Darmowe ebooki » Powieść » Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 37 38 39 40 41 42 43 44 45 ... 79
Idź do strony:
której uległ Leonardo dwukrotnie, wówczas, przed laty, i teraz, pod bezpośrednim wpływem wspomnienia. Powrót nie istniał już wtedy, choć organizm wciąż jeszcze był bardzo żywotny. Był on niemożliwy, bo dusza była już zatruta poznaniem. „Nigdy nie byłem młody, tak naprawdę młody — skarży się Leonardo — chociaż urządzałem najwspanialsze maskarady i najznakomitsze festyny, chociaż rozbawiałem najbardziej zgorzkniałych i pochmurnych”.

Czym jest Ostatnia godzina? Jak można ją widzieć na tle całego dorobku twórczości Nagórskiego? Mam wrażenie, że wszelka jednoznaczna odpowiedź spłaszczyłaby zagadnienie. Ostatnia godzi­na jest pieśnią starości i pieśnią życia, jest testamentem i pożegnaniem, a jednocześnie świadectwem harmonijnego spełnienia — harmonijnego oczywiście na ludzką, ułomną miarę. Jest to rapsod o bujnym i burzliwym istnieniu, o niebezpieczeństwie nadmier­nych namiętności, o zgubnej magii ludzkich kuglarstw i o cenie, jaką trzeba zapłacić za iluminację, jakiej się doznawało.

Pchany jakąś niejasną siłą — po raz ostatni słyszymy wew­nętrzny głos Nagórskiego — pragnieniem wiedzy i wolą poznania, a jednocześnie nie chcąc porzucić ludzkiej, prostej miary — cierpiałem, lecz z tego cierpienia urządziłem widowisko. Każde przeżycie, najintymniejsze doznanie chwytałem jak złodziej i gromadziłem je, gromadziłem, aby je później scalić i wystawić na pokaz. Myślałem, że w ten sposób uwolnię się od tego, co we mnie jest złe, myślałem, że przezwyciężę to i wyzwolę się z tej niedobrej, dręczącej kondycji, z jaką przybyłem na ten świat. Teraz, gdy jestem nareszcie u kresu tej drogi, gdy dobrnąłem w końcu tu, skąd odzywam się teraz, widzę, że wszystko to było daremne. Moje przekleństwo wyśpiewane, ale ja nieuwolniony od niego. Oto — starzec — stoję stopami w trawie mojego dzieciń­stwa, mojej niepoprawnej młodości, mojej spapranej dojrzałości. Wciąż taki sam, niezmiennie. Stoję i śpiewam mój płacz nad so­bą, który nie mogłem być na taką miarę, jakiej dla siebie pra­gnąłem. Stoję i śpiewam. Mogę jeszcze śpiewać. Ale co będzie, gdy przestanę móc? Gdy moja czarodziejska pałeczka wypadnie mi z rąk? Gdy stracę głos i słuch? Chciałbym wtedy zamilknąć. Chciałbym umieć zamilknąć. Chciałbym, aby mój ostatni śpiew nie zabrzmiał fałszywie. Wolałbym, żeby był ciszą.

piątek, 24 kwietnia

Już dwunasta dochodzi i poza przejrzeniem porannej prasy oraz paru tygodników nic do tej pory nie zrobiłem. Obezwładniająca senność i pustka w głowie, na dworze pochmurno, ale 18°C, ka­loryfery wciąż grzeją i w pokoju mimo uchylonego okna jest tak duszno, iż nie ma czym oddychać. Chyba będzie burza.

Dość dokładnie sobie wyobrażam, jakie powinno być zakończe­nie sceny Celina Raszewska — Antek, ale myśli mam tak poklejone, iż żadnej z nich nie potrafię sformułować w zdania. Przy podobnej bezsilności natychmiast wszystko przestaje mi się po­dobać i wszystkie wątpliwości powracają.

