Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
A gdy się im ukazała z pagórka znajoma okolica z zieloną mogiłą, z jasnym stawem i błonią, na któréj dwakroć już obóz ich stawał; z oczów Azy błysnął jakiś ogień straszliwy, i sine jéj usta się ścięły.
Aza nie była już ową wdzięczną, czarującą dziewką cygańską, któréj oko paliło na kogo padło: znikła dawna świeżość jéj i wdzięk młodości; a przecie po leciech kilkunastu tułactwa, nędzy, cierpienia, jeszcze była piękną i ciągnęła oczy ku sobie. Zachowała swą dawną kibić i kształty, oczy powiększyły się jeszcze: nie wiem od łez wylanych, czy srogiéj rozpaczy, która przez nie patrzała; usta ścięte gdy się otwarły świeciły jeszcze zęby białemi, a kruczy włos nie spadł ze skroni jak liść jesienny... Mimo smutku który ją pożerał, cyganka zachowała instynktowie jakieś pragnienie przedłużenia młodości i zachowania wdzięku: strój jéj o niém zaświadczał. Gdy inne w jéj wieku zwiędłe, zszarzane, zobojętnione, ledwie się oszarpaną otulały płachtą, ona szukała w odzieży barwy i kształtu, i stroiła się jak królowa.
Tylko co roku twarz jéj surowszego, dzikszego nabierała wyrazu, usta pogardliwszym wykrzywiały się uśmiechem, oczy ognistym w świat patrzały wyrzutem. Jakby za swe cierpienia na wszystkich mścić się chciała, nieubłaganą gniewną była dla tych, co ją otaczali; a Aprasz, który szalał i ginął za swoją egaszi, robił co tylko chciała...
Pierwszéj nocy zaraz po przybyciu do Stawiska, Aza znikła z obozu. Aprasz schwycił się za siwe włosy, poleciał do dworu; ale powrócił z niczém, bo nogą tam nie postała: domyślił się gdzie była, a z umarłemi nie walczyć żywym w sercu kobiety.
W istocie Aza całą noc przesiedziała na mogile Tumrego, niema, zadumana, straszna jak widmo z grobu wywołane. Sercem tylko, niepytając nikogo, wynalazła zielony pagórek, który krył w sobie zwłoki jéj ulubionego: bo lat kilkanaście wbiły go do ziemi i zasiały na nim wysokie burzany, za któremi go prawie widać nie było. Wśród ciemności kalecząc ręce, zapalczywa cyganka obrywała chwasty i krzewy z mogiły samobójcy, a gdy ranek zastał ją spoczywającą na ziemi, kurhanek już był oczyszczony z zakrywających go burzanów.
Błysnęło światło dzienne, i z nocą pierzchnęły dumy i żale. Wstała cyganka ze śmiechem dzikim, podniosła się i garść ziemi chwyconą z mogiły rzuciwszy na pierś za koszulę; pobiegła ku dworowi.
We dworze chciała zobaczyć pana Adama, drugiego kochanka, by może szyderstwem żal ochłodzić. Byłato chwila, w któréj nawrócony grzesznik, małym wózeczkiem wyjeżdżał na mszą do przyległego kościołka... Dnia tego opóźnił mu się woźnica i brał za to rózgi w stodole, a pan Adam z książką nabożną i różańcem w ręku, czekał w ganku, ażeby po napomnieniu ojcowskiém zajechał po niego chłopak... Wtem zjawiła się Aza.
Aza nietyle była zmieniona, co nawrócony rozpustnik... Poznał ją od razu i z krzykiem zakrył twarz konwulsyjnym ruchem, a cyganka rozśmiała się, po ruchu tym i po głosie poznawszy w nim dopiero zwiędłego młodzieńca, dziś w zgrzybiałego zmienionego starca.
— Patrzcie! tażto on! — zawołała — A! jak mi się masz! ha! ha! ha! a! co się z tobą zrobiło?!
— Idź precz, idź precz wszetecznico! — zakrzyczał pan Adam zakrywając wciąż oczy — precz szatanie, bo rózgami osmagać cię i ze wsi wypędzić każę.
