O miłości - Stendhal (gdzie czytac ksiazki txt) 📖
O miłości to obszerne studium autorstwa Stendhala dotyczące miłości.
Autor wyróżnia różne rodzaje miłości, począwszy od takiej z potrzeby serca, przez błahą oraz rządzoną namiętnościami, po miłość z próżności. Wypowiada się na temat przeżywania miłosnych uniesień przez obie płcie, analizuje różne przeżycia, a także udziela porad — jednym z uzupełnień do powieści jest Katechizm uwodziciela, opublikowany na podstawie wczesnego szkicu Stendhala, odnalezionego w 1909 roku.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «O miłości - Stendhal (gdzie czytac ksiazki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Filip był w kłopocie; nie wiedział, jaki znaleźć pozór dla wyjazdu, o którym myślał. Zresztą było szczerą prawdą, że badał w lustrze, czy staro wygląda.
Nazajutrz zajął znów pozycję na wzgórzu, z którego doskonale widać było jezioro; usadowił się tam zbrojny w lunetę i nie opuścił pozycji aż z zapadnięciem nocy.
Nazajutrz przyniósł z sobą książkę; byłoby mu bardzo trudno opowiedzieć treść tego, co czytał; ale gdyby nie miał książki, brakowałoby mu jej. Wreszcie, ku swej niewymownej przyjemności, ujrzał koło trzeciej Ernestynę zbliżającą się wolno do jaworowej alei; widział, jak idzie w stronę drogi, w dużym słomkowym kapeluszu na głowie. Zbliżała się do nieszczęsnego drzewa; zdawała się jakaś przygnębiona. Spostrzegł, jak bierze dwa bukiety, które tam złożył rano, jak je zawija w chusteczkę i znika z szybkością błyskawicy. Ten prosty rys podbił do reszty jego serce. Stało się to tak szybko, tak żywo, że nie miał czasu sprawdzić, czy Ernestyna zachowała smutną minkę, czy też radość błyszczała w jej oczach. Co myśleć o tym osobliwym postępku? Czy chce pokazać te bukiety guwernantce? W takim razie Ernestyna jest jedynie dzieckiem, a on jeszcze większym dzieckiem, że sobie zaprząta głowę takim podlotkiem. „Szczęściem — powiadał sobie — nie zna mego nazwiska; ja jeden wiem o swoim szaleństwie, a nie takie już sobie przebaczałem!”
Filip wyszedł z kryjówki z twarzą bardzo spokojną i pogrążony w myślach podszedł do konia, którego mu pilnował wieśniak o pół mili dalej. „Trzeba przyznać, że jeszcze tęgi wariat ze mnie” — powiadał sobie, zsiadając z konia w dziedzińcu pani Dayssin. Wchodząc do salonu, miał fizjonomię martwą, zdziwioną, chłodną. Nie kochał już.
Nazajutrz Filip, wiążąc krawat, osądził, że jest bardzo stary. Nie miał zrazu zbytniej ochoty robić trzech mil po to, aby się zaszyć w zarośla i gapić na drzewo; ale nie czuł też ochoty do niczego innego. „To bardzo śmieszne — powiadał sobie. — Tak, ale śmieszne w czyich oczach? Zresztą nie trzeba nigdy mijać swego losu”. Zaczął pisać list bardzo starannie ułożony, w którym niby drugi Lindor380, wyjawiał swoje nazwisko i stan. List ten, tak dobrze napisany, miał — jak czytelnik przypomina sobie może — to nieszczęście, że spalono go bez czytania. Jedynie słowa, które bohater nasz skreślił najmniej o nich myśląc — podpis: Filip Astézan — dostąpiły zaszczytu lektury. Mimo bardzo pięknych rozumowań nasz rozsądny człowiek znów siedział schowany w swym zwykłym legowisku, w chwili gdy jego nazwisko sprawiło takie wrażenie; ujrzał, jak Ernestyna otwierając list zemdlała; zdumienie jego nie miało granic.
Następnego dnia musiał wyznać przed sobą, że jest zakochany; postępowanie jego świadczyło o tym, zachodził co dzień do lasku, gdzie doznał tak żywych wrażeń. Ponieważ pani Dayssin miała niebawem wracać do Paryża, Filip postarał się o list do samego siebie i oznajmił, że opuszcza Delfinat, aby spędzić dwa tygodnie w Burgundii przy chorym wuju. Wsiadł na pocztę i wrócił inną drogą, tak że tylko jeden dzień nie było go w lasku. Zamieszkał o dwie mile od hrabiego de S., w puszczy Crossey, po przeciwnej stronie zamku pani Dayssin, i stamtąd codziennie chodził nad jeziorko. Przez trzydzieści trzy dni z rzędu nie ujrzał Ernestyny; nie zjawiła się również w kościele, mszy słuchała w zamku. Zakradł się tam w przebraniu i dwa razy miał szczęście ją ujrzeć. Nie było dlań w świecie nic równego szczerej i szlachetnej wymowie jej rysów. Powiadał sobie: „Przy takiej kobiecie nigdy nie zaznałbym przesytu”. Najbardziej wzruszała Astézana bladość Ernestyny i jej bolesny wyraz. Napisałbym dziesięć tomów jak Richardson, gdybym zamierzał spisać wszystkie sposoby, na jakie ten człowiek, nie pozbawiony zresztą rozsądku i doświadczenia, tłumaczył sobie zemdlenie i smutek Ernestyny. Wreszcie postanowił rozmówić się z nią i w tym celu dostać się do zamku. Nieśmiałość — być nieśmiałym w trzydziestym piątym roku! — nieśmiałość długo mu tego broniła. Obmyślił wszystko najskrupulatniej, a jednak gdyby nie przypadek, który włożył w usta obojętnego człowieka wiadomość o wyjeździe pani Dayssin; cała zręczność Filipa poszłaby na marne lub przynajmniej mógłby wyczytać miłość Ernestyny jedynie w jej gniewie. Prawdopodobnie byłby sobie wytłumaczył ten gniew jej zdumieniem, że mógł ją pokochać człowiek w tym wieku. Filip pomyślałby, że nim wzgardzono, i aby zatrzeć to przykre uczucie, rzuciłby się w grę lub w dziewczęta i stałby się tym bardziej samolubny i twardy pod wpływem myśli, że młodość zupełnie się już dlań skończyła.
Jakiś „ciarach”, jak mówią w tych stronach, mer którejś wioski i kompan Filipa w polowaniu na kozice, zgodził się zabrać go w przebraniu służącego na wielki obiad do zamku hrabiego S., gdzie go też poznała Ernestyna.
Ernestyna czując, że się rumieni, powzięła straszną myśl: „Pomyśli, że się kocham w nim jak pensjonarka, nie znając go; zlekceważy mnie jak dziecko, pojedzie do Paryża, wróci do swej pani Dayssin, nie ujrzę go już”. Ta okropna myśl dała jej odwagę, aby wstać i udać się do siebie. Po paru minutach usłyszała, że ktoś otwiera drzwi do przedpokoju. Pomyślała, że to guwernantka; wstała, szukając pozoru, aby ją oddalić. Gdy się zbliżyła, drzwi otwarły się: Filip znalazł się u jej stóp.
— Na imię nieba, niech mi pani przebaczy mój krok — rzekł. — Jestem w rozpaczy od dwóch miesięcy; czy chce pani zostać moją żoną?
Był to dla Ernestyny rozkoszny moment. „Prosi mnie o rękę — rzekła sobie — nie mam powodu lękać się pani Dayssin”. Szukała surowej odpowiedzi i mimo niesłychanych wysiłków może nie byłaby nic znalazła. Dwa miesiące rozpaczy poszły w niepamięć; była u szczytu radości. Szczęściem w tej chwili usłyszała, że drzwi do przedpokoju otwierają się. Rzekła:
— Pan mnie kompromituje.
— Niech się pani do niczego nie przyznaje! — wykrzyknął Filip stłumionym głosem i zręcznie wcisnął się między ścianę i białe łóżeczko Ernestyny. Była to guwernantka, niespokojna o zdrowie wychowanki, stan zaś, w jakim ją znalazła, mógł tylko pomnożyć jej niepokój. Długo trwało, nim Ernestyna zdołała ją wyprawić. Przez ten czas mogła się oswoić ze swym szczęściem; odzyskała zimną krew. Kiedy po wyjściu guwernantki Filip ośmielił się pojawić, potraktowała go mocno z góry.
Ernestyna wydała się Filipowi tak piękna, wyraz jej był tak surowy, że pierwsze jej słowa wzbudziły w nim myśl, że wszystko, w co wierzył dotąd, było jedynie złudzeniem i że ona go nie kocha. Fizjonomia jego zmieniła się nagle; wyglądał jak człowiek w rozpaczy. Ernestyna, wzruszona do głębi jego rozpaczliwym wejrzeniem, znalazła mimo to siłę, aby go odprawić. Jedynym wspomnieniem, jakie zachowała z tego dziwnego spotkania, było to, iż kiedy ją błagał, aby mu pozwoliła prosić o jej rękę, odparła, że jego sprawy, zarówno jak jego uczucia powinny go wzywać do Paryża. Na co wykrzyknął, że jedyną dlań sprawą na świecie jest pozyskać serce Ernestyny, że przysięga u jej stóp nie opuścić tych stron, póki ona w nich będzie, i nie przestąpić nigdy progów zamku, w którym mieszkał przed jej poznaniem.
