopiero z dwojgiem dzieci, które, jak sobie wyobrażali, pełzły gdzieś tam jak dwa małe robaczki wśród wyższych od nich wrzosów. Upłynął znowu dzień. Nie pomagały ni blaszane puszki z kartkami w środku, zostawiane na kępach, ni ognie w nocy. Kapitan i doktor poczynali chwilami tracić nadzieję, czy im się uda odszukać dzieci, a zwłaszcza czy je odnajdą żywe.
Szukali jednak gorliwie i przez następne dni. Patrole, które Glen wysyłał w prawo i lewo, dały wreszcie znać, że dalej zaczyna się pustynia zupełnie bezwodna, więc gdy wypadkiem odkryto jeszcze raz w rozpadlinie ziemnej wodę, trzeba się było przy niej zatrzymać dla zrobienia zapasów na dalszą drogę.
Rozpadlina była raczej szparą, głęboką na kilkanaście metrów i stosunkowo bardzo wąską. Na dnie jej biło ciepłe źródło, kipiące jak ukrop, albowiem przesycone kwasem węglowym. Jednakże woda po wystudzeniu okazała się dobra i zdrowa. Źródło było tak obfite, że trzystu ludzi z karawany nie mogło jej wyczerpać. Owszem, im więcej czerpano, tym mocniej biło i wypełniało szparę wyżej.
— Może z czasem — mówił doktor Clary — będzie tu jaka miejscowość lecznicza, ale obecnie ta woda jest dla zwierząt niedostępna z powodu zbyt stromych ścian rozpadliny.
— Czy dzieci mogą trafić na podobne źródła? — zapytał kapitan.
— Nie wiem. Być może, że znajduje się ich w okolicy więcej. Ale jeśli nie, to bez wody muszą zginąć.
Nadeszła noc. Rozpalono nędzne ognie, wszelako nie budowano bomy, bo nie było z czego. Po wieczornym posiłku doktor i kapitan zasiedli na składanych krzesłach i zapaliwszy fajki poczęli rozmawiać o tym, co im najbardziej leżało na sercu.
— Żadnego śladu! — ozwał się Clary.
— Przychodziło mi do głowy — odpowiedział Glen — by wysłać dziesięciu naszych ludzi na brzeg oceanu z depeszą, że jest wiadomość o dzieciach. Ale rad jestem, żem tego nie uczynił, gdyż ludzie prawdopodobnie zginęliby w drodze, a gdyby nawet doszli, to po co budzić na próżno nadzieję...
— I odnawiać ból...
Doktor zdjął z głowy biały hełm i obtarł spocone czoło.
— Słuchaj — rzekł. — A gdybyśmy wrócili nad tamto jezioro, kazali naścinać drzew i palili nocami olbrzymi ogień. Może dzieci dostrzegły...
— Gdyby były blisko, to znaleźlibyśmy je i tak, a jeśli są daleko, to wypukłości gruntu ogień zasłonią. Ta płaszczyzna pozornie jest równa, a w rzeczywistości cała w garbach, pofalowana jak ocean. Przy tym cofając się stracilibyśmy ostatecznie możliwość znalezienia nawet ich śladów.
— Mów otwarcie, nie masz żadnej nadziei?
— Mój drogi, my jesteśmy dorośli, silni i zaradni mężczyźni, a pomyśl, co by się z nami stało, gdybyśmy się znaleźli tu tylko we dwóch, nawet z bronią, ale bez zapasów i bez ludzi...
— Tak! niestety, tak... Wyobrażam sobie dwoje dzieci idących w taką noc przez pustynię.
— Głód, pragnienie, dzikie zwierzęta...
— A jednak chłopiec pisze, że szli tak długie miesiące.
— Toteż jest w tym coś, co przechodzi moją wyobraźnię.
Przez dłuższy czas słychać było wśród ciszy tylko skwierczenie tytoniu w fajkach. Doktor zapatrzył się w blade głębie nocy, po czym ozwał się przyciszonym głosem:
— Późno już, ale sen mnie odbiega... I pomyśleć, że oni, jeśli żyją, to błądzą tam gdzieś przy księżycu, wśród tych suchych wrzosów... sami... takie dzieci! Pamiętasz, Glen, anielską twarz tej małej?
— Pamiętam i nie mogę zapomnieć.
