Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖
Czasy Stanisława Augusta opisane w formie specyficznego moralitetu. Schyłkowe czasy Rzeczypospolitej Kraszewski przedstawia jako okres rozkładu norm i obyczajów.
Zmienne losy szlachcica Michała Ordyńskiego, potomka onegdaj potężnej kresowej rodziny, są dla Kraszewskiego sposobem na snucie opowieści o źródłach upadku Rzeczypospolitej. Akcja powieści dzieje się w latach 1787–1790, a więc tuż przed najważniejszymi wydarzeniami historycznymi końca XVIII wieku. Powieść specyficzna — oprócz charakterystycznego dla Kraszewskiego solidnego zaplecza historycznego, pojawiają się także wątki nadnaturalne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Zdaje mi się, że za to ręczyć mogę, bo choćbyście nawet zeszli kiedy do kościoła i tam was nikt nie pochwyci, w klasztorze nie ma jeszcze zwyczaju szukać i prześladować nikogo... Dawne prawo schronienia jeśli nie jako prawo, to jako zwyczaj istnieje. Smutno wam tu być może, ale kto wie, nie zawadziłoby w samotności pomyśleć nad sobą i przyszłością. — Świeżo rozrzewniony pogrzebem, przygnębiony swojem położeniem, Ordyński odezwał się z wylaniem:
— A! ojcze, gorzkie bo myśli na pokarm przychodzą,.. o świecie myśleć nie warto, ludzie tęsknoty nie warci.
— Bałamuctwo moje dziecko, — odpowiedział kapłan. Świat stary zwodziciel to prawda, ale ludzie są różni, a jakich sobie z między nich wybrałeś, takicheś miał, jak kto sobie pościeli, tak się wyspi.
Podczaszyc westchnął ciężko.
— Przyszło do tego — rzekł — kapucyn, żeś Wpan musiał godzić na pierś brata, bliźniego, dla czego? dla czczej obrazy honoru! Rozlałeś krew, a! czy nie czas żeby teraz gdy Bóg łaską swoją uratował od zbrodni, wnijść w siebie i zwrócić się z tej drogi, która jak widzisz do takich dziur i trapezów prowadzi?
Podczaszyc tak już był odwykł od słów pobożnych, że ich prawie nie pojmował.
— To pewna — rzekł — że żałuję tego co się stało, ale cóż miałem począć?
— Pierwsza rzecz, odparł kapucyn, to plunąwszy porzucić te próżniacze życie. Albom to ja was takich paniczów i fircyków nie napatrzył się? co robicie? oto od rana do wieczora bawicie się, używacie — śliczni obywatele kraju! śliczni chrześcijanie!
— Ale mój ojcze, przerwał podczaszyc trochę zawstydzony — czasy włosiennicy i dyscyplin minęły.
— Nie kochanku, ludzie tylko przeszli co ich używali i widzisz, że bez nich coś nie lepiej... albo to piękny widok szaleństw naszych gdy toniemy? To jakby wedle słów błogosławionego Skargi, w rozbijającym się okręcie rozpasani na rozpustę majtkowie, lub jak żołnierstwo rzymskie rozegrywające szaty Chrystusowe u stóp świętego krzyża jego. Myślicie że to sprowadzi błogosławieństwo Boże na nasz naród? A jak Pan Bóg ma kochać tych co o nim wiedzieć nie chcą i wolą się perfumować niż modlić?
— Zapewne — rzekł — skłopotany podczaszyc — nie przeczę żeśmy może trochę winni, ale trudno czegoś i młodości nie wybaczyć!
— Wiele, wiele się wybacza, odpowiedział Spirydjon, ale przecie nie wszystko. Gdy się styra, zbłoci, zgnuśnieje i zbabieje, to się jej nie wybacza, gdy szaleje zamiast pracować, darować jej tego nie można.
Pierwszy raz oddawna usłyszał Ordyński tak surowe słowa, ale je poszanował, bo mu znów świętą przypomniały babkę.
— Nie chcę Wmości nudzić perorą — rzekł, wstając z ławy, weselszym tonem kapucyn — samotność i dobra książka, uleczą spodziewam się niezadawnioną jeszcze chorobę... masz pan tu Drogę do życia pobożnego i Tomasza à Kempis... dobranoc — dobranoc. Obejrzał się jeszcze czy czego nie brakło gościowi i wyszedł powolnie.
