Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Powstała z cyklu opowiadań, debiutancka i jednocześnie najlepsza powieśćSelmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.
Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazuSzwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku zludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowymopartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłympastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do karieryświatowej gwiazdy ekranu.
Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednująmu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemnąsłabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając nausunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów wnim zwycięża. Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejszakobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia siędo grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych„kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Göstyprzyciąga do niego kobiety.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Przybyła wprost z leśnej gęstwiny, gdzie rosną paprocie jak drzewa, gdzie olbrzymie sosny nie dopuszczają słońca, tak że jeno cętki światła lśnią na mchu zielonym, i gdzie pnącza wiją się po omszałych głazach.
Żałuję, że nie byłam na miejscu Kevenhüllera i nie widziałam, jak szła z paprociami i szpilkami jodeł w zmierzwionych włosach, z małą czarną żmiją na szyi, lekkim krokiem dzikiego zwierza, owiana zapachem żywicy, poziomek i mchów.
Patrzyli na nią ludzie z osłupieniem, że śmie chodzić po karlstadzkim rynku, konie płoszyła wiewem długich włosów. Gonili ją ulicznicy, kupcy zostawiali wagi i noże, robotnicy gonili się zapominając o wozach i kilofach, kobiety zaś z krzykiem pobiegły do biskupa, do kapituły i domagały się wygnania potwora z miasta.
Ona jednak szła spokojnie, majestatycznie i uśmiechała się, widząc to zamieszanie, tak że Kevenhüller dostrzegł małe, ostre, drapieżne ząbki, wychylające się spośród różowych warg. Zarzuciła na ramiona szal, by ukryć, kim jest, ale na nieszczęście zapomniała schować ogon, który wlókł się za nią po bruku.
Kevenhüller widział ogon, uczuł politowanie dla wytwornej damy wystawionej na pośmiewisko mieszczuchów i pochylając się po rycersku, powiedział:
— Może łaskawa pani raczy unieść tren sukni?
Ta życzliwość i dworność wzruszyła leśną dziwożonę, stanęła tedy przy nim, i spojrzała na niego tak, iż iskry sypiące się z jej oczu wpadły mu w samo serce. Rzekła:
— Zapamiętaj sobie, mości Kevenhüllerze, że odtąd będziesz mógł stworzyć własnymi rękami każde, jakie zechcesz, arcydzieło, ale tylko po jednej sztuce z każdego rodzaju.
Tak rzekła, a słowa mogła dotrzymać, któż bowiem nie wie, że ta zielono strojna z leśnej gęstwiny posiada władzę użyczania geniuszu i sił cudownych temu, kto posiadł jej łaski.
Kevenhüller został w Karlstadzie i najął sobie warsztat. Przez tydzień pracował, aż zrobił arcydzieło. Był to samojazd. Jeździł on do góry, na dół i we wszystkie strony, można go było obracać, zatrzymywać i znowu puszczać w ruch, słowem, był cudowny.
Kevenhüller stał się sławny i pozyskał w mieście przyjaciół. Dumny ze swego dzieła, pojechał tym samojazdem do Sztokholmu, by pokazać go królowi. Nie potrzebował czekać na konie pocztowe, kłócić się z pocztylionami, trząść się nędznymi kariolkami ni spać na twardych ławkach pocztowych. W ciągu kilku godzin dotarł do Sztokholmu.
Zajechał wprost przed zamek królewski. Król wyszedł w otoczeniu świty i dam dworskich, a gdy go zobaczyli jadącego, nie mogli się dość nachwalić i nadziwować.
— Daj mi ten wóz, mości Kevenhüllerze! — rzekł król, a choć Kevenhüller odmówił, król upierał się przy swoim żądaniu.
Nagle ujrzał Kevenhüller w świcie damę zielono ubraną, jasnowłosą. Poznał ją i zrozumiał, że to ona nakłoniła króla, by go poprosił o samojazd. Popadł w rozpacz, a nie mogąc znieść, by ktoś inny posiadł jego wóz, i nie chcąc opierać się dalej królowi, wjechał z takim rozpędem na mur zamkowy, że arcydzieło pękło w kawałki.
Za powrotem do Karlstadu próbował zrobić drugi samojazd, ale mu się nie udało. Rozpaczą napełnił go dar leśnej dziwożony. Porzucił dostatni dom ojca po to, by zostać dobroczyńcą ludzkości, nie zaś po to, by fabrykować czarodziejskie graty, tylko jemu jednemu mogące służyć. Cóż mu z tego, że jest mistrzem nad mistrzami, gdy żadnego z arcydzieł swych nie wolno mu pomnożyć i oddać na użytek tysięcy?