— Ach! dałbym sobie rękę uciąć, gdyby...
I nie dokończył, albowiem kapitan Glen zerwał się jak oparzony.
— Raca w oddali! — krzyknął — raca!
— Raca! — powtórzył doktor.
— Jakaś karawana jest przed nami.
— Która może znalazła dzieci!
— Może. Spieszmy ku niej!
— Naprzód!
Rozkazy kapitana rozległy się w jednej chwili w całym obozie. Zanzibarczycy zerwali się na nogi. Niebawem pozapalano pochodnie. Glen w odpowiedzi na daleki sygnał polecił wypuścić kilka rac, jedną po drugiej, a następnie dawać raz po raz karabinowe salwy. Zanim upłynął kwadrans, cały obóz był już w drodze.
Z dala odpowiedziały strzały. Nie było już żadnej wątpliwości, że to jakaś europejska karawana wzywa z niewiadomych przyczyn pomocy.
Kapitan i doktor biegli na wyścigi, miotani na przemian obawą i nadzieją. Znajdą dzieci czy ich nie znajdą? Doktor mówił sobie w duszy, że jeśli nie, to w dalszej drodze będą mogli chyba szukać tylko ich zwłok wśród tych okropnych wrzosowisk.
Po upływie pół godziny jedna z takich wypukłości gruntu, o jakich mówili poprzednio, zasłoniła obu przyjaciołom dalszy widok. Ale byli już tak blisko, że słyszeli wyraźnie tętent koni. Jeszcze kilka minut — i na grzbiecie wzniesienia pojawił się jeździec trzymający przed sobą duży, białawy przedmiot.
— W górę pochodnie — skomenderował Glen.
W tej samej chwili jeździec osadził konia w kręgu światła.
— Wody! Wody!
— Dzieci! — zakrzyknął doktor Clary.
— Wody! — powtórzył Staś.
I prawie rzucił Nel w ręce kapitana, a sam zeskoczył z siodła.
Lecz natychmiast zachwiał się i padł jak martwy na ziemię.
Radość w obozie kapitana Glena i doktora Clarego nie miała granic, ale ciekawość obu Anglików wystawiona była na ciężką próbę. Jeśli bowiem poprzednio nie chciało im się w głowie pomieścić, by dzieci mogły same przebyć olbrzymie puszcze i pustynie dzielące te strony od Nilu i Faszody, to obecnie nie rozumieli już całkiem, jakim sposobem ten „mały Polak”, jak nazywali Stasia, nie tylko tego dokonał, ale zjawił się przed nimi jako wódz całej karawany, zbrojnej w broń europejską, ze słoniem dźwigającym palankin, z końmi, namiotami i ze znacznymi zapasami żywności. Kapitan rozkładał na ten widok ręce i mówił co chwila: „Clary, dużo widziałem, ale takiego chłopca nie widziałem!” — A poczciwy doktor powtarzał z nie mniejszym zdumieniem: „I małą wyrwał z niewoli — i ją ocalił!” — po czym leciał do namiotów zobaczyć, jak się dzieci mają i czy śpią dobrze.
A dzieci, napojone, nakarmione, przebrane i ułożone do snu, spały jak zabite przez cały następny dzień; ludzie z ich karawany tak samo. Kapitan Glen próbował wypytywać o przygody podróży i o Stasiowe czyny Kalego, ale młody Murzyn otworzywszy jedno oko odpowiedział tylko: „Pan wielki wszystko może” — i zasnął znowu. Ostatecznie trzeba było odłożyć pytania i wyjaśnienia do dni następnych.
Tymczasem dwaj przyjaciele naradzali się nad odwrotną drogą do Mombassa. Dotarli i tak dalej i zbadali więcej okolic, niż im polecono, postanowili więc wracać niezwłocznie. Kapitana nęciło wprawdzie bardzo owo nieznane w geografii jezioro, ale wzgląd na zdrowie dzieci i chęć oddania ich jak najprędzej stroskanym ojcom przemogły. Doktor jednakże zastrzegał, że trzeba będzie wypocząć na chłodnych wyżynach gór Kenia albo Kilima-Ndżaro. Stamtąd też dopiero uradzali wysłać wiadomość do ojców i wezwać ich, by przybyli do Mombassa.