Milczenie klasztorne otoczyło przybyłego — myśli jego zburzone wiły się kłębami po głowie, rzucił się na łoże i znużony usnął.
Ale i we śnie dzikie miał jeszcze widzenia, miotał nim szatan wyskakujący z obrazu Ś. Michała, uśmiechał mu się zapraszając go z sobą do trumny Frascatelli, wieziono go potem w trumnie razem z Rybińskim, którego krew buchała w usta zabójcy... potem ogarniały go ciemności, powoli zatętniał dzwonek i szmer jakby długiej cichej modlitwy, zaszumiał w łonie nocy. Napróżno silił się obudzić.
Leżał znów w trumnie, wieziono go przez całą Warszawę, wszyscy znajomi go mijali szydersko, ledwie który głowę odwrócił, by nią pokiwać obojętnie, zobaczył i Annę idącą za swoim pogrzebem, i kata w czerwieni z mieczem — i babkę nad sobą w obłokach i tysiące postaci znanych i nieznanych, a śmiech szatana chwilami aż tłumił dźwięki dzwonu, tak się rozlegał szeroko. Znużony snem i marami, otworzył oczy otoczony białym dniem i znalazł się na podłodze, gdyż miotając się widać spadł z łoża. Zobaczywszy różowe blaski wschodu, otworzył okno na ogródek wychodzące, spiekłe czoło wystawując na chłodzący powiew poranku.
Następnych dni, ojciec Spirydjon w chwilach wolnych nie omieszkał odwiedzić Ordyńskiego, a każda jego rozmowa coraz głębiej sięgała w serce młodego człowieka, który w tej ciszy ciągłej myśleć musiał i myśl zwracać na siebie.
Staruszek też nie gromił go ani przestraszał — zawstydzał, żartował, wskazywał cele życia, łamiąc niebezpieczne zasady i przekonania, które Poinsot wpoił w młodą i wraźliwą duszę. Nie natarczywy, cierpliwie i powoli dokonywał to dzieło nawrócenia, które podjął z ufnością w Bogu, niezrażony tem wcale że rolę znalazł chwastami zarosłą. Podczaszyc w początku słuchał go z roztargnieniem, jakby z konieczności tylko, potem uważniej nieco, ale mało korzystał jeszcze. Z nudy pochwycił książki umyślnie mu zostawione i odrzucił je, bo ich rozumieć nie mógł, i wrócił znowu do nich, a słowo czasem jedne, ciągnęło zeń długie pasmo dziwacznie pomięszanych myśli.
Zostawmy go w tem bezpiecznem ustroniu, a przejdźmy na ten świat, który opuścił. Tu zniknienie jednego zapaśnika ani się postrzedz dawało, szał szedł bez niego swoją starą drogą, a ludzie i o podczaszycu i o Rybińskim, który leżał walcząc ze śmiercią jeszcze, zupełnie zapomnieli.
Starościc Rybiński co dzień jednak miał się lepiej.
W początku cała Warszawa brała udział w jego cierpieniu, a pani wojewodzina aż się była rozchorowała, posyłano, dowiadywano się, lecz po upływie jakiegoś czasu poczęło to ustawać, a piękna Karolina widząc że się nie rychło doczeka jego powrotu do zdrowia, wybrała mu zastępcę, choć jeszcze po nim czasem wzdychała wieczorami. W parę tygodni doktorowie zaręczali już za życie, ale podczaszycowi pokazywać się jeszcze nie było można, bo zawsze by za zadane rany i napad z bronią w ręku, przed marszałkowskim sądem odpowiadać musiał.
Tymczasem po zniknięciu Ordyńskiego, dom jego, konie, sprzęty, przez wierzycieli przyaresztowane zostały, rozciągniono nawet sekwestra na majątki, a po obliczeniu strat, które w ciągu pobytu w Warszawie poniósł, okazało się że połowę większą majętności sprzedać by potrzeba, ażeby długi uspokoić. Reszta majętności znacznie też zahartowana była przez podczaszynę do Włoch jadącą, tak, że w najszczęśliwszych okolicznościach, Głusza mu i coś jeszcze przy niej pozostać mogło. Nie było też komu chodzić około interesów, a że wierzyciele i zastawnicy ostro się pilnowali, wszystko przez nich zostało pozajmowane w administrację.
Stan majątku był niemal zrozpaczony, a podczaszyna której o tem doniesiono, odpisała do Labe Poinsot, że bardzo ubolewa nad położeniem syna, ale go poratować nie jest w stanie, i do kraju wrócić nie myśli, radząc, by spieniężywszy w Polsce resztki jakie ocalić potrafi, do niej do Florencji się przeniósł.
