Darmowe ebooki » Powieść » Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 39 40 41 42 43 44 45 46 47 ... 79
Idź do strony:
z dawnych lat, jakieś mgliste wspomnienie go przenika, nieomal pewność, że kiedyś także jechał o wczesnym świcie na wiejskim wozie i przygrywał na fujarce. Niebawem furmanka ginie w szaroś­ci, a melodyjka też powoli zanika. Zaremba czuje, że wróciły mu siły, chce teraz jednego: jak najszybciej znaleźć się w Warszawie i zobaczyć syna. Gdy wraca do auta i rusza, ma absolutną pewność, że bezbłędnie panuje nad oporną maszyną. Mijając furmankę opu­szcza szybę i macha jadącym ręką. Ma przed sobą pustą szosę. Przyśpiesza. Czuje, jak go wypełnia i rozpiera młodzieńcza spra­wność fizyczna. I wtedy auto wpada w poślizg i roztrzaskuje się o przydrożne drzewo.

 

Na krótko przed północą Adam Nagórski odprowadza Halinę do jej apartamentu na pierwszym piętrze. Już w przedpokoju ogar­nia ich ciężki aromat kwiatów, a gdy Nagórski, wyprzedzając Ha­linę, przyciska kontakt elektryczny i otwiera drzwi do salonu, zagęszczenie kwiatów wyłania się przed nim tak bujne i obfite, bo do kwiatów poprzednich przybyły kosze oraz bukiety z koncer­tu dzisiejszego, przede wszystkim róże, tulipany i goździki, trochę cieplarnianych, nazbyt wydelikaconych bzów, wobec tego wielokolorowego i nienaturalnie obfitego gęstowia przeżywa moment wahania, czy wejść do środka. I mówi:

— Jednak nadmiar bywa niekiedy niepokojący.

— Nadmiar czego? — pyta Halina, wchodząc do środka.

Nagórski znów z nie całkiem ukształtowanym w otwartych oczach zarysem twarzy Nike:

— Jeżeli nie jesteś bardzo zmęczona...

— Trochę jestem, ale to przyjemne zmęczenie. Napijesz się?

— Chętnie.

— Koniak? Whisky?

— Raczej whisky. Wiesz, co to jest koniak?

— Już słyszałam, ktoś mi opowiadał, koniak to jest trunek, zapomniałam jak jest dalej...

— Który klasa robotnicza pije ustami swoich najlepszych przedstawicieli.

— Zabawne!

— Myślisz? To jest dowcip, ale dowcip realistyczny.

— Wy tutaj wszyscy opowiadacie dowcipy.

— Czemu się dziwisz? Służba zawsze lubi się nabijać ze swo­ich panów, ale oni na swój sposób bywają arystokratyczni i lu­bią się niekiedy pobratać ze służbą, opowiadając kawały o sa­mych sobie.

— Dziwne to wszystko.

— Egzotyczne?

— Nie, właśnie dziwne.

— Cóż? Żyjemy.

— Wciąż patrzę i słucham, i nie mogę się napatrzyć i nas­łuchać.

— Polski?

— Wszystkiego. Znów ten ironiczny uśmiech?

— Przepraszam, to odruchowo.

— Wy prawie wszyscy tak się uśmiechacie. A już kiedy zaczynam mówić, co mi się tu podoba...

— A co ci się podoba?

— Wciąż sprawiacie takie wrażenie, jak byście chcieli przy­byszowi stamtąd, z Zachodu, dać do zrozumienia, że w porównaniu z wami jest mało doświadczonym, głupiutkim dzieckiem. Czy nie tak?

— Mów dalej, Halinko.

— Cóż mam mówić? Wiem, że nie jestem specjalnie mądra, ale kto wie, czy na wiele spraw nie mam świeższego spojrzenia od was. Mniej przeżyłam, mniej widziałam okropności, nie musiałam walczyć z tyloma trudnościami, ale może dlatego potrafię widzieć i więcej, i ostrzej. Mnie się naprawdę wiele rzeczy tutaj podoba, pamiętam, jak było przed wojną, i też może lepiej pamiętam od was, bo to, co było, stało się dla mnie ostatnim i jedynym obrazem Polski, jaki wywiozłam z kraju. Bardzo się bałam tego przyjazdu.

— Ale nie żałujesz?

— Jeszcze nie wiem, wszystko jest za świeże. Prócz jednego.

— Mianowicie?

— Was!

— Przybyszom z Zachodu na ogół się podobamy.

— Ja nie jestem przybyszem z Zachodu.