Ernestyna była niemal u szczytu szczęścia. Nazajutrz zjawiła się pod dębem, ale pod silną eskortą guwernantki i starego botanika. Znalazła oczywiście bukiet, a zwłaszcza list. Po upływie kilku dni Astézan niemal skłonił ją do odpowiedzi na jego listy, kiedy w tydzień później dowiedziała się, że pani Dayssin wróciła z Paryża, żywy niepokój zajął w sercu Ernestyny miejsce innych uczuć. Kumoszki z sąsiedztwa, które, nie wiedząc o tym, rozstrzygnęły w tej okoliczności o jej losie, a które ona przy każdej sposobności wyciągała na słowa, opowiedziały jej, że pani Dayssin, dysząc zazdrością i gniewem wróciła po swego kochanka, Filipa Astézan, który, jak mówią, został w okolicy z zamiarem wstąpienia do kartuzów. Aby się włożyć do ich surowej reguły, schronił się w puszczę Crossey. Dodawano, że pani Dayssin jest w rozpaczy.
Ernestyna dowiedziała się w kilka dni później, że pani Dayssin nie zdołała dotrzeć do Filipa i że wróciła do Paryża wściekła. Podczas gdy Ernestyna starała się zyskać potwierdzenie tej słodkiej pewności, Filip był w rozpaczy; kochał ją namiętnie, sądził zaś, że ona go nie kocha. Kilka razy nawinął się jej na oczy, ale spotkał się z takim przyjęciem, iż musiał przypuszczać, iż krok jego oburzył jej dumę. Dwa razy jechał już do Paryża i dwa razy, zrobiwszy dwadzieścia mil, wrócił do swego szałasu w skałach Crossey. Ukołysawszy się nadziejami, które, widział to obecnie, nie miały podstaw, starał się wyrzec swej miłości, a zarazem czuł, że inne rozkosze życia przestały dlań istnieć.
Ernestyna, szczęśliwsza od niego, była kochana, kochała. Miłość władała w tej duszy, która, jak widzieliśmy, przeszła kolejno siedem różnych okresów dzielących obojętność od namiętności. W miejsce tych okresów pospolity ogół widzi tylko jedną odmianę, nie umiejąc sobie przy tym wytłumaczyć jej istoty.
Co do Filipa Astézan, za karę za to, że porzucił dawną kochankę, bliską tego, co można nazwać u kobiety starością, zostawimy go na pastwę jednego z najokrutniejszych stanów, w jakie może popaść dusza ludzka. Posiadał miłość Ernestyny, ale nie mógł zyskać jej ręki. Wydano ją następnego roku za starego generała, bardzo bogatego, kawalera licznych orderów.
Otrzymałem wiele listów z powodu Miłości. Oto jeden z najbardziej zajmujących381.
Saint-Dizier, ...czerwca 1825.
Nie wiem, drogi filozofie, czy będziesz mógł nazwać miłością z próżności tę małą kombinacyjkę młodej Francuzki, którą spotkałeś zeszłego lata u wód w Aix, a której historię ci przyrzekłem; w całej tej bowiem komedii, bardzo płaskiej zresztą, nie było ani cienia miłości, to znaczy namiętnego marzenia wyolbrzymiającego sobie szczęście posiadania.
Niech Pan z tego nie wnioskuje, że ja nie zrozumiałem Pańskiej książki; czepiam się tylko źle użytego wyrazu.
We wszystkich gatunkach rodzaju miłości powinny by istnieć jakieś wspólne cechy: swoistą cechą rodzaju jest właśnie owo pragnienie zupełnego posiadania. Otóż w miłości z próżności cecha ta nie istnieje.
Kiedy ktoś przywykł do nienagannej ścisłości języka nauk fizycznych, łatwo mierzi go niedoskonałość języka nauk metafizycznych.
Pani Felicja Féline jest to młoda, dwudziestopięcioletnia Francuzka, posiadająca wspaniałe dobra i rozkoszny zamek w Burgundii. Ona sama jest, jak panu wiadomo, brzydka, ale dość dobrze zbudowana (temperament nerwowo-limfatyczny). Nie jest głupia, ale nie jest też inteligentna; w życiu swoim nie wpadła na myśl interesującą lub oryginalną. Ponieważ wychowała się przy rozumnej matce i w wytwornym towarzystwie, ma wiele wyrobienia; powtarza cudze zdania, przyswajając je sobie w zdumiewający sposób. Powtarzając, odgrywa nawet owo lekkie zdziwienie towarzyszące narodzinom myśli. W ten sposób u ludzi, którzy widują ją rzadko, lub u ludzi ograniczonych, widujących ją często uchodzi za osobę uroczą i niezwykłą.
W muzyce posiada ściśle ten sam talent co w rozmowie. W siedemnastym roku grała doskonale na fortepianie, tak że mogłaby dawać lekcje po osiem franków (nie znaczy to, aby je dawała, jest w doskonałym położeniu majątkowym). Kiedy słyszała nową operę Rossiniego, mogła nazajutrz co najmniej połowę wygrać na fortepianie. Muzykalna z natury, gra z wielką ekspresją, i to prima vista, najtrudniejsze partycje. Przy całej łatwości nie rozumie rzeczy trudnych, tak w czytaniu, jak w muzyce. Pani Gherardi, jestem pewny, zrozumiałaby w dwa miesiące teorię proporcji chemicznych Berzeliusa. Pani Féline, przeciwnie, niezdolna jest zrozumieć pierwszych rozdziałów Saya lub teorii ułamków ciągłych.
Miała nauczyciela harmonii, bardzo sławnego w Niemczech, i nie zrozumiała z harmonii nigdy ani słowa.
Wziąwszy kilka lekcji u pana Redouté, przewyższała pod niektórymi względami talent mistrza. Jej róże są jeszcze lżejsze od róż tego artysty. Widziałem, jak przez kilka lat bawiła się farbami, a nigdy nie spojrzała na żaden obraz prócz tych, co na wystawie. Nigdy, kiedy uczyła się malować kwiaty i kiedy posiadaliśmy jeszcze arcydzieła włoskiego malarstwa, nie miała tej ciekawości, aby je obejrzeć. Nie rozumie w krajobrazie perspektywy ani światłocienia (chiar-oscuro).
Ta duchowa niezdolność pojmowania rzeczy trudnych jest cechą Francuzki; z chwilą gdy jakaś rzecz jest niełatwa, staje się nudna, rzuca ją.
Oto przyczyna, czemu pańska książka O miłosci nigdy nie będzie miała u nich powodzenia. Przeczytają anegdoty, a pominą wnioski i będą sobie drwiły ze wszystkiego, co pominęły. Jestem bardzo uprzejmy, że piszę to w czasie przyszłym.
Pani Féline wyszła w osiemnastym roku za mąż z rozsądku. Wyszła za poczciwego, trzydziestoletniego młodzieńca, nieco limfatycznego i sangwinicznego, o temperamencie raczej nerwowym niż żółciowym; poza tym dobry, zgodny, równy i bardzo głupi. Nie znam człowieka bardziej na antypodach dowcipu. Mimo to mąż ów ukończył z powodzeniem Szkołę Politechniczną, gdzie go poznałem. W towarzystwie, w którym obracała się Felicja, wychwalano jego zdolności, aby pokryć jego głupotę rozciągającą się na wszystko poza talentem wybornego prowadzenia kopalni i giserni.
Mąż raczył ją, jak umiał, to znaczy w tym wypadku bardzo dobrze; ale miał do czynienia z istotą z lodu, na którą nic nie działało. Owa tkliwa wdzięczność, którą mężowie budzą zazwyczaj w najzimniejszych dziewczynach, nie trwała u niej ani tygodnia.
Spostrzegła natomiast rychło w tym pożyciu, że dano jej za towarzysza głupca, a co okropniejsze, głupca grającego niekiedy w świecie śmieszną rolę. Uważała, że to aż nadto równoważy przyjemność poślubienia człowieka bardzo bogatego i słuchania często komplementów na temat zdolności swego męża.
Za czym nabrała doń antypatii.
Mąż, który był z gorszej rodziny niż ona, sądził, że to są fumy. Odsunął się również. Ponieważ jednak był to człowiek bardzo zajęty i niezbyt wybredny i ponieważ nie było dlań nic wygodniejszego nad żonę pomiędzy sprawdzeniem jakiegoś rachunku a zbadaniem maszyny, próbował niekiedy umizgać się do niej. To sprawiło, że antypatia żony zmieniła się we wstręt, zwłaszcza gdy te umizgi odbywały się w obecności osób trzecich, na przykład wobec mnie, tak bardzo był niezręczny, pospolity i w złym smaku.
Sądzę, iż gdyby mówił i robił przy
Uwagi (0)