Podczaszyc odebrawszy ten list, przeczytał go i obojętnie odłożył na stronę. Nie ciągnęły go wcale Włochy — co by tam robił ubogi? tu jeszcze miał nadzieję dźwignienia się, tam żadnych. Może też uczucie jakie wzrosłe w samotności przywiązywało go do kraju, choć się przed sobą do niego nie przyznawał.
Anna zjawiała się niekiedy w kościele do którego umyślnie często teraz modlić się przychodziła, a i on mszy słuchiwał w loży od niejakiego czasu. Młoda miłość ku niej obudzała się coraz żywiej, pierścionek, nawet z piersi poszedł na palec — bo się go już teraz nie wstydził.
Sam sobie dziwił się jakiem szczęściem samo widzenie jej napawało go zdaleka, jak go wzruszał jeden rzut oka, który ku niemu posłała, dziwił się że więcej nie pragnął, że z tęsknem i spokojnem przywiązaniem miło mu było dumać o niej dnie całe.
Od owej nocy, w której się przeniósł ze dworku Sienińskich do klasztoru, cavaliere już mu się nie ukazał więcej — miał jednak jego wizerunek przed sobą, bo mu Anusia odzyskawszy z domu obraz Ś. Michała przysłała. Ale szatana zakrył, by go nie widzieć.
Rozważał teraz jak dziwnie ta postać wplątała się w jego życie i jaki na nie wpływy wywarła. Znajdował ją na każdym kroku, wszędzie z pomocą pozorną, a zawsze wiodącą do zguby... dziwaczne myśli wiły mu się po głowie.
Raz tedy gdy ks. Spirydjon przyszedł do niego rankiem po mszy, podczaszyc niby żartem począł coś o szatanie; zakrycie jego twarzy na obrazie, o które się kapucyn zapytał, było powodem rozmowy.
— Ojcze — rzekł mu spoufalony już z nim trochę — jużciż szatan jest prostym wymysłem?
— Jak to? moje dziecię, spytał ks. Spirydjon.
— Jużciż, i u nas nawet ks. Bohomolec z niego się śmieje.
— A! Bohomolec może! ale na co ci to pytanie? mów mi otwarcie, bo zdaje się, że krętą ścieszką dokądś dążysz.
— No, to powiem wszystko otwarcie, ale się ze mnie nie śmiej mój ojcze — odparł podczaszyc — zawstydzony prawie odkrywając postać szatana na obrazie — Widzicie tego anioła ciemności, tę poczwarę, straszliwą, dumną i wykrzywioną śmiechem przekleństwa głowę?
— Widzę i zdumiewam się malarzowi, co ją tak pomyślał i wyraził!
— Ten obraz należał niegdyś do babki mojej, świętobliwej niewiasty, modliłem się nie raz przed nim w dzieciństwie do mego patrona, a na dziecku jeszcze tak wielkie robiło wrażenie, że mi się we snach roiła ta potwora. Później strach przeszedł, ale wstręt pozostał.
— No i cóż dalej! Dziwną mi historją prawisz — rzekł ks. Spirydjon.
— Najdziwniejsza dopiero się rozpocznie — cichszym głosem począł podczaszyc — oto tu w Warszawie, wkrótce po mojem przybyciu, wciągniono mnie na wieczerzę hulacką do księcia podskarbiego.
— Niema co mówić, dobre miejsce dla skończenia edukacji — szepnął kapucyn.
— Tam poczęto ze mnie sobie szydzić młodzika, i ktoś mi podrzucił pytanie, że pewnie choć w djabła wierzyć muszę. Ja w śmiech, ale oglądam się, a tuż w zwierciadle kubek w kubek mój djabeł z obrazu mi się kłania.
— No! no! — zawołał ks. Spirydjon — to coś bardzo zawiłego, czy ci się tylko nie przywidziało?
Podczaszyc jak najdokładniej opowiedział staruszkowi swoję znajomość z cavaliere Fotofero, jego usługi, rolę jaką w krótkiem życiu odegrał i każdy krok tego dziwnego przyjaciela aż do ostatnich odwiedzin.
Kapucyn dobrze mu patrzał w oczy, jakby go trochę o sen na jawie lub bzika posądzał, a naostatek dodał:
— Są rzeczy niepojęte moje dziecko, ale gdy człowieka opanuje niemoc, a wie na nią lekarstwo, jakby go nazwano gdyby użyć nie chciał?
Podczaszyc milczał.
— A na djabła — dołożył ksiądz — czy on incarnatus czy invisibilis, jeden mamy pewny środek od lat tysiąca siedmiuset kilkudziesięciu — krzyż święty i modlitwę — czyżeś ich waćpan użył kiedy?
Podczaszyc rozśmiał się, bo dotąd niestety modlić się wstydził, a rady babki nie umiał posłuchać. Kapucyn spojrzał na niego i tabaki zażył.
— Tacy to z was teraz ludzie — rzekł — wierzycie we wszystko krom w Pana Boga, w oszustów illuminatów, w Mesmerów, Caglistrów, w Swedenborgów, w ducha Gablidona, w Massonów i całą klikę ich, we wróżby, czary i widzenia, a gdzie istotnie wierzyć potrzeba, to wstyd!! Oj ciężko nas Bóg z tego kurować będzie musiał mości panie, zapiszczym, zaskwirczym... Ale nie dowołamy się litości póki...
Starzec zamyślony zamilkł.
— Ale cóż ojcze sądzisz o tem? — spytał podczaszyc — to dla mnie coś niepojętego.
— A dla mnie jasno jak na dłoni, że gdybyś się modlił, to by cię ta słota opuściła. Reszty ja nie tłumaczę, bo nie wszystko się tłumaczy.
Ordyński siadł zadumany.
— Waść się djabła zaparłeś że w niego nie wierzysz, śmiejąc się dodał kapucyn — co za dziw, że dumna sztuka chce się zemścić, to tak jakbyś się waszeć nie ukłonił wielkiemu panu i tyłem się do niego obrócił. Pan Bóg, choć go się co dzień słowy i czynem zapieramy — patiens quia aeternus, a temu graczowi niedaleka może meta, musi się o swój honor upomnieć!
— Ojcze żartujesz sobie ze mnie?
— Śmieję się, prawda, ale kto wie czy żartuję. Mądry nasz wiek w nic wierzyć nie chce w co ojcowie wierzyli, nowe sobie koncypując artykuły, i na czele stawiąc jakiegoś Pana Boga (odpuść Panie) swojej roboty, a dalej cały rzęd inwencji różnych.
— Jakże tu z wami o tem i mówić kochanku? od czego zacząć ludziom starej wiary, co wiele rzeczy i nie pojmujemy i rozbierać nie śmiemy; gdy wy macerujecie każdą rzecz, nie patrząc czy narzędzie, którym robicie swoje analizy bierze materjał czy nie! Słowem, heblujecie wodę i świdrujecie powietrze!
A widząc chmurną twarz gościa swego zakończył:
— Zrób to waćpan dla mnie, a pomódl się też kiedy, popróbuj! Świętą miałeś babkę co cię wychowała, na łożu śmierci woła do ciebie zdaleka prosząc byś nie zapomniał o Bogu — czemuż i dla niej uczynić nie chcesz, co ci przecież zaszkodzić nie może?
Nic nie odpowiedział Ordyński przez fałszywy wstyd jakiś, w którym go zakamieniły sarkazmy Labe Poinsot, i pojęcia na których podrastał przy matce. Stary kapucyn westchnął boleśnie, zamilkł, i po cichu odchodząc, zostawił go samemu sobie.
W ozdobnych pokojach od czoła jednego z pałaców ulicy Senatorskiej, przechadzało się dwóch ludzi o szarej wieczornej godzinie. Służący zapalali świece w żyrandolach i przygotowywali się do przyjęcia widać spodziewanych gości. Apartament, w którym się to działo, świeżo był obity, przystrojony, i świecił przepychem, pragnącym więcej popisać się bogactwem niż smakiem.
Znać w nim było człowieka, co myślał jakby z ust wywołać wykrzykniki: musi być panem.
Wielka sala cała wybita była adamaszkiem zielonym w kwiaty, w złocone oprawnym ramy, firanki podobne z frędzlą złocistą osłaniały okna, żyrandole świeciły od szkieł i bronzów, liberja strojna w pończochach i trzewikach zwijała się w wielkiej liczbie.
Gospodarzem w tym wspaniałym domu był Włoch ów, Cerulli, któregośmy już widzieli u podskarbiego i podczaszyca, co tak nagle znikł z Warszawy, a teraz bezpiecznie powrócił i znów
Uwagi (0)