Uczony mistrz zapragnął spokojnej i rozumnej pracy, więc został kamieniarzem i budowniczym. W owym to właśnie czasie zbudował wielką wieżę kamienną, na wzór wieży zamku ojcowskiego i chciał potem dostawić dom mieszkalny, portale, podwórza, mury i wykusze, most zwodzony, tak by nad brzegiem Klarelfu powstał zamek rycerski.
Chciał w nim ziścić marzenie młodości i napełnić budynki wszelkimi warsztatami, narzędziami i przyborami, jakich potrzebował. Pomieścić się tu mieli też młynarze, czarni kowale, zegarmistrze w zielonych umbrelkach nad zmęczonymi oczyma, farbiarze z powalanymi rękami, tkacze, tokarze, a wszyscy ze swymi warsztatami.
Wszystko poszło dobrze, wybudował wieżę, własnoręcznie ciosając kamienie i murując.
Umieścił u góry śmigi młyńskie, gdyż miał to być wiatrak, potem zaś zaczął stawiać kuźnię.
Pewnego dnia patrząc na obracające się śmigi uczuł, że wzbiera w nim dawne pragnienie.
Wydało mu się znowu, że zielono strojna spojrzała na niego zielono lśniącymi oczami, że znowu płomień objął jego serce, zamknął się w pracowni, nie jadł, nie pił, nie odpoczywał i w ciągu tygodnia stworzył nowe arcydzieło.
Nadszedł dzień, kiedy wstąpiwszy na dach swej wieży zaczął przypinać skrzydła.
Spostrzegli go dwaj ulicznicy i gimnazjalista, którzy siedzieli na poręczy mostu i łowili płotki. Wydali okrzyk tętniący po całym mieście. Porwali się potem i biegając od drzwi do drzwi bili w nie, wołając:
— Kevenhüller chce latać! Kevenhüller chce latać!
Stał spokojnie, przypinając skrzydła, i patrzył na tłumy ludu płynące ciasnymi ulicami starego Karlstadu.
Kucharki poniechały garnków i wyrabiania ciasta, staruszki rzuciły pończochy, nasadziły na nos okulary i wybiegły na ulice, burmistrz i radni wstali z ław sędziowskich, rektor cisnął w kąt gramatykę, uczniowie opuścili bez pozwolenia klasy, a wszyscy pośpieszyli pędem ku zachodniemu mostowi.
Na moście czarno było od ludzi. Rynek był szczelnie zapchany, a na całym wybrzeżu aż pod pałac biskupi roił się tłum. Więcej było ludzi niż na kiermaszu w dzień św. Piotra, więcej też niźli podczas pamiętnej jazdy króla Gustawa III, kiedy to powóz ośmiokonny pędził tak szybko, że na zakrętach stawał na dwu kołach. Kevenhüller przypiął w końcu skrzydła, odbił się, machnął nimi parę razy i uleciał swobodnie. Płynął wysoko nad ziemią.
Wciągał w płuca czyste tchnienie, pierś mu się rozszerzała, a stara krew szlachecka zaczęła w nim grać. Wirował jak gołąb, płynął jak jastrząb, śmigał szybciej od jaskółki, a sterował tak pewnie jak sokół. Patrzył z góry na ludzi przykutych do ziemi, dumając, czym by się stać mogli, gdyby każdemu z nich dać parę skrzydeł do szybowania w przestworzach. I w tej chwili nie zapomniał niedoli swojej, która sprawiła, że mógł sam jeno korzystać ze swych arcydzieł. Ach, ta Hulder! Gdybyż ją dostać teraz w ręce!
Nagle oczom olśnionym blaskiem ukazało się w powietrzu coś, co przypominało skrzydła, a pomiędzy nimi ujrzał postać ludzką. Powiewały jasne włosy, jedwabne zielone szaty i błyszczały oczy. Tak, to ona!
Stracił przytomność umysłu. Rzucił się szalonym pędem na zjawisko, nie wiadomo, czy po to, by je całować, czy bić i zmusić do zdjęcia czaru. Zapomniał w tej chwili o sterowaniu, wyciągnął rękę, zbliżył się nagle i skrzydła jego wplątały się w drugie skrzydła. Tamte były mocniejsze, chwyciły go, obróciły, potargały mu lotki i runął, sam nie wiedząc gdzie.
Odzyskawszy zmysły spostrzegł, że leży na dachu własnej wieży, obok strzaskanego przyrządu lotniczego. Poleciał, oczywiście, wprost na swój wiatrak, został porwany, okręcony parę razy i rzucony na dach. Tak się skończyła jazda powietrzna.
Kevenhüller popadł znowu w rozpacz. Uczciwa praca mierziła go, sztuczkami czarodziejskimi zajmować się nie chciał. Uczuł, że serce by mu pękło, gdyby stworzył jeszcze jedno arcydzieło i znów stracić je musiał. Gdyby zaś nie zniszczało, zwariowałby na pewno, nie mogąc go dać na pożytek innych.
Sięgnął po tobołek czeladniczy i kij sękaty, zostawił wiatrak i postanowił szukać leśnej boginki.
Najął powóz, gdyż nie mógł już tak chodzić jak za młodu, i pojechał. Opowiadają, że zatrzymywał się przed każdym lasem, wysiadał, wchodził w gęstwinę i wołał zieloną boginkę.
— Hulder, Hulder, to ja, Kevenhüller! Chodź no, chodź! — Ale nie przychodziła.
Podczas tej podróży przybył do Ekeby, na rok zaledwie przed wygnaniem majorowej! Przyjęto go serdecznie, więc został. Gromadce kawalerów przybyła wysoka, rycerska postać, pozyskali nieustraszonego towarzysza pohulanek i łowów. Ożyły w nim wspomnienia młodości, pozwalał się nazywać hrabią i coraz bardziej przypominał starego niemieckiego barona-rozbójnika swym orlim nosem, krzaczastymi brwiami, brodą spiczastą i zakręconymi w górę wąsami.
Został rezydentem jak inni i nie różnił się od gromadki, którą majorowa, wedle legendy, trzymała w pogotowiu na usługi piekła. Włos mu pobielał, a umysł zasnął. Nie wierzył już sam w czyny lat młodych. Nie zrobił wcale samojazdu ani maszyny latającej. To bajki, na pewno bajki!
Ale wkrótce wypędzono majorową z Ekeby i zaczęło się szalone życie kawalerów, władców posiadłości. Burza poszła po okolicy, stare głupstwo złączyło się z młodą dziczą, zło wszelkie poszło w ruch, dobro zanikło, ludzie walczyli na ziemi, a duchy na niebie. Z gór nadciągały wilki z czarownicami na grzbietach, rozpętały się siły natury, a Hulder przybyła do Ekeby.
Nie znali jej kawalerowie i myśleli, że jest to biedna, uciśniona kobieta, doprowadzona do rozpaczy przez złą teściową. Wzięli ją w opiekę, czcili jak królową, kochali jak dziecko własne i zwali hrabiną.
Jeden Kevenhüller poznał ją, chociaż i on z początku uległ zaślepieniu. Ale pewnego dnia włożyła suknię z zielonego jedwabiu i Kevenhüller zaraz ją poznał.
Siadywała na jedwabnych poduszkach, na najlepszej sofie ekebijskiej, a wszyscy rezydenci służyli jej jak błazny. Jeden był kucharzem, inny kamerdynerem, lektorem, muzykiem nadwornym, szewcem nawet, każdy chciał jej służyć.
Niby to była chora ta poczwara, ale Kevenhüller, wiedział, co o tym sądzić. Chciała sobie po prostu zadrwić z wszystkich i koniec.
Ostrzegał przed nią kawalerów.
— Czyż nie widzicie ostrych zębów i dzikich oczu? — mawiał. — To Hulderka... wszystko zło zwaliło się na nas... Powiadam wam, to Hulderka, która przybyła na nasze nieszczęście. Znam ja ją z czasów dawniejszych.
Ale zobaczywszy i poznawszy Hulderkę, uczuł Kevenhüller chęć do pracy. Zaczęło go piec w mózgu i wiercić, a palce same sięgały po pilnik i młot, tak że nie mógł wytrzymać, aż wdział bluzę roboczą i zamknął się w jednym z warsztatów ślusarskich.
Po Ekeby i całym Värmlandzie poszła wieść:
— Kevenhüller zabrał się do roboty!
Nasłuchiwano z zapartym oddechem uderzeń młota, warkotu silnika i stęku miecha.
— Zobaczymy nowy cud! — mówiono. — Co też to będzie? Może nas nauczy chodzić po wodzie lub zbuduje drabinę do Wielkiej Niedźwiedzicy? Wszystko potrafi ten człowiek! Widzieliśmy, jak go skrzydła unosiły w powietrzu, widzieliśmy, jak jego samojazd pędził przez ulice, posiada dar Hulder, nic przeto nie jest dla niego niemożliwe.
Pierwszej czy drugiej nocy październikowej skończył arcydzieło i wyniósł je z pracowni. Było to koło kręcące się samo przez się, a podczas obrotu lśniły szprychy wydzielające ciepło i światło. Kevenhüller zrobił słońce. Gdy je wyniósł z pracowni, noc stała jak dzień jasna, wróble zaczęły ćwierkać, a chmury poróżowiały jak o wschodzie.
Było to arcydzieło najpiękniejsze. Zniknąć miała ciemność i zimno z ziemi. Dumny był z pomysłu. Słońce naturalne mogło sobie wschodzić jak dotąd, ale w nocy miały się zapalać tysiące słońc sztucznych w całym kraju, ogrzewając powietrze jak w upalny dzień letni. Miano zbierać dojrzałe ziarno w zimowe noce, poziomki i ożyny przez cały rok rosnąć miały po wzgórzach, a lód już nigdy ściąć nie miał wody.
Nowy wynalazek miał przeistoczyć świat, zastępując futro biednym i dając światło pracującym pod ziemią.
Miał dostarczyć fabrykom siły napędowej, ożywić przyrodę śpiącą w zimie, słowem, stworzyć lepszy byt dla ludzkości.
Ale Kevenhüller wiedział dobrze, że wszystko to są marzenia i Hulder nie zezwoli mu za nic uwielokrotnić owego koła. Ogarnięty gniewem i zemstą postanowi ją zabić i od tej chwili nie wiedział już, co czyni.
Wszedł do budynku głównego, pod schody, i postawił tam koło ogniste w zamiarze spalenia dworu razem z babą.
Potem wrócił do pracowni, siadł i zaczął nasłuchiwać.
Za chwilę hałas i gromkie nawoływania oznajmiły, czego dokonał.
„Krzyczcież sobie — myślał — i dzwońcie do woli, a Hulder, ta czarownica, spali się i tak wraz z jedwabiami, na których ją ułożyliście!”
Dumał, czy potwór wije się już w mękach, czy biega z komnaty do komnaty, czy trzeszczy zielony jedwab w ogniu, czy płomienie już igrają jasnymi włosami. Dalejże śmiało, płomienie! Schwytajcież i spalcie czarownicę! Nie bójcie się zaklęć czarodziejskich! Niech się spali! Niejeden przez nią palił się tak przez całe życie!
Tętniły dzwony, turkotały pojazdy, nadjeżdżały sikawki, czerpano wodę z jeziora wiadrami, z wszystkich wsi śpieszyli ludzie na ratunek. Krzyczano, lamentowano, wydawano rozkazy, zapadały się dachy i straszliwie trzeszczały płomienie.
Nic nie mogło jednak wyprowadzić z równowagi Kevenhüllera, który siedział na kowadle i zacierał ręce.
Nagle usłyszał łoskot, jakby spadły niebiosa, skoczył i zawołał wesoło:
— Teraz już nie ujdzie! Leży zdruzgotana belkami lub pożarta przez płomienie. Cha... cha... cha... stało się!
Wspomniał, że musiał poświęcić dumę i chwałę Ekeby, by ją zgładzić ze świata. Pożałował wspaniałych sal, rozbrzmiewających niedawno jeszcze radością, pełnych stołów uginających się pod smakołykami, mebli, sreber i porcelany, czego wynagrodzić nie będzie można już nigdy...
Skoczył i krzyknął straszliwie. Wszakże postawił pod schodami dla podpalenia domu swe koło, słońce, model, od którego zależało wszystko!
Spojrzał po sobie tak przerażony, że aż skamieniały.
— Czyżem oszalał? — spytał. — Jakże mogłem to uczynić?
W tej chwili otwarto szczelnie zaryglowane drzwi pracowni i ukazała się zielona bogini. Hulderka stała w progu uśmiechnięta, powabna, bez plamki na sukni, bez woni dymu we włosach. Wyglądała zupełnie tak, jak to widział za młodych lat na rynku karlstadzkim, owiana dziką wonią lasu, z wlokącym się za nią ogonem...
— Ekeby płonie! — powiedziała ze śmiechem.
Kevenhüller podniósł wielki młot chcąc go jej rzucić na głowę, ale w tejże chwili spostrzegł, że potwór trzyma w ręku jego ogniste koło.
— Ocaliłam to dla ciebie! — rzekła.
Kevenhüller padł jej do stóp.
— Zniszczyłaś mój wóz! — zawołał. — Połamałaś mi skrzydła i zmarnowałaś mi życie! Zmiłuj się teraz nade mną, okaż się litościwą!
Skoczyła na tokarnię i siadła tam, młoda, powabna jak za czasu pierwszego spotkania.
— Widzę, że wiesz, kim jestem! — powiedziała.
— Znam cię i zawsze znałem! — zawołał nieszczęśliwy człowiek. — Jesteś geniusz! Ale zwróć mi wolność! Zabierz swój dar! Odejmij cudowną moc! Chcę zostać
Uwagi (0)