— Wiem i wcale nie miałem zamiaru dać ci do zrozumienia, że uważam cię za przybysza z Zachodu. Chciałem tylko powiedzieć, że prawdziwi przybysze z Zachodu nie są w stanie uchwycić wielo­znaczności różnych naszych gestów i manifestacji. Nie znają zasad.

— Ja się też w tych zasadach gubię. I w samej grze.

— Bo wyszłaś z wprawy. Ale gdybyś tu posiedziała dłużej, szybko byś doszła do formy. A raczej, żeby być ścisłym, do antyformy, do czegoś, co jest zaprzeczeniem formy klarownej i jed­noznacznej.

Odrzuciła głowę do tyłu, jakby stojącego tuż obok, przy stole, chciała lepiej widzieć.

Nagórski uśmiechnął się.

— Boże, jaka ty jesteś w tej chwili podobna do Krzysia!

— Już mi to kiedyś powiedziałeś w Paryżu i teraz, zaraz na lotnisku. Naprawdę jestem podobna?

— Każdy szczegół twojej twarzy wydaje się inny, a w całości, zwłaszcza w tym tak dla ciebie charakterystycznym odrzuceniu gło­wy trochę do tyłu, Krzyś prawie żywy.

— Mama mi tego ani razu nie powiedziała. Wiesz, trochę tych kwiatów zawiozę przed odjazdem mamie. Twojej także.

— Będzie zachwycona.

— Trochę mi przykro, że mama nie przyszła na koncert. We wtorek też nie była.

— Zlituj się, Halinko, sama widziałaś, jaka jest pogoda, a twoja mama przekroczyła osiemdziesiątkę, w Polsce ludzie szyb­ciej się zużywają niż tam, u was.

— A twoja matka?

— Ba! Moja jest szczególnie przemyślnym kaprysem natury.

— Pięknie dzisiaj wyglądała. Gdybym miała żyć długo, chcia­łabym się zestarzeć, jak ona. Ale wolałabym nie. Podziwiać można starość drugich, własna jest nieprzyzwoita. Nie uważasz?

— Owszem, uważam.

— Wiesz, Adam, ile my się znamy?

— Długo.

— Pamiętasz, kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy?

— Raczej nie.

— Ja pamiętam. Już mieszkaliśmy w Warszawie, to był dwudzies­ty trzeci.

— Boże!

— Przyszedłeś do nas, a właściwie do mamy z wizytą. Pamiętam, że w głowie nie mogło mi się pomieścić, w jaki sposób mama może mieć takiego niedorosłego brata. Miałam wtedy sześć lat, a Krzyś był zupełnie malutki i miał złote, kędzierzawe włoski. Ty byłeś bardzo ładnym chłopcem.

— To rzeczywiście była Wielkanoc?

— Na pewno, Wielki Piątek albo Wielka Sobota, bo, jak przysze­dłeś, mama zawołała mnie z kuchni, kiedy się piekły babki i mazurki.

— Zabawne!

— Babki i mazurki?

— Wydawało mi się do tej pory, że wszystkie świąteczne fe­rie spędzałem poza domem, przeważnie w gościnie u kolegów. Mia­łem w Jeleniu sporo kolegów z tzw. sfer ziemiańskich. Ale pocze­kaj, może nasz rację, to by się zgadzało, w dwudziestym trzecim roku byłem w trzeciej klasie, oczywiście, przyjechałem wtedy na Wielkanoc do domu, bo oni spędzali święta we Włoszech. Strasz­nie to było dawno.

Chwila milczenia. Wreszcie Halina:

— No widzisz, i zrobiło się prawie smutno.

— Pozwolisz, że wezmę jeszcze trochę whisky?

— To może i mnie kapkę koniaku. Ale dosłownie kapkę. Nie uważasz, że mój polski jest dosyć dobry?

— Bezbłędny! Taką kapkę?

— Może być ciut, ciut podwójna.

I znów po chwili:

— Byłeś o matkę zazdrosny?