Burzy nie było, tylko po południu przez kilka godzin padał deszcz i pod wieczór trochę się odświeżyło. Ale dzień stracony, choć bardzo długi, cały w nastroju skretynienia: sam ze sobą grałem w kości i z miernym zainteresowaniem, żeby się czymś za­jąć, przeczytałem kiepski kryminał.

sobota, 25 kwietnia

Trochę, lecz niewiele lepiej niż wczoraj. Czytanie eseju Antka musi trwać co najmniej godzinę i kwadrans, może nawet dłu­żej, więc w pewnym momencie lektury oboje, i Celina, i Antek mu­szą usłyszeć, jak goście schodzą na dół, nie ma chyba jednak sensu zaznaczać tego w tekście. Natomiast, kiedy Antek przeczy­ta ostatnie zdanie i pocznie starannie wyrównywać niedbale w trakcie lektury odkładane na bok kartki, aby je z powrotem wło­żyć do teczki — wolałbym w tym momencie uniknąć wypowiadania przez Celinę jakichś bezpośrednich ocen i sądów. Zamyślona i po dłuższym milczeniu powinna powiedzieć raczej tak:

CELINA

Jutro jest rocznica śmierci ciotki Elżbiety.

ANTEK

Ciotki Elżbiety?

CELINA

Trzydzieści pięć lat.

ANTEK

Skąd ci to przyszło do głowy?

CELINA

Na pogrzebie Elżuni, w Zakopanem, poznałam pana Nagórskiego. Możesz sobie wyobrazić, że miałam wtedy siedemnaś­cie lat?

ANTEK

Nagórski też chorował na gruźlicę?

CELINA

Ależ nie! Był zdrowy.

ANTEK

Więc skąd się wziął na pogrzebie?

CELINA

Oni się bardzo kochali, to była wielka miłość.

ANTEK
po chwili

Nigdy mi o tym nie powiedziałaś. znów po chwili Jaki on był?

CELINA

Pan Nagórski?

ANTEK

Zabawne, że mówisz o nim „pan”.

CELINA

Dla mnie był pan.

ANTEK

Więc jaki był?

CELINA

Czy ja wiem? po dłuższej chwili To było tak daw­no, nie bardzo już pamiętam. Byłam taka młoda i głupiutka, na pewno nawet do głowy mi nie przyszło, że spotkałam sławnego w przyszłości pisarza.

ANTEK

Niesłychane! Poczekaj, urodził się w dziewięćset dziewiątym, a to było?

CELINA

W trzydziestym czwartym.

ANTEK

To znaczy miał? Nieprawdopodobne! Dwadzieścia pięć, tylko cztery lata był starszy ode mnie.

Po ściągniętych brwiach i zmarszczonym czole widać wysi­łek (chyba jednak daremny), jaki wkłada, aby wyobrazić sobie tak odległą i niespodziewanie wywołaną przeszłość. Natomiast bez większych trudności natychmiast sobie uświadamia, że w ja­kiejś mierze, może nawet istotniejszej i głębszej od formalne­go powinowactwa, jest dzięki owej przeszłości związany z obie­ktem swojej adoracji. ANTEK

Naprawdę nic nie pamiętasz?

 

Trzeba tak jakoś zrobić, żeby czytelnikowi musiało się w tym momencie nasunąć skojarzenie z dwukrotnie już eksponowanym motywem pogrzebu Elżbiety, w części I podczas rozmowy Celiny z Nagórskim i w części II, w czasie koncertu w Filharmonii, kiedy Celina dostrzega Nagórskiego, siedzącego kilka rzędów przed nią.

 

CELINA

Prawie nic. Pogoda była, zdaje się, bardzo piękna. Przedwiośnie.

ANTEK

A potem go nie widywałaś?

CELINA

Czasem, z daleka. Dzisiaj na przykład.

ANTEK

Był na koncercie? No, widzisz, jaka ty jesteś! Nigdy mi jednym słowem nie powiedziałaś, że znasz Nagórskiego.

CELINA

Bo cóż to za znajomość? Ja go nie pamiętam, on mnie na pewno też.

ANTEK

On lubi nie pamiętać! A ciotka?

CELINA

Elżunia?

ANTEK

Jaka była?

CELINA

Bardzo ładna.

ANTEK

Nie masz jej fotografii?

CELINA

Żadnej.

ANTEK

Podobna była do ciebie?

CELINA

Czy ja wiem? Myślisz, że ja siebie pamiętam, jak wtedy wyglądałam? Rodzice mówili, że byłyśmy do siebie trochę podobne.

ANTEK

I co jeszcze?

CELINA

Zapowiadała się na znakomitą pianistkę.

ANTEK

To wiem! I zachorowała na gruźlicę.

CELINA

Strasznie młodo umarła. Miała... Poczekaj, żebym nie poplątała, była ode mnie starsza siedem lat, to znaczy miała dwadzieścia dwa, kiedy umarła.