Odwrotna podróż rozpoczęła się, po należytym wypoczynku i kąpielach w ciepłych źródłach, na trzeci dzień. Był to zarazem dzień rozstania się z Kalim. Staś przekonał małą, że ciągnąć go z sobą dłużej, do oceanu albo też do Egiptu, byłoby z ich strony samolubstwem. Mówił jej, że w Egipcie, a nawet i w Anglii, Kali nie będzie niczym więcej, tylko sługą, podczas gdy objąwszy panowanie nad swym narodem rozszerzy i utwierdzi, jako król, chrześcijaństwo, złagodzi dzikie obyczaje Wa-himów i uczyni z nich nie tylko ucywilizowanych, ale i dobrych ludzi. To samo mniej więcej powtórzył i Kalemu.
Wylało się jednak przy pożegnaniu mnóstwo łez, których nie wstydził się i Staś, albowiem i on, i Nel przeżyli przecież z Kalim tyle złych i dobrych chwil i nie tylko nauczyli się oboje cenić jego poczciwe serce, ale pokochali go szczerze. Młody Murzyn długo leżał u nóg swego bwana kubwa i dobrego Mzimu. Dwukrotnie powracał, by jeszcze popatrzeć na nich, ale wreszcie chwila rozłączenia nadeszła i dwie karawany ruszyły w dwie przeciwne strony.
W czasie drogi dopiero rozpoczęły się opowiadania o przygodach dwojga małych podróżników. Staś, trochę niegdyś skłonny do chełpliwości, teraz nie chełpił się wcale. Po prostu zbyt wielu rzeczy dokonał, zbyt dużo przeszedł, zbyt się rozwinął, by nie miał rozumieć, że słowa nie powinny być większe od czynów. Było zresztą dość samych czynów, choćby opowiadanych jak najskromniej. Co dzień, w czasie upalnych „białych godzin” i wieczorami na postojach — przed oczyma kapitana Glena i doktora Clarego przesuwały się jakby obrazy tych zdarzeń i wypadków, przez które przeszły dzieci. Widzieli więc porwanie z Medinet-el-Fajumu i straszną drogę na wielbłądach przez pustynię — i Chartum, i Omdurman, podobne do piekła na ziemi — i złowrogiego Mahdiego. Gdy Staś opowiadał, co odrzekł Mahdiemu, gdy ów namawiał go do zmiany wiary, obaj przyjaciele powstali i każdy z nich uścisnął silnie prawicę Stasia, po czym kapitan rzekł:
— Mahdi już nie żyje!
— Mahdi nie żyje? — powtórzył ze zdumieniem Staś.
— Tak — ozwał się doktor. — Zatchnął się własnym tłuszczem, czyli inaczej mówiąc umarł na serce, a panowanie po nim objął Abdullahi.
Nastało długie milczenie.
— Ha — rzekł Staś — nie spodziewał się, gdy nas wyprawiał na zgubę do Faszody, że śmierć pierwej jego dosięgnie...
Po chwili zaś dodał:
— Ale Abdullahi jeszcze od Mahdiego okrutniejszy.
— Toteż zaczęły się już bunty i rzezie — odpowiedział kapitan — i cała ta budowa, którą wzniósł Mahdi musi prędzej lub później runąć.
— A co potem nastąpi?
— Anglia — rzekł kapitan115.
W dalszym ciągu drogi Staś opowiadał o podróży do Faszody, o śmierci starej Dinah, o wyruszeniu z Faszody do bezludnych okolic i o poszukiwaniu w nich Smaina. Gdy doszedł do tego, jak zabił lwa, a następnie Gebhra, Chamisa i dwóch Beduinów, kapitan przerwał mu tylko dwoma słowami: All right!, po czym znów uścisnęli jego prawicę i obaj z Clarym słuchali ze wzrastającym zajęciem dalej: o oswojeniu Kinga, o osiedleniu się w „Krakowie”, o febrze Nel, o znalezieniu Lindego i o latawcach, które dzieci puszczały z gór Karamojo. Doktor, który z każdym dniem przywiązywał się coraz mocniej do małej Nel, przejmował się tak dalece wszystkim, co jej najbardziej groziło, że co pewien czas musiał pokrzepiać się kilku łykami brandy, a gdy Staś jął opowiadać,
Uwagi (0)