Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖
Czasy Stanisława Augusta opisane w formie specyficznego moralitetu. Schyłkowe czasy Rzeczypospolitej Kraszewski przedstawia jako okres rozkładu norm i obyczajów.
Zmienne losy szlachcica Michała Ordyńskiego, potomka onegdaj potężnej kresowej rodziny, są dla Kraszewskiego sposobem na snucie opowieści o źródłach upadku Rzeczypospolitej. Akcja powieści dzieje się w latach 1787–1790, a więc tuż przed najważniejszymi wydarzeniami historycznymi końca XVIII wieku. Powieść specyficzna — oprócz charakterystycznego dla Kraszewskiego solidnego zaplecza historycznego, pojawiają się także wątki nadnaturalne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Djabeł - Józef Ignacy Kraszewski (polska bibliografia lekarska .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Cavaliere zdjął kapelusz z udanem uszanowaniem, i odpowiedział:
— Honneur aux dames! a zatem spytał po przestanku — mam szukać mu mieszkania, wynosisz się pan czy nie?
— Nie widzę potrzeby, tymczasem wszystko co zwraca oczy na ten dworek i pańska tu bytność, naraża mnie. Dobra noc, rozejdźmy się.
— Do jutra — rzekł kwaśno Fotofero — ale potrzeba się wynieść! Musisz pan wynosić się ztąd! — To mówiąc, wybiegł zatrzaskując furtę za sobą, z ogromnym łoskotem zapadającą za nim, jakby nią olbrzymia cisnęła ręka.
Hołodryga na ten stukot wyleciał z gniewem, krzykiem i kijem, ale już nikogo nie znalazł i palnął ze złości we drzwi zamknięte.
Podczaszyc wielkiemi krokami przechodził się po izbie poglądając na Anusię.
— Bywa u was kto? — zapytał.
— U nas tak jak nikt.
— Ale przecież macie znajomych?
— Kilku mieszczan i kupców do pana Kaspra przychodzą.
— A z kobiet?
— Nikogo.
— Będę tu bezpiecznym?
— Nie wiem gdzie lepiej ukryć by się można — żywo zawołała Anusia — jest pokoik na boku, a o zamieszkującym go żywa dusza prócz nas wiedzieć nie będzie. Wprawdzie nie tak tu wygodnie jak w Głuszy — i smutno! trochę czuć więzienie, a wzrok kraty rozcinają, ale cicho i bezpiecznie.
Znowu zastukano do drzwi, a w chwilę potem wszedł smutny i zamyślony stary Sieniński. Z twarzy już jego widać było że złe przynosił wiadomości, otarł pot z czoła zmarszczonego.
— Co mi przynosisz? — zapytał podczaszyc — nadewszystko proszę nic nie ukrywaj przedemną. Co mówią? czy Rybiński żyje?
— Żył jeszcze przed chwilą, ale doktorowie mu żadnej ocalenia nie robili nadziei.
— Czy szukają mnie już w mieście?
— Dom był ostawiony ludźmi marszałkowskiemi, trzęsiono go już. Straż była także w kilku innych domach i na Miodowej u tej... — dodał starzec krztusząc się — u tej... jejmościanki.
Anusia spojrzała na ojca i zbladła.
— A w mieście? co mówią w mieście?
— Mówią powszechnie żeś pan ujechał, ale kazano ścigać, Rybińscy naznaczyli podobno za schwytanie jakąś nagrodę — król już o wszystkiem wie, biskup z płaczem zaraz do niego poleciał, domagając się surowego ukarania. Obiecano mu że morderca oddany będzie w ręce sprawiedliwości...
— Nikt cię o mnie nie pytał? a w domu? co się dzieje w domu?
— W domu! — ruszając ramionami rzekł stary — sądny dzień, Frejer klnie i głowę traci, wierzyciele oblegają, słudzy się porozbiegali, każdy coś pochwyciwszy, ledwie resztki ocaliłem z komody do której mi pan klucz dałeś, i tego mało mi z rąk nie wydarto.
— Jenerał Baucher tam nie był?
— Nikogo prócz kupców.
— Byłeś na Miodowej?
— A! na Miodowej — byłem, tam zostawiłem wedle rozkazu co się uratować dało... ale to trzeba będzie rychło zabrać ztamtąd, bo ta panienka tylko co nie widać jak umrze. Doktorowie tam koło niej tańcują, i księdza już wołano.