— A grzecznie mnie przyjmujesz! — rozśmiała się cyganka — ale popatrzno, popatrz, jeszczem doprawdy nie taka stara i szpetna, jak ty zdechlaku! Nie daléj jak tydzień temu, dwóch młokosów pędzało się za mną, żem się im kijem musiała oganiać! Zdejm z oczu anguszti (palce), spojrzyj... przekonasz się że nie kłamię.
Ale pan Adam już słów tych nie słyszał i przelękły uciekł w głąb domu.
Aza popatrzała, splunęła, odwróciła się i poszła, poszła wprost do chaty Tumrego.
Po drodze spotkała ludzi, zatrzymała jakąś dziewczynę i dowiedziała się od niéj o córce Tumrego; z ogniem w oku wysłuchała powieści, i zadumana poszła ku cmentarzowi.
Poważna i smutna zbliżyła się ku chacie i zadziwiona stanęła nagle, gdy pies z pod wierzby u mogiły, zajadle na nią zaszczekał.
Sierotka, jak wszystkie oswojone stworzenia co nas otaczają, przywykł był już do pewnych twarzy, sukni i postaci, do swojskiéj woni wieśniaka; przestraszył się więc cyganki z narzuconą na ramie urakhą (płachtą) kolorową, od któréj zaleciał go dym obozowiska i szatry cyganów. Nie jak zwyczajnie bywało wsparty na drzewie zdaleka, ale wybiegłszy na wał zielony, srodze ujadać na nią zaczął. Cyganka stanęła rozglądając się i w téjże chwili spostrzegła podniesioną głowę Marysi, któréj nazwiska wiedziéć, żeby ją poznać nie potrzebowała. Było coś w rysach dziewczęcia znamionującego jéj pochodzenie, przypominającego Tumrego, i zamglone wspomnienie ukochanego wydobyło się z piersi Azy, stając przed jéj oczyma w postaci jego dziecięcia. Serce jéj biło gniewem na świat cały, co jéj odebrał kochanka: z pragnieniem zemsty na ludzi i łza gorąca pociekła z czarnego jéj oka.
— A Bynk! przeklęła pocichu — to ona! to jego córka! Tumrego ciaj! Jaka śliczna! jaka śliczna! Ja nawet nigdy nie byłam taką! I poszło to między gadziów na sieroctwo, na poniewierkę i nędzę, w niewolę, przykute do mizernéj khery! (chaty).
Aza stała mrucząc te słowa i wciąż patrzała na Marysię, która z przestrachem wpatrywała się także w dziwną jéj postać, pełną groźnego jakiegoś i dzikiego wdzięku. I ona odgadła w niéj cygankę, może pokrewną... a serce biło niewytłomaczoném uczuciem bojaźni i miłości.
Sierotka tymczasem to z wału zeskakiwał, to na wał wpadał i ujadał gryząc ziemię.
Dziewczyno, Rakloro! — odezwała się Aza — zawołaj psa swego: chcę się zbliżyć do ciebie i pomówić z tobą.
Marysia odezwała się do Sierotki, ale ten ogonem pokiwał, zakręcił się i szczekał znowu.
Przybyła zbliżyła się tymczasem do cmentarza przeszła przez furtkę, i postąpiła ku Marysi. Wzrok jéj zatapiał się w rysach, na których czytała przeszłość swoję...
Siadła blizko, niezważając na psa, podniosła oczy i zapatrzyła się nie mogąc nasycić widokiem sieroty, milcząca, ponura, zapłakana... Wzrok jéj palił Marysię... Po długim spoczynku, łagodnym głosem spytała sierota:
— Czego mi się tak przypatrujecie dobra kobieto?
Aza rozśmiała się gorzko.
— Ja nie jestem łatio egaszi (dobra kobieta), nie, nie; alem znała ojca twojego Tumry, i patrzę na dziecko jego... A nad tamtym płaczę...
— I matkęście moją znali? — spytała dziewczyna.
Aza nic nie odpowiedziała.
— Dawno matka twoja umarła? — odezwała się żywiéj po przestanku.
— O! lat już temu kilka — zapłakanym głosem odezwała się Marysia. — A, ot... jéj zielona mogiła. — I wskazała na pagórek, przy którym siedziały obie.
Aza ze wstrętem odsunęła się od niego, nie kryjąc się z uczuciem, które nią wstrząsnęło.
— A któż ci był matką? kto ojcem? — spytała.
— Jeden Pan Bóg! — odpowiedziała sierota.
— A ludzie?
— Jam nie wiele potrzebowała ludzi.
— I żyłaś tak... sama?
— Jak widzicie, w téj lepiance, sama, samiuteńka.
— A któż cię karmił? — zdziwiona poczęła Aza.
— Moich rąk dwoje, i opieka Boża, i modlitwy matki...
— Nikt się nie zlitował? nikt nie dopomógł?
— Ale nie! ja się nie skarżę! nie! — żywiéj przerwała Marysia — tylkom nie potrzebowała pomocy i nie wołała o litość: nauczyłam się sama radzić sobie. A było, było poczciwych dwoje co mnie strzegli i strzegą, co pomagali chlebem, sercem i słowem... O! i więcéj niż dwoje!
— Któż to taki? przerwała ciekawie cyganka.
— Stara Sołoducha, żona żebraka, i stary Rataj jéj mąż.
— Tak! cygańska dola nad cygańskiém zlitowała się dzieckiem — szepnęła Aza i zamyśliła się. — Ale dość już tego życia — zawołała po chwili wlepiając oczy w sierotę — tyś dziecko Romów, czas ci gadziów porzucić a iść z nami. Tyś piękna i młoda, lepiéj ci u nas będzie. Co to za życie? życie szukeli, życie zycaja (psa, kota), których głupi nałóg przykuwa do chaty, do progu, do kąta i robi kamieniem. Co dzień jedno przed oczyma, codziennie toż samo życie, ta sama nędza i praca! pójdziesz z nami, pójdziesz i zobaczysz, jak świat się córce Tumrego, krwi Romów rozśmieje! Tu na ciebie patrzą jak na obcą i brzydzą się tobą, a z nami będziesz królować, będziesz rani (pani) jak ja!
I wstała, na świat potrząsając ręką...
— Jak świat szeroki, jak pfuf (ziemia) wielka, wszystko to nasze królestwo; jak zajrzéć ojczyzna: granic jéj nie stawi nikt! Źle tutaj! wóz zaprzęgą i daléj pod cieplejsze niebo za góry, na Węgry, het! het! aż nad sine morze, do miasta, co w wodzie pływa! A idąc śpiewamy i nie mamy tęsknić czasu, bo w oczach co raz co nowego! Zobaczysz rakloro zobaczysz, rzuć tylko chatę, pluń na tę kądziel gadziów, weź na ramiona urakhę i z nami, z braćmi twojemi.
Te słowa wymówione żywo, gorąco, choć połamanym językiem, pełne ognia i zapału, dziwnie przejęły sierotę, przywykłą do powszedniéj chłodnéj mowy wieśniaczéj. Ozwała się w niéj może uśpiona krew cygańska i instynkt tułaczy; zadrżało serce, ale usta otworzyć się nie umiały. A Aza mówiła, mówiła, i bujała jakby pieśń jakąś śpiewając, rajem czyniąc włóczęgę, roskoszą nędzę, która ich jadła, na ustach nawet śmiech błądził pożyczany i straszny...
Skończyła, a Marysia słuchała jeszcze, bo ją ten obraz nieznanego życia, nieznajoméj rodziny pociągał ku sobie jak przepaść: obawiała się ich i pragnęła.
— Dobra kobieto — odezwała się podnosząc oczy które spotkały i mogiłę zieloną, i starą chatkę matczyną — A! nie mnie to iść z wami: jam już nie cyganka, nie! nie! ojca nie znałam, ssałam piersi matki mojéj, z niéj przywiązanie do kąta i strzechy...
— A ot grób matki, a ot ojcowska praca! Ot ścieżki, któremi biegałam za młodu, i moi przyjaciele — dodała wskazując kury, psa i stado gołębi unoszące się nad cmentarzem.
— Cóżbym ja poczęła z wami? co wy ze mną — mówiła daléj — ja was, wybyście mnie nie zrozumieli: a pierwszego dnia, gdyby mi z oczu znikła ta chata i mogiła, z tęsknotybym za niemi umarła. Na co mi świat? albom to ja ciekawa szerokiéj ziemi i sinego morza? Gdzie kogo posadziła dola, tam mu żyć i umierać! Co wam lepszego, że kości wasze leżą rozsypane po świecie, a serce nie ma się gdzie, nie ma do czego przytulić?
— No! to zgnijże tu gadziów ciaj! — krzyknęła gniewnie cyganka — chcesz być kamieniem — bądź nim sobie! Głupiego nie wiąże sznurek a wola jego; i skomli jak pies na łańcuchu, a urwać się nie ma siły... Omyliłam się: w tobie nie ma już krwi cygańskiéj.
To mówiąc powstała oburzona, ale gdy znowu spojrzała na twarz zasmuconą Marysi, na te rysy, które jéj Tumrego w całym blasku młodości przypominały, zmiękła i zatrzymała się, zmieniając głos, który chciał zionąć nowemi przekleństwy.
— A co twoja za dola? — spytała — Ot! młodość przesiedzieć na mogile! Kto ciebie zechce? kto cię przytuli? kto pokocha? Sponiewierasz młodość swoję, sprzedasz się za chléb i za strach może; a potém pójdziesz o kiju żebrać obelg i szyderstwa... Szczenięta psa twego nogi ci będą obrywać!
— Niech i tak będzie, — odpowiedziała Marysia, — a czy to życie tak długie?
— Żal mi cię dziewczyno, boś nie stworzona na poniewierkę, — dodała Aza. — O! o! jakbym ja ciebie po swojemu ubrała, a nauczyła skakać i śpiewać; panowieby szaleli za tobą, pieniądzeby się sypały gradem... Kto wié! w złocie czasem chodzą cyganki i garścią złoto rzucają.
Tych słów pokusy nie zrozumiała nawet dziewczyna, bo się rozpłakała na wspomnienie matki, które jéj przyszło do serca.
— Ej! to darmo, — szepnęła cicho — doli swojéj nie przerobić, losu nie przetkać na nowo; człowiek jak nić, co ją pan Bóg przędzie: z grubéj na cienką wysnują ludzie, ale z cienkiéj nie zrobią grubéj... Na cóżbym latać miała za lepszém, kiedy go dla mnie nie ma na świecie.
W téj chwili rumieniec jak krew trysnął na twarz dziewczęcia, bo posłyszała tętent siwego konika i przyszło jéj na myśl, że gdy ją Tomko z cyganką zobaczy, już i spojrzeć na nią więcéj nie zechce.
Aza dostrzegła niepokoju Marysi, odwróciła się, powstała, najrzała chłopaka, który niespokojném okiem szukał sieroty, i odgadła wszystko.
Tomko widział w przelocie, że nie była samą; nie zatrzymał się nawet, obejrzał tylko, uśmiechnął i poleciał ku wiosce.
— Ha! teraz ja to rozumiem — śmiejąc się zawołała Aza — dla tegoto białowłosego nie chce ci się od chaty i mogiły... Zawczasu dzieweczko, zawczasu! Gdybyś z nami była, ukochałabyś kogo chciała, porzuciła odchodząc, i ktoby tam wiedział, co ci przez serce przeszło. Ale tu!! ot mizernie ci zginąć przyjdzie nie zakosztowawszy życia! Jeden cię zbałamuci, a wszyscy palcem pokazywać będą! Myślisz, że się ten młokos z tobą ożeni? O! o! czy jemu to w głowie; dość spojrzeć na niego, żeby cię pożałować: godzina wesela, reszta życia płaczu! Póty on tu jeździ, póki pierwszéj łzy nie zobaczy: a potém, bywaj zdrowa! Prosty nawet chłop cię nie weźmie, bo i jemu zechce się krasnego pasa, czerwoną
Uwagi (0)