Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Nie zmieniło to zresztą w niczem serdecznego współczucia, jakie budził we mnie p. de Charlus (od czasu jak pani Verdurin zdradziła przy mnie swój zamiar); ubawiło mnie to jedynie, a nie byłoby mnie uraziło nawet w innej okoliczności, kiedybym nie czuł tyle sympatji do barona. Odziedziczyłem po babce osobliwy brak miłości własnej, w stopniu który łatwo mógłby trącić brakiem godności. Bezwątpienia, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę; słysząc za czasów szkolnych od najbardziej cenionych kolegów że nie ścierpieliby aby im ktoś uchybił, nie przebaczyliby niegrzeczności, wyrobiłem sobie w końcu, w słowach i w czynach, drugą naturę dosyć dumną. Uchodziłem nawet za nadmiernie dumnego, ponieważ, nie będąc wcale tchórzem, łatwo miewałem pojedynki, których moralny prestige sam zmniejszałem, drwiąc z nich sobie, co łatwo przekonywało że były śmieszne. Ale natura, którą dławimy, i tak w nas mieszka. Do tego stopnia, że czasem, kiedy czytamy nowe arcydzieło genialnego człowieka, odnajdujemy w niem z przyjemnością wszystkie własne refleksje któremiśmy gardzili, wesołości i smutki któreśmy dławili, cały zlekceważony przez nas świat uczuć, którego wartość odsłania nam nagle książka, gdzie go odnajdujemy. Z doświadczeń życia, nauczyłem się w końcu, że kiedy sobie ktoś drwi ze mnie, źle jest uśmiechać się przyjaźnie i nie mieć doń oto urazy. Ale ten brak miłości własnej i pretensyj, mimo iż przestałem go wyrażać, aż do zatraty poczucia że on we mnie istnieje, niemniej był pierwotnym elementem życiowym w którym wzrosłem. Gniew i złość nawiedzały mnie w całkiem inny sposób, wściekłemi napadami. Co więcej, poczucie sprawiedliwości było mi obce aż do zupełnego braku zmysłu moralnego. Byłem w głębi serca całkowicie po stronie tego, kto był słabszy i nieszczęśliwy. Nie miałem żadnego sądu o tem w jakiej mierze stosunki Morela i pana de Charlus mogą być czemś złem lub dobrem; ale myśl o cierpieniach, jakie gotowano baronowi, była mi wręcz nieznośna. Byłbym go chciał ostrzec, nie wiedziałem jak to zrobić.
— Widok całego tego pracowitego światka bardzo ucieszny jest dla takiego starego pudła jak ja. Nie znam ich — dodał baron, zastrzegając się gestem, aby nie sprawiać wrażenia przechwałki, aby zaświadczyć o swojej czystości i nie podawać w wątpliwość czystości tych studentów — ale oni są bardzo uprzejmi, do tego stopnia, że czasem zatrzymują mi miejsce, przez wzgląd na to że jestem bardzo starym panem. Ale tak, drogi panie, niech pan nie przeczy, mam przeszło czterdzieści lat — rzekł baron, który przekroczył sześćdziesiątkę. Trochę gorąco jest w sali gdzie wykłada Brichot, ale to jest zawsze interesujące.
Mimo iż baron wolałby być wmieszany między młodzież szkolną, nawet popychany przez nią, czasem, aby mu oszczędzić długiego czekania, Brichot wprowadzał go z sobą. Jakkolwiek Brichot był w Sorbonie jak w domu, z chwilą gdy strojny łańcuchem pedel szedł przed nim i kiedy on sam, uwielbiany mistrz, posuwał się w ciżbie młodzieży, nie mógł opanować pewnej nieśmiałości i mimo iż pragnąc skorzystać ze swojej powagi, aby zrobić grzeczność baronowi, był bądź co bądź trochę zażenowany; chcąc by pedel przepuścił barona, mówił do pana de Charlus sztucznym i zaaferowanym tonem: „Idzie pan za mną, baronie, znajdziemy panu miejsce”; poczem, nie zajmując się nim dłużej, kroczył raźno korytarzem do sali. Z obu stron kłaniał mu się podwójny szpaler młodych profesorów; Brichot, nie chcąc aby się wydawało że pozuje dla tych młodych ludzi, w których oczach czuł się Wielkim mogołem, przesyłał im tysiąc porozumiewawczych spojrzeń, życzliwych skinień, którym troska jego o to aby zostać marsowym i dobrym Francuzem, dawała wygląd jakiejś kordjalnej zachęty starego wiarusa, gdy powiada: „Kroćset bomb, potrafimy bić się do upadłego”. Potem wybuchały oklaski uczniów. W tem że p. de Charlus zachodził na wykład, Brichot znajdował czasem sposobność sprawienia komuś przyjemności, uhonorowania kogoś. Powiadał np. jakiemuś krewniakowi lub któremuś z przyjaciół z miasta: „Gdyby to mogło zabawić pańską żonę lub córkę, uprzedzam pana, że baron de Charlus, książę d’Agrigente, potomek Kondeuszów, będzie na moim wykładzie. To jest zawsze cenne wspomnienie, widzieć jednego z ostatnich arystokratów, który zachował styl. Jeżeli panie zechcą przyjść, poznają go po tem, że będzie siedział obok mnie. Zresztą będzie tylko jeden taki, tęgi mężczyzna, siwe włosy, czarny wąs, medal wojskowy.
— A, dziękuję panu — powiadał ojciec. I aby nie urazić Brichota, mimo że żona była zajęta, wypędzał ją na ten wykład, podczas gdy młoda panna, zmęczona upałem i tłokiem, pożerała jednak oczami potomka Kondeuszów, dziwiąc się, że nie ma koronkowego kołnierza i że jest podobny do ludzi dzisiejszych. Ale baron nie spojrzał na nią; za to niejeden student, który nie wiedział kto to taki, zdziwiony jego uprzejmością, stawał się ważny i sztywny, baron zaś wychodził rozmarzony i pełen melancholji.
— Niech pan daruje, że wracam do tego jeszcze raz — rzekłem spiesznie do pana de Charlus, słysząc kroki Brichota — ale gdyby się pan dowiedział, że panna Vinteuil i jej przyjaciółka mają przybyć do Paryża, czy mógłby mnie pan uprzedzić określając ściśle czas ich pobytu i nie mówiąc nikomu żem pana o to prosił.
Nie sądziłem już aby miała przybyć, ale chciałem się zabezpieczyć na przyszłość.
— Tak, zrobię to dla pana, choćby dlatego, że mam dla pana wielką wdzięczność. Nie przyjmując niegdyś tego, com panu proponował, oddał mi pan, ze swoją szkodą, olbrzymią przysługę: zostawił mi pan wolność. Prawda że wyrzekłem się jej na inny sposób — dodał melancholijnym tonem, w którym przebijała chęć zwierzeń; — jest w tem coś, co uważam zawsze za rodzaj vis major, zbieg okoliczności, który pan zaniedbałeś odwrócić na swoją korzyść, może dla tego że los ostrzegł pana nieomylnie w owej godzinie, żebyś nie odwracał mojej drogi. Bo zawsze człowiek się miota, a Bóg go prowadzi. Kto wie, w dniu kiedyśmy wyszli od pani de Villeparisis, gdybyś pan był przyjął, wiele rzeczy, które zaszły od tego czasu, nie stałyby się może nigdy.
Zakłopotany, odwróciłem rozmowę, chwytając się nazwiska pani de Villeparisis i starałem się dowiedzieć od barona, tak kompetentnego w każdym względzie, dla jakich przyczyn arystokratyczny świat wyraźnie trzyma zdaleka panią de Villeparisis. Baron nie tylko nie rozwiązał mi tego światowego problematu, ale jakgdyby go wręcz nie znał. Zrozumiałem wówczas, że o ile sytuacja pani de Villeparisis miała się później wydać wspaniała potomności, a nawet za życia margrabiny nieświadomemu mieszczaństwu, o tyle wydawała się nie mniej wielką — całkiem na innym krańcu, na tym co stykał się z panią de Villeparisis — światu Guermantów. To była ich ciotka, widzieli w niej zwłaszcza urodzenie, parantele, mir zachowany w rodzinie przez wpływ na tę lub ową szwagierkę. Widzieli to nietyle od strony świata, ile od strony rodziny. Otóż te dane były u pani de Villeparisis jeszcze świetniejsze niż przypuszczałem. Wstrząsnęła mnie swego czasu wiadomość, że nazwisko Villeparisis jest fałszywe. Ale są inne przykłady wielkich dam, które popełniły mezalians, zachowując mimo to wpływowe stanowisko. P. de Charlus rzekł mi na wstępie, że pani de Villeparisis była siostrzenicą słynnej księżnej de ***, osoby najsławniejszej wśród wielkiej arystokracji w czasie monarchji lipcowej, ale wzbraniającej się utrzymywać stosunków z „królem-obywatelem” i jego rodziną. Tak byłbym pragnął słyszeć coś więcej o tej księżnej! A pani de Villeparisis, dobra pani de Villeparisis, której twarz była dla mnie twarzą zwykłej mieszczki, pani de Villeparisis, która mi przesyłała tyle podarków i którą tak łatwo mogłem widywać codzień, pani de Villeparisis była jej siostrzenicą, wychowaną przez nią, w jej pałacu ***. — Spytała księcia de Doudeauville — rzekł p. de Charlus — mówiąc o trzech siostrach: którą z trzech wolisz? A kiedy Doudeauville odpowiedział: „Panią de Villeparisis”, księżna de *** odpowiedziała: „Świnia!” Bo księżna była bardzo dowcipna — rzekł p. de Charlus, dając słowu wagę i wymowę zwyczajną Guermantom. Nie zdziwiłem się, że mu się to słówko wydało tak dowcipne, zważywszy w wielu okazjach odśrodkową, objektywną skłonność ludzi, która każe im, w ocenie czyjegoś dowcipu abdykować z surowości z jaką ocenialiby własny, oraz obserwować starannie, notować to, czego nie raczyliby stworzyć.
— Ale co on wyprawia, przecież on przynosi moje palto! — rzekł baron, widząc że Brichot tak długo szukał z takim rezultatem. Trzeba mi było iść samemu. Ostatecznie, niech pan je narzuci na ramiona. Czy wiesz, że to bardzo kompromitujące, moje dziecko: coś tak jak pić z jednej szklanki, będę znał pańskie myśli. Ale nie, nie tak, no, niech mi pan pozwoli — i narzucając mi swój paltot, obciskał mi nim ramiona, obciągał mi go koło szyi, podnosił kołnierz, przyczem ręka barona, wśród przeproszeń, muskała mi pobródek. — W tym wieku jeszcze nie umie przykryć się kołdrą, trzeba go opatulać, chybiłem powołania, Brichot, byłem stworzony na nianię.
Chciałem odejść, ale ponieważ p. de Charlus objawił chęć odszukania Morela, Brichot zatrzymał nas obu. Zresztą pewność, że w domu zastanę Albertynę, pewność równa tej jaką miałem popołudniu że wróci z Trocadéro, sprawiła że w tej chwili równie mało tęskniłem do niej, jak mało odczuwałem tęsknoty tegoż dnia, po telefonie Franciszki, siadając do fortepianu. I ilekroć w ciągu tej rozmowy chciałem wstać, ten spokój pozwolił mi poddać się protestom Brichota, który się bał, że moje odejście utrudni mu zatrzymanie barona aż do chwili gdy pani Verdurin nas zawoła.
— No — rzekł do barona — niech pan trochę zostanie z nami, uściska go pan za chwilę — dodał Brichot, wlepiając we mnie martwe niemal oko, któremu operacje wróciły trochę życia, ale które nie było dość ruchliwe, aby popatrzeć złośliwie z ukosa.
— Uściska, jaki on głupi! — wykrzyknął baron piskliwym i rozanielonym tonem. Wiesz, chłopcze, powiadam ci, jemu się zawsze zdaje, że jest na rozdawaniu nagród, marzy o swoich młodych uczniach. Zastanawiam się, czy on nie sypia z nimi.
— Chciałby pan widzieć pannę Vinteuil — rzekł do mnie Brichot, który usłyszał koniec naszej rozmowy. — Przyrzekam uprzedzić pana, kiedy przybędzie; będę wiedział o tem przez panią Verdurin — dodał profesor, bo przewidywał z pewnością, że baronowi mocno grozi doraźne wykluczenie z paczki.
— Haha! widzę, że pan mnie uważa za mniej bliskiego pani Verdurin — rzekł p. de Charlus — na to aby mieć wiadomości o przybyciu tych osób o straszliwej reputacji. Pan wie, to jest powszechnie znane. Pani Verdurin źle robi, że je sprowadza; to dobre dla zakazanych kółek. One są w przyjaźni z całą potworną bandą. Wszystko to musi się zbierać w jakichś okropnych miejscach.
Za każdem słowem barona, cierpienie moje, zmieniając formę, wzmagało się.
— Oczywiście nie, nie uważam abym był bliżej od pana z panią Verdurin — wygłosił Brichot cedząc słowa, bo zląkł się że obudził podejrzenia barona. A że widział iż ja się chcę żegnać, przeto chcąc mnie zatrzymać przynętą obiecanej rozrywki, dodał: — Jest rzecz, o której baron zdaje się nie pomyślał, mówiąc o reputacji tych dwóch dam, mianowicie, że reputacja może być zarazem i okropna i niezasłużona. I tak naprzykład, w sferze analogicznych ale głośniejszych faktów, notoryczne jest, że omyłki sądowe są liczne i że historja zarejestrowała oskarżenie o sodomię, piętnujące znamienitych ludzi, którzy byli jej zgoła niewinni. Świeże odkrycie wielkiej miłości Michała Anioła do kobiety stanowi nowy fakt, uprawniający tego przyjaciela Leona X do pośmiertnej rewizji procesu. Sprawa Michała Anioła ma wszelkie tytuły aby roznamiętnić snobów i zmobilizować la Villette, kiedy zniknie z horyzontu inna sprawa, w której anarchia była rzeczą elegancką i stała się modnym grzeszkiem naszych zacnych pięknoduchów. Ale o tej nie godzi się mówić, możnaby się przytem pokłócić.
Od czasu jak Brichot zaczął mówić o męskich reputacjach, p. de Charlus zdradzał całą twarzą ów specjalny rodzaj zniecierpliwienia, jaki objawia ekspert lekarski lub wojskowy, kiedy ludzie światowi zaczną pleść duby smalone na temat terapeutyki lub strategji bez żadnej znajomości przedmiotu.
— Nie ma pan najmniejszego pojęcia o tych rzeczach — rzekł w końcu. — Zacytuj mi pan jedną reputację fałszywą. Wymień pan nazwiska. Tak, ja znam wszystko — odparł gwałtownie p. de Charlus na nieśmiały sprzeciw Brichota; — ludzi, którzy robili to kiedyś przez ciekawość, lub przez kult zmarłego przyjaciela; znam i takich, co, bojąc się zanadto zagalopować kiedy pan im wspomni o piękności mężczyzny, odpowiedzą, że to jest dla nich po chińsku, że tak samo nie umieją rozróżnić mężczyzny pięknego od brzydkiego, jak nie umieją rozróżnić dwóch marek samochodu, nie znając się na automobilizmie. Wszystko to są blagi. Mój Boże, zauważ pan, nie twierdzę aby reputacja zła (lub to co przyjęto tak nazywać) a nieusprawiedliwiona była czemś absolutnie niemożliwem. Ale to jest tak wyjątkowe, tak rzadkie, że praktycznie nie istnieje. Bądź co bądź, ja, który jestem ciekawy, szperacz, znałem takie, i nie będące mitem. Tak, w ciągu mego życia, stwierdziłem (mam na myśli: stwierdziłem naukowo, nie rzucam słów na wiatr) dwie reputacje nieusprawiedliwione. Powstają one zazwyczaj dzięki podobieństwu nazwisk, lub z pewnych zewnętrznych oznak — naprzykład obfitości pierścionków — oznak, które ludzie niekompetentni uważają za coś absolutnie charakterystycznego dla tego o czem pan mówi, tak jak myślą że chłop nie wymawia dwóch słów bez „wciurności”, lub Anglik bez „goddam”. To jest gwara teatrzyków bulwarowych. Co pana zdziwi, to że reputacje nieuzasadnione uchodzą w oczach publiczności za najpewniejsze. Pan sam, profesorze, gotów włożyć rękę w ogień za cnotę tego lub owego który tu bywa, a którego
Uwagi (0)