Podczaszyc westchnął, Anna zabolała nad tą nieznaną umierającą.
— Albo jej nigdy nie kochał — rzekła w duchu — lub nigdy serca nie miał, ona teraz kona, a on tu się kryje. O! to by było niegodnie! Wolę myśleć, że jej nie kochał, bo bym się nim brzydzić musiała, ale jakież to były ich stosunki?
Na tym skończyła się rozmowa ze starym Sienińskim, a że późno już było w noc, a wszyscy czuli potrzebę spoczynku, Anna wzięła się rozporządzać, sama z ojcem przenosząc się do alkierzyka, a podczaszycowi po rozmyśle zostawując równie bezpieczną i wygodniejszą wielką izbę.
Podczaszyc ujrzał się w kilka minut sam jeden w posępnym mieszkaniu, za kratą, u mizernego łoża, przy nagiej ścianie; zamiast obrazów rozkoszy i sprzętów zbytkowych, czarny tylko krucyfiks mając przed sobą... Na stoliku dogorywało światło, w izbie dusiło go powietrze ciężkie, a po głowie cięższe jeszcze snuły się myśli... na sukni, w oczach, miał ciągle przyschłą krew, krew człowieka!
Oka też nie zmrużywszy Ordyński rzucił się na krzesło, i tak w dumach i żalach całą noc przepokutował, to chodząc, to bezsilny spoczywając.
Blady brzask dnia wschodzącego, który powitały dzwony, przekradł się nareszcie przez kraty, dźwięk ten zdawał mu się już pogrzebowym biciem na zgon Rybińskiego.
Następnego dnia, Jan Sieniński wyszedł zawczasu na zwiady, bo niespokojny podczaszyc prosił go na wszystko by mu pewniejszą dał wiadomość o Rybińskim.
Starzec znalazł już na rogach ulic poprzylepiane paszkwile nocne, w których zbryzgane krwią i błotem, walało się poczciwe imię Ordyńskich. Ze zgrozą, ze smutkiem zdarł z nich parę i westchnął płaczliwie nad losem co podawał w pośmiewisko ostatniego potomka rodu zasłużonego i czystego dotąd... Ale z wierszy tych dowiedział się także Sieniński że Rybiński żyć jeszcze musiał, śmiertelnie tylko będąc postrzelony. Między mieszczany i przekupniami chodziły dziwne i jak zwykle przesadzone wieści, z których nic złożyć nie było podobna. Stary wedle zlecenia podczaszyca poszedł pod Krakowską bramę do Orlandiniego z pełną tabakierą umyślnie kupionej na to rapy, aby się od niego coś pewniejszego dopytać.
Żebrak już był na swoim stanowisku, wypił świeżo kawę, ręce na żołądku skrzyżował i w błogosławionym spoczynku z góry poglądał na mijające go mrowie ludu. Wygodnie ułożywszy nogi na słomiance, parasol przygotowawszy z boku na przypadek deszczu, siedział sobie Orlandini jak pan ulicy, wygrzewając się na wiosennym słoneczku.
Pan Jan wiedział już z kim miał do czynienia, znał że cudzoziemiec choć próżniak i żebraczysko a dumny, schylił przed nim czapki i wszedł w rozmowę rapą.
Orlandini pogardliwie rękę wyciągnął i raczył zażyć.
— Dobra tabaka! — rzekł — a dajcie no jeszcze raz!
— Proszę, proszę — odpowiedział Sieniński.
— Piękny dzionek!
— Ślicznie po wczorajszej burzy.
— Spodziewam się, że król powinienby wyjechać do miasta, nieźle by było, rzadko teraz się ruszy, z powodu sejmu... a jeszcze no tej rapy.
Sieniński stał z tabakierką otwartą.
— Słyszał pan co o zabójstwie posła Rybińskiego? — spytał nieznacznie.
— Nie zabity! nie zabity! — rzekł Orlandini z pewnością — widziałem się wczoraj z dworzaninem księcia biskupa kujawskiego, ranny ciężko w piersi z lewej strony, ale mówią że wyżyć może. Zabójcy słyszę surowo poszukiwać nakazano, ale myślę, że do tej pory uciec musiał... Ale ba! nie chciałbym mieć jego głowy na karku!
— To paniątko! znajdzie się kto co się za nim ujmie i nic mu się nie stanie.
— Wszelako, wszelako — rzekł Orlandini, zażywając ciągle — choć mówią, że i król go protegował, bo się podobno w matce jego kochał, zbytni szał młodzieży chce poskromić i dać przykład. Pod bokiem sejmu — a to poseł!
— Nie znaliście podczaszyca? — spytał Sieniński.
— I owszem! chłopiec się był utresował u nas, niczego! Słyszę, kobiety za nim szalały, ale pod koniec źle o nim mówiono, szulerował, brzydka rzecz...
Pan Jan aż zbladł, tabakierka zatrzęsła mu się w ręku. Orlandini popatrzał mu w oczy.
— A co waści? — spytał.
— To tak, drżączka.
— Szkoda by rozsypać tabaki... dajcie no mi jej trochę do mojej tabakierki, wcale dobra!
— Chętnie, chętnie, ale byka za indyka, gdybyście też mi zrobili jednę łaskę, która was nic kosztować nie będzie?
— O ho! a co to waści potrzeba — dumnie zagadł Orlandini — widzę, że nie bez interesu przyszła ta rapa do mnie.
— To bagatel.
— Chcesz mnie widzę przekupić! no! no! gadaj.
— Będziecie dziś pewnie widzieli jenerała Bauchera, gdybyście oddali mu ten bilecik.
Orlandini pocmokał, popatrzał...
— Jaki waszeć mądry! — rzekł — za rapę! A ba! oddają się to bileciki, ale nie za niuch tabaki. Ja muszę żyć, i dobrze zjeść i dobrze się napić, mnie życie kosztuje, a kto się mną posługuje, niechże karmi!
— Cóż by to kosztowało? — spytał się pan Jan biorąc się do sakwy.
— Co? to jak od kogo, — rzekł żebrak. — A od kogo list? mów waść!
— Od jednego z przyjaciół jenerała.
— Ba! ba! z przyjaciół! ma on i przyjaciółki! Daj waćpan tę rapę do tabakierki, to od podczaszyca pewnie! Dodasz jeszcze talara; wiem, że dukat by się należał, ale teraz musi być goły.
Sieniński westchnął, wyszukał najgładszego talarka i wcisnął go z biletem w rękę żebraka. Orlandini obojętnie wziął pieniądz, w szeroką kieszeń zielonej zbrukanej kamizoli wrzucił, bilecik w drugę, wysypał rapę do dna, założył znów ręce na brzuchu i kiwnął głową Sienińskiemu, jakby mu mówił:
— Bywajże asan zdrów, więcej już rozmawiać nie myślę.
Sieniński pociągnął potem na Miodową do Frascatelli, u której wczoraj zostawił pieniądze i klejnoty podczaszyca. Zastał tu od wczora siedzącego doktora Beklera, a chorą ledwie z życia ostatkiem.
Przezedrzwi słychać było wśród ciszy ciężki oddech jej piersi i głos słaby, którym żegnała przytomnych.
Nie wiele ich tam było teraz: poczciwy lekarz, dwie kobiety, służąca, nikogo z dawnych czcicieli. Ujrzawszy starego, Włoszka podniosła się jeszcze, oddała mu klucz wskazując szufladę kantorka, i szepnęła rozczulona.
— Pożegnaj pan go odemnie, wątpię żebyśmy się już zobaczyli na tym świecie. — Łzy potoczyły się jej z oczu a doktor milczenie nakazał.
— Do czego to? — spytała nieposłuszna — czyż i tak umrzeć nie trzeba... ja to czuję, że nie wyżyję. Napróżno doktorze trzęsiesz głową... Matka tam na mnie czeka, a was i świata nie żałuję! tak mi tu było ciężko w wieńcach róż na skroni i w czczych oklaskach jak w kajdanach, jak w przeklęstwie. Może choć z góry zobaczę jasne niebo Italji i sine morze nasze i rozkwitłe pomarańcze i laury, a dojdzie mnie śpiew rybaczy z nad wybrzeży...
Zamknęła oczy, zdawała się marzyć, tak, że stary Sieniński, który długo mimowoli wpatrywał się w śliczną jej, jak marmur bladą twarzyczkę, niepostrzeżony na palcach się wymknął ze zwilżoną powieką.
— A! mój Boże! mój Boże! — rzekł do siebie wyrywając się na miasto — jakie to ich tutejsze życie! Człowiek głowę traci! wrzawa, pisk, jęk, ten umiera, ten się kocha, ów szaleje i zabija. Ani chwili spoczynku, żebyś jak chciał się zdrzemnąć! Sfiksować tu trzeba! nie lepiej żeby na wsi siedzieć i po prostu Pana Boga chwalić?
Powolnym krokiem posuwał się dalej pan Jan dla sprawdzenia wieści o Rybińskim, ku ulicy na której było jego mieszkanie; zdala już łatwo dom rozpoznał, bo przed nim stało karet kilka i ludzi dosyć. Powoli idąc zaczepił to tego to owego, udając prostego ciekawca, choć dosyć niezręcznie, bo co chwila wzdychał. Nareszcie dwie żywo ugadujące się kumoszki we wrotach kamienicy, wprost na przeciw domu Rybińskich, uczyniły mu nadzieję, że się czegoś dowie.
Zdala już słychać je było mielące szybko językami, zastanowił się przy nich z ukłonem — dzień dobry.
Spójrzały nań z ukosa.
— A cóż słychać? — spytał — czy taki umarł?
— Ale nie! — odpowiedziała jedna.
— Nie, nie — dodała druga, prześcigając się w opowiadaniu — doktory tylko słyszę rozcięli mu het piersi, kulę wyjęli, a że była w samem sercu, potrzeba było i serce zaszywać czerwonym jedwabiem.
— I cóż, będzie żył? — spytał pan Jan.
— Słyszę będzie, ale serca to nie wiele mu się zostanie, ono kawałeczek.
— Osobliwość — dodała druga — a to dawniej powszechnie gadali, że byle człowieka choćby szpilką zakłuć w serce, musi skończyć, a tu teraz tacy doktorowie że i do serca się dobiorą, i zaszyją, i nic.
— To przez to — zaczęła pierwsza po cichu — że choć synowiec czy coś biskupa, ale taki był słyszę farmazon, a farmazon choć siecz, choć pal, nic mu nie będzie... Był taki farmazon, i widzieli nawet że chodził do ich tego Łoża... Gdyby tak poczciwemu katolikowi, nie daliby rady, ale oni mają swoje sposoby!
Druga tylko ruszyła ramionami.
— A wszystko to poszło przez miłość — dodała — oba się w jednej pokochali; z tym co do niego strzelił, w jakiejś farmazonce, a ta słyszę obu durzyła, aż z wielkiej zazdrości tamten mu śmierć chciał zrobić. Co to słyszę była za kula!
— Mówią — przerwała pierwsza znowu — że się to pokłóciło przy kartach.
— Tak, ale to bez miłość poszło — kończyła druga — najpewniejsza rzecz... nawet słyszę ta farmazonka z desperacji po Rybińskim mało nie szaleje, choć ma męża, ale to u tych pań mąż to jak trynóżek, na to jest, żeby na nim postawić kochanka.
Dłużej już nie mając się tu czego zabawiać i będąc pewien, że Rybiński żyje, pan Jan ruszył na powrót ku dworkowi.
Późną nocą jenerał Baucher, któremu się mimo bileciku naglącego podczaszyca, bardzo nie chciało widzieć z tak podejrzanym, a do tego gołym w tej chwili jegomością, uznał jednak koniecznem odbyć tę pańszczyznę i znalazłszy Kaspra Sienińskiego u Krakowskiej bramy, czekającego, by mu wskazać dworek, poszedł z nim pieszo.
Wielki to był ze strony jego dowód przyjaźni, i stary pieczeniarz głęboko rozmyślał nad tem w jak dziwnych okolicznościach stawił go los pierwszy raz w życiu, zmuszając do odwiedzania dwóch ludzi zgubionych, księcia podskarbiego i podczaszyca.
Do tamtego dawne obowiązki przyjaźni, a czasem i król tajemnie posyłał, tu trzeba się było choć raz pokazać, żeby nie mieć sobie do wyrzucenia zbytku obojętności.
— Każda rzecz jednak — mówił do siebie idąc — ma swoję złą stronę! ktoby się domyślał że ten podczaszyc, co tak się zdawał łagodny jak baranek, za te wieczorki i obiadki w takie mnie teraz wpędzi tarapaty. — Głupie życie! głupie życie!
Uwagi (0)