ANTEK

Nie wiesz, jak się poznali?

Celina bardzo dobrze to pamięta, bo na jednym z długich spacerów w głąb pustych o tej porze dolinek Nagórski wśród wielu zwierzeń opowiedział i o pierwszym spotkaniu z Elżbietą, gdy po powrocie z podróży poślubnej jesienią trzydziestego drugiego roku, w salonie stryjenki żony, Julii Wanertowej, bę­dąc zresztą w towarzystwie Alicji, poznał młodziutką pianistkę nagrodzoną wyróżnieniem na dopiero co zakończonym II Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim. ANTEK

Nie wiesz?

CELINA

Poczekaj, coś sobie przypominam, tylko nie jestem pewna...

ANTEK
prawie z tą samą rozgorączkowaną ciekawością, z jaką przed laty słuchał partyzanckich opowiadań ojca

No, no! Przypomnij sobie.

CELINA

Już wiem, kiedyś mi Elżunia opowiadała, ale kiedy to było i przy jakiej okazji, pojęcia nie mam... chyba w trzy­dziestym drugim.

ANTEK

Boże!

CELINA

Pan Adam...

ANTEK

O, to już brzmi lepiej.

CELINA

Nie przeszkadzaj, Ancik, bo wszystko poplączę.

ANTEK

Pocałuję cię i nie poplączesz.

CELINA
zaniepokojona gorącością warg syna

Coś ty taki rozpalony? Nie masz przypadkiem gorączki?

ANTEK

Opowiadaj!

CELINA

Wrócił właśnie do Warszawy z poślubnej podróży...

ANTEK

Wiem, z Alicją z domu Wanert, córką tego starego i wielkiego Wanerta.

CELINA

Wtedy nie był jeszcze taki stary. Ale skąd ty to wiesz?

ANTEK

Wiem! No tak! Teraz rozumiem. To z powodu ciotki Elżbiety Nagórski rozszedł się z żoną. Tak?

CELINA

Zdaje się. A spotkali się w domu stryjenki żony pana Adama. To był bardzo bogaty dom, pani Wanertowa przyjmowała wielu artystów, opiekowała się młodymi talentami...

ANTEK

Na pewno lepiej niż Komitet Centralny.

CELINA

Ancik!

ANTEK

Nie lepiej?

CELINA

Elżunia otrzymała akurat wyróżnienie na konkursie Chopinowskim i dlatego grała w salonie pani Wanertowej.

ANTEK

Nie pamiętasz co?

CELINA

Za dużo od mojej pamięci wymagasz. Pewnie Chopina.

ANTEK

Ale co Chopina?

A Celina, idąc w tym momencie wąską i dość stromo wspina­jącą się pod górę ścieżynką, gdy w dole szumi gwałtownie wez­brany potok, idąc obok Nagórskiego, który mimo swych dwudziestu pięciu lat sprawia wrażenie jej rówieśnika, tak młodo wygląda, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostosowując do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych — mówi, przesuwając równocześnie fotel co­kolwiek do tyłu, aby znaleźć się poza kręglem światła padają­cym od lampy: CELINA

Nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam, ale tak mi się wydaje, iż Elżunia wspomniała, że grała także jakąś etiudę Skriabina...

ANTEK

Którą? Może tę?

Wciąż siedząc na tapczanie z podwiniętymi pod siebie noga­mi, powinien w tym momencie zanucić początkowy temat jednej z etiud Skriabina, markując jednocześnie grę na swych udach obciśniętych spodniami z welwetu koloru bordo. I nagle, jakby doznał olśnienia, uderza się ręką w czoło. ANTEK

Jasne! Teraz rozumiem, skąd się wzięły Pragnienia. Oczywiście! Wszystko się zgadza! I motyw kłamstwa, i pragnień, które nie mogą być spełnione. Wspaniałe! Zawsze o sobie, tylko o sobie! Och, mamo! Że też mi tego wszystkiego wcześniej nie opowiedziałaś.

CELINA

Nie cieszyłbyś się teraz.

ANTEK

To prawda. Ale gdybym wiedział, mógłbym to wyko­rzystać. Ani słowa nie napisałem o Pragnieniach. Głupi jestem, nie mam żadnej intuicji.

CELINA

I co jeszcze? Nie masz inteligencji, wyobraźni...