— Ależ nie, skąd? Ojczyma ubóstwiałem, pułkownik Abgar-Sołtan był przedmiotem mojej ówczesnej adoracji, choć wkładałem wiele wysiłków, aby i jemu, i matce mogło się zdawać, że go nie­nawidzę. O, to długa i wówczas piekielnie dla mnie zawiła his­toria. Pojęcia nie masz, Halinko, jak strasznie się w dzieciń­stwie wstydziłem, że mam starego ojca. Najpierw myślałem, że wszyscy ojcowie muszą być bardzo starzy. Dopiero kiedy zaczą­łem chodzić do przedszkola, otworzyły mi się oczy. Ojciec, jadąc rano do Hipoteki, podrzucał mnie po drodze autem na Bracką i już chyba drugiego czy trzeciego dnia spotkałem w bramie przedszkola jedną z koleżanek, kiedy się całowała na pożegnanie z młodym mężczyzną. Spytałem ją, czy to jej braciszek, wtedy ona wybuchnęła śmiechem, strasznie długo chichotała, ten śmiech dopadał mnie później przy różnych okazjach przez wiele lat, jeszcze te­raz wydaje mi się, że go słyszę gdzieś tak daleko, tak bardzo daleko, jak pogłos w ciemnym, długim korytarzu. Od razu wtedy poczułem, że palnąłem potężne głupstwo, to był, oczywiście, oj­ciec, ten gołowąsy szczeniak. I jeszcze, żeby mnie do końca po­grążyć, spytała, zresztą chyba w najniewinniejszej intencji, czy staruszek, który był ze mną w aucie, to mój dziaduś. Z po­błażliwej perspektywy tylu lat uważam, iż okazałem pewne męstwo, poprzestając na potwierdzeniu tej wersji, mogłem się przecież powołać na pradziadka, prawdopodobnie bardzo bym w ten sposób koleżance zaimponował.

— Twój ojczym był, zdaje się, bardzo pięknym mężczyzną?

— Zdaje się, w każdym razie ja go za takiego uważałem. Twoje zdrowie, Halinko, byłaś dzisiaj naprawdę wspaniała, kto wie, czy nawet o ułamek dziesiętny nie lepsza niż w recitalu.

— Naprawdę?

— Sama wiesz.

Znów odrzuciła głowę do tyłu.

— Wiem! Ale zawsze jest przyjemnie słyszeć potwierdzenie.

— Bardzo bym chciał posłyszeć jeszcze kiedyś twego Mahlera, wiesz którego? Die zwei blauen Augen von meinem Schatz, błękit­ne oczy mojej najdroższej...

— Lubisz to?

— Bardzo! Kiedy przyjedziesz do Polski?

Zawahała się.

— Nie wiem, Adam.

I po chwili:

— Chyba nigdy.

Nagórski dolał whisky na dwa palce.

— Masz Pieśni Wędrowca nagrane?

— Przyślę ci płytę, dyryguje Eduard Beinum. Ale lepiej do mnie przyjedź.

— Ba! To nie takie proste.

Halina po chwili:

— Wybacz, Adam, może nie powinnam stawiać takich pytań...

— Chodzi ci pewnie o to, czy nie za bardzo utrudniłem so­bie życie, tak? Cóż ci powiedzieć, miła moja? Oczywiście, w pew­nym sensie rzeczywiście życie sobie utrudniłem, ale dobrowolnie i świadomie. Jednak w rozrachunku ostatecznym, kto wie, czy żyć tutaj w sposób trudny nie znaczy żyć lżej i łatwiej, przynaj­mniej dla pewnego gatunku ludzi.

— Niezależnych?

— Raczej dumnych. Zasady naszych narodowych gier bywają bar­dzo różne, Halinko. A i gracze różni.

I naraz, wbrew dotychczasowej wstrzemięźliwości, a może właś­nie z powodu niej, zbyt długo sobie narzuconej, lub może również dzięki przypływowi ożywienia spowodowanego alkoholem, odczuł po­trzebę mówienia:

— Zrozum, Halinko, skoro tak, jak u nas, źle funkcjonuje cała rozległa sfera polityczno-społeczna i zły, z gruntu niemo­ralny i powodujący najdotkliwsze zniekształcenia ucisk nie omi­ja żadnej dziedziny życia, wówczas wszyscy ponoszą straty, za­równo ci, którzy rządzą lub rządom biernie ulegają, jak i ci, którzy wyrażają sprzeciw. W tych warunkach nikt nie może podjąć żadnej decyzji, którą mógłby uznać za bezwzględnie słuszną lub niesłuszną, zawsze bowiem wokół każdego wyboru mnożyć się poczy­nają rozliczne zastrzeżenia i wątpliwości, nic nie jest czyste i klarowne, w każdym człowieku, nawet jeśli sobie z tego nie zdaje sprawy, dokonuje się bezustanne zazębianie racji i niera­cji, słuszności i niesłuszności, okruchy dobra odbarwiają zło, a szczypta zła zamąca dobro, zamiast osądu jednoznacznego pow­staje w każdym z nas i przy każdym wyborze zlepek, jak przekła­daniec, ukręcony z różnych sprzecznych ingrediencji, tak nie­stety jest i chyba inaczej być nie może, ludzie są ludźmi i ludzie chcą żyć. Gdybyś mnie zatem spytała, co w podobnej sytu­acji robić i jakie decyzje podejmować, mógłbym ci odpowiedzieć jedno: postępuj tak, aby to, co zamierzasz lub chcesz uczynić, było w możliwie największej zgodzie z twoją osobowością i cho­ciaż nie całkiem ją wyrażało, przecież było w jakiś sposób zbie­żne z twoją naturą, przylegało do niej możliwie ściśle, to wszystko! A gdybyś mnie z kolei spytała, czy ta miara...

W tym momencie telefon. Halina podnosi słuchawkę.

— Słucham?

Nagórski, wciąż ze szklanką whisky, stoi zbyt blisko, aby nie usłyszeć męskiego głosu: here’s Aimo, good night, darling76.

Halina:

— Where are you77?

Nie słychać żadnej odpowiedzi, tylko odgłos położonej słu­chawki. Po chwili Halina też słuchawkę odkłada.

— Przepraszam cię, Adam — mówi.

A gdy nakręca numer recepcji, Nagórski dyskretnie się co­fa, przez co natychmiast ogarnia go gęstowie róż, pnących się wokół w ogromnych koszach.

Halina trochę nazbyt głośno i rozkazująco:

— Poproszę pokój osiemnaście.

Moment ciszy i zaraz potem odgłos pobrzmiewającego natarczywie w odległej głębi sygnału. Nagórski pochyla się, aby pową­chać róże i gdy przymyka oczy, jeszcze raz tego wieczoru, po­przez rytmicznie ponawiany sygnał, wyłania się przed nim twarz Nike z rozchylonymi wargami i jej nagie ciało, nie — myśli — to nie jest powrót choroby, to nie jest choroba, już nie jestem chory, to tylko zwykłe wspomnienie choroby, ale wspomnienie, które nic we mnie nie porusza i pozostawia mnie obojętnym, jakbym to nie ja tęsknił do tego zanikającego teraz ciała i nie ja przeżywał — — — — — ponieważ słyszy, jak Halina słuchawkę odkłada, jeszcze raz pochyla się nad różami i odwra­ca się, odruchowo podnosząc do ust szklankę, aby ukryć w ten sposób nagły popłoch, lecz szklanka jest pusta, więc udając, że pije, myśli: czyste i jasne oczy Krzysia, gdyby żył, byłyby również zmęczone i puste, jak jej, a jego dziecięce wargi uksz­tałtowałyby podobny grymas goryczy.

I mówi:

— Jeżeli chcesz, Halinko, zejdę na dół do baru.

— Myślisz, że tam jest?

— Przyślę ci go.

— Nie! — i znów sprzeciw ciasnych poczwar, piekielnych Furii zagradzających drogę Orfeuszowi, zabrzmi w jej głosie.

I już ciszej:

— Po co?

Zatem Nagórski:

— Więc jutro o dwunastej spotykamy się na rodzinnym ślubie, a potem intymny obiad u mnie.

Halina, jednak mimo ostatecznego znużenia, przechylając gło­wę do tyłu:

— Dziękuję ci za wszystko, kochany.

— Za co?

— Jestem śmieszna, prawda?

— Ty?

Chce powiedzieć: „miłość nigdy nie jest śmieszna”, myśli: „jeśli się dawno przestało być młodym, zawsze jest śmiesznością podszyta”.

— Miła moja, mogę ci tylko z całego serca życzyć, aby ów stan śmieszności służył ci przyjaźnie jak najdłużej. Gdyby natu­ra istnienia stale nam ukazywała jednolicie ukształtowaną maskę dostojnej powagi, powinna by wówczas swoje duże dzieci, skoro przekroczą pewną granicę wieku, zwalniać wspaniałomyślnie i mi­łosiernie od wszelkich miłosnych pragnień, sprawiedliwie w sensie humanistycznym rozumując, iż nie należy narażać ludzkiej powagi na próby oraz doświadczenia tak bardzo kompromitujące wstydliwości, wynikające z powolnych, lecz nieuchronnych zmian w strukturze protoplazmy. Skoro jednak szczodrobliwa natura jest wieloznaczna, więc również szydercza, frywolna, grotesko­wa i błazeńska... każ mi przestać gadać, Halinko, zdaje się, że twoja znakomita whisky cokolwiek nadmiernie pobudziła moje niewyżyte skłonności oratorskie, więc niech cię twój dobry Anioł Stróż wspomoże, żebym nie rozpoczął teraz nocnych zwie­rzeń i nie sprezentował ci w rytmie „alla polacca” wszystkich własnych kolczastych sfer miłosnych śmieszności. Wyrzuć

1 ... 39 40 41 42 43 44 45 46 47 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz