Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Ta grzeczność dla samego męża, była — czego p. de Charlus zupełnie nie odczuwał — najkrwawszą zniewagą dla małżonki, która, czując się w prawie (na zasadzie rodzaju „dekretu moskiewskiego Komedji Francuskiej”, obowiązującego w jej „klanie”) zabronić grania gdziekolwiek bez jej wyraźnego zezwolenia, zdecydowana była zakazać Morelowi udziału w wieczorze księżnej de Duras.
Rozprawiając z taką swadą, p. de Charlus już tem samem drażnił panią Verdurin, która nie lubiła żadnych wyłomów w swojej paczce. Ileż razy, już w la Raspelière, słysząc jak p. de Charlus, zamiast poprzestać na swoim udziale w harmonijnym zespole „klanu”, wciąż rozmawia z Morelem, wykrzyknęła pokazując barona: „Ależ ten się dolewa! Ależ się dolewa! Ale tym razem, to było o wiele gorzej. Upojony własnemi słowy, p. de Charlus nie rozumiał, że uszczuplając rolę pani Verdurin i zakreślając jej ciasne granice, rozpętywał uczucie nienawiści, które było u niej jedynie swoistą formą, socjalną formą zawiści. Pani Verdurin naprawdę lubiła swoich stałych gości, swoich „wiernych”, chciała aby byli całkowicie oddani swojej pryncypałce. Robiąc pewne ustępstwa, jak owi zazdrośnicy, którzy pozwalają aby ich oszukiwano, ale pod ich dachem a nawet w ich oczach (to znaczy aby ich nie oszukiwano), pozwalała mężczyznom mieć kochankę, nawet kochanka, pod warunkiem żeby to wszystko nie wychodziło poza jej dom, żeby się zawiązywało i trwało w cieniu śród. Ukradkowe chichoty Odety ze Swannem kąsały niegdyś jej serce, jak od pewnego czasu aparte barona z Morelem; w troskach swoich znajdowała tylko jedną pociechę, mianowicie niweczyć szczęście drugich. Nie mogłaby długo znieść szczęścia barona. I oto ten niebaczny przyspieszał katastrofę, chcąc najwyraźniej uszczuplić miejsce pryncypałki w jej klanie! Już widziała Morela bywającego w świecie bez niej pod egidą barona. Było na to tylko jedno lekarstwo: kazać skrzypkowi wybierać między baronem a nią, i korzystając ze swego wpływu na Morela, dowieść mu nadzwyczajnej przenikliwości dzięki raportom, które pani Verdurin kazała sobie sporządzać i dzięki kłamstwom które wymyślała. I jedno i drugie miało wpłynąć na poparcie tego, w co sam Morel skłonny był wierzyć i o czem miał się dowodnie przekonać, dzięki pułapkom które pani Verdurin umiała zastawiać i w które naiwni wpadali: w ten sposób zamierzała osiągnąć to żeby wybrał raczej ją niż barona. Co się tyczy światowych dam, które, będąc w jej domu, nawet nie raczyły się przedstawić, pani Verdurin, zrozumiawszy ich wahania lub ich bezceremonjalność, rzekła:
— Och, już ja widzę, co to za gatunek; te stare zdziry, to nie nasz interes, oglądają ten salon ostatni raz.
Bo raczej by umarła, niżby przyznała, że ktoś był dla niej nie dość uprzejmy.
— Ach, drogi generale — wykrzyknął nagle p. de Charlus spostrzegłszy generała Deltour, sekretarza przy prezydenturze Republiki, który mógł mieć wielki wpływ na krzyż Legji dla Morela i który, zasięgnąwszy porady u Cottarda, wymykał się szybko:
— Dobry wieczór, drogi i kochany przyjacielu! I co, w ten sposób pan się ulatnia, nie pożegnawszy się ze mną? — rzekł baron z dobrodusznym i pewnym siebie uśmiechem, bo wiedział, że zawsze każdy chętnie porozmawia z nim chwilę dłużej. Że zaś, w tym stanie podniecenia, sam zadawał dyszkantem pytania i sam na nie odpowiadał, baron ciągnął: — No i co, jest pan zadowolony? Nieprawdaż, to było bardzo piękne? Andante, co? Nikt nie napisał czegoś bardziej wzruszającego. Pytam się czy kto potrafi wysłuchać tego bez łez. Kochany pan jest, że pan przyszedł, generale. Niech pan powie, dostałem dziś rano przemiły telegram od Froberville’a, który mi oznajmia, że trudności ze strony Wielkiego kanclerstwa są, jak się to mówi, wyrównane. Głos pana de Charlus wznosił się dalej, równie ostry, równie odmienny od jego zwykłego głosu, jak głos przemawiającego z emfazą adwokata różni się od codziennej dykcji: wokalny objaw nerwowej euforji, z rodzaju tej, która, w czasie obiadów księżnej, wzbijała tak wysoko djapazon głosu i spojrzenia pani de Guermantes.
— Miałem zamiar przesłać panu jutro słówko przez żołnierza, aby wyrazić mój entuzjazm, zanim miałbym go sposobność wysłowić osobiście, bo pan był taki otoczony! Poparcie Froberville’a jest nie do pogardzenia, ale ja, ze swej strony, mam przyrzeczenie ministra — rzekł generał.
— A, cudownie! Zresztą widział pan, podobny talent zasługuje chyba na to. Hoyos był zachwycony; nie mogłem mówić z ambasadorową, czy była kontenta? Ale któż-by nie był, z wyjątkiem tych, co mają uszy do nie słyszenia, co nic nie szkodzi zresztą, z chwilą gdy mają języki do gadania.
Korzystając z tego, że baron oddalił się nieco z generałem, pani Verdurin dała znak Brichotowi. Nie wiedząc co mu pani Verdurin powie, profesor chciał ją bawić i nie domyślając się jakie mi zadaje cierpienie, rzekł:
— Baron jest uszczęśliwiony, że panna Vinteuil i jej przyjaciółka nie przyjechały. One go straszliwie gorszą. Oświadczył, że ich obyczaje są wprost skandaliczne. Nie wyobraża sobie pani, jaki baron jest wstydliwy i surowy na punkcie obyczajów.
Wbrew oczekiwaniu Brichota, pani Verdurin nie uśmiechnęła się.
— Potworny jest — rzekła. Niech go pan wyciągnie na papierosa, żeby mąż mógł zabrać bez wiedzy Charlusa jego Dulcyneę i żeby mógł oświecić tego chłopca w jaką przepaść się stacza.
Brichot wahał się nieco.
— Powiem panu — rzekła pani Verdurin, aby usunąć ostatnie skrupuły profesora — że ja się z tem paskustwem nie czuję bezpieczna w domu. Wiem, że on miał brzydkie historje i że policja ma go na oku.
Że zaś pani Verdurin miała niejaki dar improwizacji, kiedy złość była jej natchnieniem, nie poprzestała na tem:
— Zdaje się — ciągnęła — że on już siedział. Tak, tak, mówiły mi to osoby dobrze poinformowane. Wiem zresztą przez kogoś, kto mieszka na tej ulicy co on, że nie ma się pojęcia, co za bandytów ten baron sprowadza do siebie.
A gdy Brichot, który często bywał u barona, protestował, pani Verdurin wykrzyknęła namiętnie:
— Ależ skoro ja ręczę za to! skoro ja panu powiadam! — zwrot, którym starała się zazwyczaj podeprzeć twierdzenie, rzucone trochę na oślep. — Zginie zamordowany dziś lub jutro, jak zresztą wszyscy mu podobni. Nie doczeka może nawet tego, bo jest w łapach niejakiego Jupiena, którego miał bezczelność mi przysłać, a który jest ex-galernikiem, wiem o tem, słyszy pan, tak, zupełnie pozytywnie. Trzyma Charlusa przez listy, które mają być czemś przerażającem. Wiem to od kogoś, kto je czytał, powiedział mi: „Słaboby się pani zrobiło, gdyby pani to ujrzała”. W ten sposób, Jupien ma go w garści i wyciska z niego pieniędzy ile zechce. Wolałabym tysiąc razy śmierć, niż żyć pod takim strachem, w jakim żyje Charlus. W każdym razie, jeżeli rodzina Morela zdecyduje się wnieść przeciw niemu skargę, nie mam ochoty być oskarżona o wspólnictwo. Jeżeli Morel chce żyć tak dalej, niech się to dzieje na jego ryzyko, ja spełnię swój obowiązek. Cóż pan chce! To nie zawsze jest wesołe...”.
I już mile podniecona oczekiwaniem rozmowy, jaką mąż miał odbyć ze skrzypkiem, pani Verdurin rzekła do mnie:
— Niech się pan spyta Brichota, czy ja nie jestem dzielna przyjaciółka i czy się nie umiem poświęcać aby ratować kamratów. (Robiła aluzję do okoliczności, w których w samą porę poróżniła profesora najpierw z jego praczką, potem z panią de Cambremer, z których to perypetyj Brichot wyszedł prawie całkiem ślepym i jak mówiono morfinistą).
— Przyjaciółka nieporównana, przenikliwa i dzielna — odparł uczony z naiwnem wzruszeniem. Pani Verdurin nie dała mi zrobić wielkiego głupstwa — rzekł Brichot, kiedy pryncypałka odeszła. — Nie waha się ciąć w żywe ciało. Jest radykalistką, jak powiada nasz Cottard. Przyznaję jednak, iż myśl że biedny baronek nie zna jeszcze ciosu, który go ma ugodzić, sprawia mi wielką przykrość. On poprostu oszalał dla tego chłopca. Jeśli się pani Verdurin powiedzie, ten człowiek będzie bardzo nieszczęśliwy. Nie jest zresztą pewne, czy się jej uda. Obawiam się, że potrafi jedynie zasiać nieporozumienie, które w końcu, nie rozdzielając barona z Morelem, poróżni ich obu z nią samą.
To zdarzało się często z panią Verdurin i wiernymi. Ale widoczne było, że nad potrzebą zachowania przyjaźni wiernych, coraz bardziej dominowała w niej potrzeba żeby tej przyjaźni nie zagrażała wzajemna ich przyjaźń między sobą. Homoseksualizm nie raził pani Verdurin póki nie tykał prawowierności; ale jak Kościół, tak i pani Verdurin wolała wszystkie ofiary od ustępstw na punkcie prawowierności. Zaczynałem się obawiać, iż jej irytacja na mnie może pochodzić stąd, że ja nie pozwoliłem Albertynie wybrać się do niej tego dnia; bałem się również, żeby nie podjęła później na Albertynie (o ile się to już nie zaczęło) tej samej operacji celem rozdzielenia jej ze mną, jaką jej mąż miał podjąć na muzyku odnośnie do Charlusa.
— Nie, niech pan wyciągnie Charlusa, niech pan znajdzie jaki pretekst, już czas — rzekła pani Verdurin — a zwłaszcza niech mu pan nie da wracać, zanim po was poślę. A! co za wieczór — dodała pani Verdurin, zdradzając tem prawdziwą przyczynę swojej wściekłości. Produkować arcydzieło wobec tych tłumoków. Nie mówię o królowej Neapolu, ta jest inteligentna i miła kobieta (czytaj: „była miła dla mnie”). Ale inne! Och, to się można wściec! Cóż chcecie, nie mam już dwudziestu lat. Kiedy byłam młoda, mówiono mi, że trzeba się umieć nudzić; przymuszałam się, ale teraz, och, nie, to ponad moje siły; jestem w tym wieku żeby robić to co chcę, życie jest za krótkie; nudzić się, żyć z głupcami, robić minę że się ich ma za inteligentnych, och, nie, nie mogę. No, prędzej, Brichot, niema czasu do stracenia.
— Idę, idę — rzekł w końcu Brichot, gdy generał Deltour się oddalał.
Ale najpierw uczony wziął mnie na chwilę na bok. — Obowiązek moralny — rzekł — jest mniej jasnym imperatywem, niż tego uczą nasi etycy. Niech się z tem pogodzą kawiarnie teozoficzne i piwiarnie kantowskie: rozpaczliwie nie znamy istoty Dobra. Ja sam, który, bez przechwałki, skomentowałem dla swoich uczniów, w świętej niewinności, filozofję rzeczonego Imanuela Kanta, nie widzę żadnego ścisłego wskazania na casus światowej kazuistyki, wobec którego się znajduję, w tej krytyce praktycznego rozumu, w której wielki renegat protestantyzmu platonizował germańską modą dla prehistorycznie sentymentalnych i aulicznych Niemiec, w rezultacie ad usum pomorskiego mistycyzmu. To jeszcze wciąż platońska „Uczta”, ale tym razem z Koenigsberg, z tamtejszą niestrawną kuchnią, z kapustą a bez żygolaków. Z jednej strony oczywiste jest, że nie mogę odmówić naszej przezacnej gospodyni tej drobnej przysługi; przysługi całkowicie zresztą zgodnej z tradycyjną moralnością. Przedewszystkiem trzeba unikać mamienia się słowami, bo mało jest rzeczy, któreby więcej płodziły głupstw. Ale wreszcie powiedzmy szczerze, że gdyby matki rodzin miały prawo głosowania, baronowi groziłoby nieuchronnie to, że byłby zbalotowany jako nauczyciel cnoty. Na nieszczęście, on idzie ze swojem powołaniem pedagoga z temperamentem rozpustnika; zważ pan, ja nie mówię nic złego o baronie; ten luby człowiek, który umie krajać pieczyste jak nikt, posiada, obok geniuszu anatemy, skarby dobroci. Umie być zabawny jak pajac wysokiej klasy, podczas gdy z niejednym z kolegów-akademików z przeproszeniem, nudzę się, jakby powiedział Xenofon, po 100 drachm za godzinę. Ale boję się, że on wydaje na Morela nieco więcej tych drachm, niż zdrowa moralność zaleca. Nawet nie wiedząc ściśle w jakiej mierze młody penitent okazuje się powolny lub oporny specjalnym ćwiczeniom jakimi go chce umartwić jego katecheta, nie potrzeba być wielkim klerkiem, aby wiedzieć, że grzeszylibyśmy, jak powiadają, zbytnią łagodnością w stosunku do tego Różokrzyżowca (który wiedzie się pono od Petroniusza via Saint-Simon), gdybyśmy mu z zamkniętemi oczami udzielili po formie zezwolenia na satanizowanie dowoli. Pani Verdurin, dla dobra grzesznika i słusznie płonąc żądzą dokonania kuracji, zamierza, uświadamiając bez ogródek młodego narwańca, odjąć baronkowi wszystko co baronek kocha, zadać mu może ostateczny cios. Otóż, zabawiając tego człowieka, mam wrażenie, że go ściągam, jakby ktoś rzekł, w zasadzkę. I sam nie wiem czemu, wzdrygam się przed tem niby przed podłością.
To rzekłszy, profesor nie zawahał się popełnić tej podłości, biorąc barona pod ramię:
— No, baronie, chodźmy zapalić papierosa; nasz młody człowiek nie zna jeszcze wszystkich cudów tego przybytku.
Wymówiłem się, powiadając że muszę wracać.
— Jeszcze chwilę — rzekł Brichot. Ma mnie pan przecie odwieźć, nie zapomniałem pańskiej obietnicy.
— Czy doprawdy nie chce pan, żebym kazał dla pana wyjąć srebra? Niema nic prostszego — rzekł do mnie p. de Charlus. Ale, ale, pamięta pan, ani słowa Morelowi o sprawie Legji. Chcę mu zrobić niespodziankę, oznajmić mu to z chwilą, kiedy się goście trochę rozejdą. On powiada, że to nie jest ważne dla artysty, ale że jego wuj pragnie tego (zaczerwieniłem się, bo pomyślałem, że Verdurinowie wiedzą przez mojego dziadka, kim jest wuj Morela). No, nie chce pan, żebym dla pana kazał wydobyć najpiękniejsze sztuki? — rzekł baron. Zresztą zna je pan, widział je pan dziesięć razy w la Raspelière.
Nie śmiałem rzec, że jeżeli co mogłoby mnie interesować, to nie banalność mieszczańskiego srebra, choćby najbogatszego, ale jakiś okaz, bodaj na pięknym sztychu,
Uwagi (0)