Antek śmieje się, lecz nagle poważnieje. ANTEK

Powiedz, mamo, czy to nie dziwne i właściwie nie okropne, że kiedyś jacyś ludzie się kochali, cierpieli i przeży­wali chwile szczęścia, wreszcie śmierć to wszystko przygniotła i pokruszyła, a potem, po latach, ktoś taki, jak na przykład ja, dowiaduje się o tym i zdaje sobie sprawę, dociera do niego z dalekiej przeszłości echo jakiejś prawdziwej ludzkiej tragedii, a on się tylko potrafi tym cieszyć, jest zachwycony, że coś takiego było, to właściwie nieludzkie, nie, mamo? — — —

niedziela, 26 kwietnia

Wczoraj wieczorem na imieninach u Marka N. Dzisiaj od rana duszno i parno, ale krótka burza dopiero po południu. Jurek Sko­limowski kręci w Monachium nowy film dla producenta belgijskiego.

Niepokój, co znajdę we fragmentach opublikowanych w swoim czasie w „Twórczości”, od tego czasu, więc od trzech i pół roku, nie zaglądałem do nich i nie pamiętam dokładnie tekstu. Także niepokój, żebym znów nie popadł w nastrój zniechęcenia. Prawdopodobnie z tych właśnie przyczyn chodzi za mną od paru dni podszept, aby na razie, przy tej pierwszej korekcie całego materiału, zrezygnować z dokładniejszego opracowania dwóch scen wypunktowanych w planie pod liczbami 5 i 8: Koleżeńskie spotkanie u Stefana Raszewskiego (cd.) oraz Bankiet w Europejskim (cd.). Mimo kilku pomysłów zanotowanych w ubiegłym tygodniu w związku z tymi scenami — obie mają wiele pustych miejsc i wiele ele­mentów niewyjaśnionych. Może jednak uciec się do uniku, na po­tem odłożyć rozwikłanie tych komplikacji, nie tracąc na nie w tej chwili czasu, a przede wszystkim energii wyraźnie słabnącej? Może poczucie porządku trochę się przed podobnym wybiegiem wz­draga. A może jednak?

poniedziałek, 27 kwietnia

Nie całkiem przekonany, że postępuję słusznie, postanowi­łem mimo wszystko wyminąć wiadomą przeszkodę.

W związku z nocnym telefonem Stefana Raszewskiego do ojca: nie zapomnieć, że Raszewski, gdy tylko wykręci numer i usłyszy sygnał, natychmiast słuchawkę odłoży.

 

Beata Konarska w obecności Łukasza Halickiego odbiera tele­fon dyrektora Otockiego, powiadamiający, że ma grać Lady Makbet.

Gdy zadzwonił telefon, dochodziło pół do dwunastej i Beata Konarska i Łukasz Halicki, jeszcze w owym początkowym okresie intymności, kiedy wieczorne posiłki chętnie się spożywa w domu, leżeli.

— Odbierz — powiedziała Beata — jeżeli do mnie, to mnie chyba nie ma.

Na to Łukasz:

— Dziewczyna w twoim wieku nie ukrywa, że spędza wieczór z ładnym chłopcem.

— Dziewczyna w moim wieku spędza wieczór z ładnym chłopcem nie po to, żeby tracić czas na rozmowy telefoniczne.

Łukasz zastanowił się.

— Pewna racja w tym jest, owszem, trudno zaprzeczyć. Ale telefony mogą mieć...

— Odbierz, bo ten ktoś gotów odłożyć słuchawkę.

Łukasz, leżąc na wznak i z męskością wciąż w stanie silnej erekcji, podniósł słuchawkę:

— Tak, słucham?

— Łukasz? Mówi Witold Otocki.

— Dobry wieczór, panie dyrektorze.

— Jest Beata?

— Oczywiście. Podać ją panu?

— Bądź tak dobry.

— Już podaję — i półgłosem do Beaty — stary KaKa.

Ponieważ leżał po zewnętrznej stronie tapczana, ułożyła się wygodnie w poprzek jego ciała i dopiero wtedy wzięła słucha­wkę.

— Jestem.

— Dobry wieczór, Beatko. Przepraszam, że dzwonię tak późno, mam nadzieję, że was nie obudziłem.

— Oczywiście, że nie.

— Mam dla ciebie wiadomość, która powinna ci sprawić przy­jemność.

— Wiem.

— Jak to wiesz?

1 ... 37 38 39 40 41 42 43 44 45 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz