Hanusia Wierzynkówna - Antonina Domańska (biblioteka komiksowo TXT) 📖
Księżniczka Elżbieta, wnuczka króla Kazimierza Wielkiego, ma zostać wydana za cesarza Karola.
Dziesięcioletnia Hanusia Wierzynkówna, tytułowa bohaterka powieści, wpada na pomysł, aby przygotować piękne bukiety kwiatów dla księżniczki, która wraz z przyszłym małżonkiem i innymi dostojnikami przejdzie przez Kraków. Wraz z przyjaciółmi przystępuje do realizacji planu. Podekscytowana widokiem pięknej księżniczki, nie zdaje sobie sprawy, że już niebawem będzie miała okazję poznać Elżbietę w jeszcze ciekawszych okolicznościach…
Hanusia Wierzynkówna to pierwsza powieść historyczna dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hanusia Wierzynkówna - Antonina Domańska (biblioteka komiksowo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— To może krajczy i podczaszy cesarski?
— O, jakież to śliczne panięta! Przypatrz się ino, Hanuś, to są paziowie. Lajbiki szkarłatne, pasy ze złotej taśmy, nogawice czarne, berety i ciżmy żółte.
— A jak dobrani! Sześciu śniadych, z czarnymi główkami, a sześciu lnianowłosych, a białych i rumianych jak jabłuszka.
— O, Jezu najsłodszy! Już jadą! — krzyknęła Hanusia, wychylając się z okienka bez pamięci na niebezpieczeństwo; dobrze, że ją Maciek obłapił i z całej siły przytrzymał, bo by jak nic z dachu zleciała. — Dawajcie kwiaty! Rzucajcie wszyscy! A gęsto! A ciągle! Raz za razem. O, Jezu! Toć to nasza księżniczka, nasze złotości! Nasz król ukochany! A... a... gdzież pan młody?
— No, ten, po jej prawicy.
— Chrystusowa matko! Ten dziad szpetny... to ma być pan młody?...
Ostatni jeźdźcy poprzedzający królewską trójcę minęli już kościół św. Wojciecha i wkraczali w ulicę Grodzką, a lud rozradowany witał wesołymi okrzykami umiłowanego króla, pannę młodą i przyszłego jej małżonka, cesarza niemieckiego, Karola.
W środku, między dziadkiem a narzeczonym, na siwym arabskim rumaku o grzywie długiej, srebrzystej, jechała Elżbieta pomorska. Kapa na koniu krwawoczerwona, złotem i srebrem tkana, turkusami haftowana, iskrzyła się w promieniach zachodzącego słońca. Młodziutka księżniczka, rumiana i złotowłosa jak jutrzenka, przybrana była pięknie i bogato. Na włosach, splecionych obyczajem polskich dziewcząt w dwa warkocze wolno puszczone, miała wianuszek z rozmarynu, sznurem pereł przewijany. Suknia obcisła, jedwabna, koloru majowej trawy, u góry na cal wycięta, zostawiała szyję wolną, rękawy zaś wąziutkie a długie zachodziły na całą rączkę, palców tylko nie zakrywając. Tak rękawy, jak i wycięcie u szyi, suto złotem i perłami było haftowane. W stanie ściśnięta li samym tylko krojem sukni, biodra miała nisko przepasane wstęgą złocistą, drogimi kamieniami gęsto naszytą. Długi płaszcz szkarłatny z przedniego aksamitu, białym atłasem podbity, na podwójnym łańcuchu klamrami spięty, spływał z jej ramion i okrywając wierzchowca, opadał do samej ziemi. Dwóch paziów w krótkich kabacikach barwy bławatka, w takichże nogawicach i czerwonych ciżemkach, prowadziło konia księżniczki za cugle.
Po prawej stronie Elżbiety jechał cesarz Karol, mężczyzna blisko pięćdziesięcioletni, otwarzy bladej i nieco obrzmiałej, z wyrazem zmęczenia w oczach. Jechał na złotogrzywym kasztanie. Kapa aż się mieniła od różnobarwnych kamieni, a tak była szeroka i długa, że zakrywała całego prawie konia, ledwo mu trochę nóg było widać. Bukiet na łbie szczerozłoty i kita z piór strusich białych. Cesarz miał na głowie płaski, okrągły beret opasany płatem złotej lamy, związanej w misterny węzeł, a przepiętej wielką różą diamentową. Spodnią szatę miał ciemnomiedzianą, aksamitną, a płaszcz purpurowy, podszyty złotogłowiem, bramowany wielce naówczas osobliwym i drogim futrem z gronostajów, spięty był na piersiach diamentowymi klamrami. Paziowie w barwie cesarskiej prowadzili konia.
Król Kazimierz jechał po lewej stronie księżniczki Elżbiety na karym wierzchowcu, równie bogato przystrojonym, jak cesarski, i przez dwóch paziów biało z czerwonym odzianych prowadzonym.
Postać uwielbianego przez cały naród monarchy jaśniała pogodą, wspaniałością i niezmiernym majestatem. Starszy od Karola o lat kilka, wydawał się młodszy odeń wiele. Okazałego wzrostu i dobrej tuszy. Twarz piękna, o rysach regularnych, okolona była gęstymi kruczymi włosami, które, mimo te kręte z natury, jeszcze i sztucznie gorącym żelazem trefione, w puklach spadały na ramiona. Toż samo i broda długa, ułożona kunsztownie jakoby w rurki, powabnie spływała na piersi.
Król polski miał na sobie długi szkarłatny żupan, z umysłu47 ciasno skrojony, a od szyi do samego dołu na wielkie złote guzy opinany. Takiegoż koloru płaszcz, gronostajami podbity, wlókł się niemal po ziemi.
Do pobieżnego opisania stroju tych trojga książąt potrzeba dość czasu. Dzieci, pożerające wspaniały widok zachwyconymi oczyma, w jednej chwili objęły wszystko wzrokiem.
Wolna przestrzeń przed prowadzonymi przez paziów rumakami pokryła się kobiercem polnych kwiatów, a wiązanki, rzucane pełnymi garściami, sypały się prawdziwie jak grad z poddasza kamienicy Wierzynkowej. Dostojni jeźdźcy zauważyli z upodobaniem hołd złożony im w tak wdzięcznej formie, lecz jedna tylko Elżbieta zmiarkowała, z którego domu i z jakiej wysokości kwiaty padały. Podniosła niespodzianie głowę i spotkała się oko w oko z rozognioną szałem radości twarzyczką Hanusi.
— O Jezu... Widziała mnie! Patrzy na nas!... Śmieje się, kochanie najcudniejsze!
Hanka porwała ze dwadzieścia bukiecików i rzuciła je pod nogi księżniczce. Kilkanaście padło na ziemię, a dwa w nadstawione ręce Elżbiety.
— Ot, i skończyło się, przejechali... Już jej nie zobaczę! — zawołała Hanusia i zaniosła się głośnym płaczem.
— Cichoże, niemądra! Jeszcze tyle mamy do oglądania. Pojrzyj ino, panny dworskie jadą... Hanuś, prędzej!
— Dajcie mi spokój! Jużem niczego nie ciekawa.
— Nie? A to siedź w kącie i mazgaj się.
— A dwóch biskupów w lektykach nie chcesz?
— Niech sobie jadą z Panem Jezusem.
— Oho, cóż to za halabardnicy znowu?
— To... Albo ja wiem? Najprędzej będą te Duńczycy, co z królem Waldemarem przybyli. Jużci, dobrzem trafił, bo tuż za nimi jadą znów giermkowie z wierzchowcami, a jednego z nich wczoraj poznałem na mieście. Duńczyk jest, ale po niemiecku umie, ja zaś nieco rozumiem, tośmy się piąte przez dziesiąte rozmówili.
— A to co za pokraka?
— Hanuś, Hanuś, chcesz widzieć karzełka?
Przemogła ciekawość, zerwała się Hanka z kącika, w którym odprawiała gorzkie żale, i z buzią mokrą jeszcze od łez wyjrzała przez okno.
— Karzełek? Gdzie karzełek? Co to takiego?
— Widzisz — pokazał Stanko palcem — widzisz to maleńkie brzydactwo o starej głowie na grubym kadłubku i króciutkich nóżkach? Jedzie na szkapce też takiej niewyrośniętej, jako i on sam. Obmierzła potwora! Skąd się to wzięło między państwem?
— Nie słyszałżeś nigdy — rzekł Kuba — że na królewskich dworach lubią chować przeróżne dzikie zwierzęta z dalekich krajów, ptaki gadające i takie ludzkie niewydarki? Najbardziej toto w łasce pańskiej opływa. Zuchwałe to i pyszne... Im paskudniejsze, tym się bardziej nadyma.
— A czyjże ten jest?
— Pewnikiem duńskiego króla zabawka, bo oto patrzaj, harcuje wedle giermków, plecie im widno koszałki opałki, a ci aż się koniom na szyję kładą ze śmiechu.
— A tenże blady pan taki strojny. Nie wiesz, kto jest?
— Gdzie?
— Za tymi rycerzami, co ano trójkami jadą. Nie widzisz? Dwóch razem, konie pod nimi piękne, rzędy złociste.
— Aha... Ten rudy? Kto by to był... Chyba nie kto inszy, ino sam król duński. Ojciec gadali wczoraj, że słabowito wygląda, a zły i kwaśny, jakby się octu napił. On ci, on brwi nasrożył, a z góry na lud spoziera. Oj, nie chciałbym ja takiego pana mieć nad sobą!
— Nie masz to, jak nasz król miłościwy!
— A ten drugi, co wedle niego jedzie, to znów cale odmienny. Młody i urodziwy, oczyma strzela na prawo i na lewo... Śmieje się... A kędzierzawy jak Żydowin... Wiem już, wiem! To będzie ten zza morza, król Cypru i Jerozolimy, co jeździ po chrześcijańskich stolicach i na krzyżową wyprawę rycerstwo zwołuje.
— Jedno mi dziwne...
— Cóż takiego?
— Że nigdzie dotąd króla Ludwika ani księcia Bogusława nie uwidziałem.
— I to ci wytłumaczę, bo i o tym u rodzica mego mowa była. Ludwik z Bogusławem aż na samym końcu, jeszcze za miastem gdzieś będą.
— Siostrzan królewski i zięć na samym końcu? Obraza!
— Oj, senatorska głowo! Szkoda, że ciebie na radę nie wzywano. Sam król tak zarządził i mądrze zarządził, jako wszystko mądre jest, co czyni. Miarkuj ino: on sam, jako pan i gospodarz, jedzie przodem z najzacniejszymi gośćmi; by zaś właśnie jakoweś nieprzystojne obrazy i niesnaski między książętami nie wynikły, co łacno na takim zjeździe może się przytrafić, polecił Ludwikowi i Bogusławowi resztę gości w opiekę. Wżdy książę pomorski tu, w Krakowie, jakby we własnym domu, a Ludwik ma zapewniony tron po Kazimierzu, to i słusznie, by trudy przyjęcia na równi z najjaśniejszym panem ponosili.
Tak rozprawiał Kuba z Radzimina, a chłopcy słuchali go uważnie. Pochód królewskich gości ciągnął się jeszcze nieprzerwanym sznurem, dzieci jednak, zmęczone długo trwającym widowiskiem, usunęły się s okienek, usiadły na starej skrzyni i odpoczywały.
Nagle doleciał ich uszu gwar wzmożony i głośne wrzaski a śmiechy.
Przyczyną tych okrzyków byli czterej jeźdźcy na wielbłądach, przyboczna służba króla Piotra cypryjskiego. Trzej z nich, Arabi w białych burnusach i żółtych turbanach, spoglądali na tłum ze wzgardliwą powagą. Czwarty, hebanowej czarności Murzyn przybrany czerwono, szczerzył zęby do zdumionego ludu i uspokajał małą rudawą małpkę, która spłoszona obejmowała go łapkami za szyję.
Sześć zaciekawionych główek wychyliło się znowu ze strychowych okien Wierzynkowego domu.
Hanusia spojrzała w dół i z przeraźliwym krzykiem odskoczyła od okna.
— Hanuś, czego się trzęsiesz? Co ci to?
— Wszyscy święci, ratujcie!... Diabeł ze swoim synem!
Przeszło od dwóch tygodni królewscy goście bawili już w Krakowie, podejmowani z niesłychanym przepychem i wspaniałością przez Kazimierza Wielkiego. Współcześni kronikarze piszą, że cały ten długi szereg dni był jedną nieprzerwaną prawie ucztą, jednym bankietem.
Na trzeci dzień po przyjeździe cesarza niemieckiego odbyły się zaślubiny jego z księżniczką Elżbietą w katedrze na Wawelu. Wszyscy królowie i książęta, rycerze obcy i swoi, nuncjusz papieski i całe polskie duchowieństwo — zgromadzili się na tę wielką uroczystość w kościele, a starzec dziewięćdziesięcioletni, arcybiskup gnieźnieński, Jarosław48, związał stułą ręce cesarskiej pary.
Biesiady, festyny, tańce, turnieje i gonitwy, rozrywki wszelakie trwały od rana do późnej nocy. Przerywano je dla krótkiego wypoczynku, by wczesnym rankiem zacząć szaleć na nowo. Król Kazimierz obsypywał swych gości sutymi podarunkami. Nie była to już hojność pańska, ale raczej zbytek i rozrzutność nie liczącego swych skarbów bogacza.
Mikołaj Wierzynek, oddany całą duszą umiłowanemu królowi, pełnił wszystkie jego polecenia, baczył, by goście w niczym nie zaznali braku, wymyślał coraz nowe rozrywki, sprowadzał bezustannie z włości królewskich zapasy, o winie pamiętał, służbę nadzorował. Słowem, nic jego oku nie uszło, był wszędzie, kierował wszystkim.
Król z wielkim uznaniem przyjmował jego zachody i gdy raz na chwilę znaleźli się sami, rzekł, łaskawie kładąc mu rękę na ramieniu:
— Czym ja wam się wywdzięczę, mój stolniku, za tyle trudów, za waszą pracę?
— Jeślim ino zasłużył, miłościwy panie — odparł Wierzynek — to i nagroda łacno by się znalazła.
— A jakaż? — spytał król nieco zdziwiony tą odpowiedzią, znał bowiem bezinteresowność Wierzynka i nie przypuszczał, by mu o jakiś dar lub wysoki urząd chodziło.
— Wielką a pokorną prośbę zanoszę do was, najmiłościwszy królu. Obyście mi raczyli nie odmówić.
— Mówcie śmiele, panie stolniku!
— Oto siedemnaście już dni przebywają monarchowie w gościnie na Wawelu. Gdybyście, najjaśniejszy panie, zechcieli razem z ich dostojnymi osobami przyjść pod mój dach ubogi i zjeść łyżkę strawy przy stole swego wiernego sługi... To by była nagroda nad nagrody, pamiątka dla rodu mego po wsze czasy.
— Chętnie to uczynimy! Przyrzekam za siebie i w imieniu moich gości. A na który dzień nas za... za... zapraszacie? — Kazimierz czasami zacinał się z lekka w mowie.49
— Dziś mamy piątek. Jeśli wola i łaska miłościwego pana mego i króla, to wtorek będzie najpiękniejszym dniem mego życia.
— Zgoda. A przysposóbcie dużo i smacznie, bo zapowiadam, że z wilczym głodem was najedziemy.
— Czym chata bogata, tym rada — odpowiedział skromnie Wierzynek.
Biedna pani Janowa! Biedna ciotka Rafałka! Cud prawdziwy, że ze zmęczenia, pośpiechu i obawy, czy sprostają ciężkiemu zadaniu, na dobre głów nie potraciły. Dopomagał im wprawdzie radą pan Mikołaj, wielce doświadczony w urządzaniu biesiad i festynów, ale i on nie mógł być ciągle w domu, a kobiety wpadały w rozpacz o najmniejszą drobnostkę.
Kasztelan krakowski przysłał własnego kucharza pod rozkazy pani Janowej, pan z Ossolina również, z królewskiej kuchni wypożyczono jednego. Cztery dziewki, osadzone w izdebce za piekarnią, od rana do nocy skubały kury i kaczki. W poniedziałek wczesnym rankiem włóczkowie nadwiślańscy dostawili dwie kadzie szczupaków i karpi. Pasztetnik księdza biskupa sposobił frykasy i słodkie dania, a obie panie Wierzynkowe biegały to tu, to tam, pomagały wszystkim i ślubowały złote serduszka Panu Jezusowi u franciszkanów, jeżeli ów straszny wtorek z chlubą, a przynajmniej jako tako przeżyją.
Największą komnatę z całego domu, piękną, sklepioną izbę o czterech oknach, przeznaczono na salę biesiadną. Podłogę pokryto wzorzystymi kobiercami, okna otoczono wieńcami z choiny, na ścianach rozpostarto przepyszne, złotem tkane makaty, a stary Bartosz, karbowy z Prądnika, przywiózł pełen wóz świerków i sosenek do umajenia schodów i świetlicy.
Właśnie wniesiono drzewka na górę i pani Tomaszowa tłumaczyła parobkom, jak je mają w czterech kątach komnaty ładnie ustawiać, gdy z drzwi alkierza wychyliła się ciekawa główka Hanusi.
— Ciotuniu, można? Matusia nie przyjdą tutaj?
— Chcesz czego od matusi?
— Niech Bóg zachowa! Oni tacy teraz gniewni cięgiem, wolę im się nie plątać pod nogami.
— A mnie się to nie boisz, zuchwalcze jeden?
— A nie, bo mnie zawżdy pieścicie i całujecie, to co bym się miała bać?
Objęła ciotkę za szyję i przytuliła różową buzię do jej twarzy.
— Ciotuniu, prawda, że dziewce to strasznie źle na świecie?
— Dlaczego?
— A bo źle. Jakbym była chłopcem, to bym się przebrała bodaj za pacholika do posług. Stanęłabym gdzie na boku i widziałabym wszystko, co się tu jutro dziać będzie. Napatrzyłabym się choć na ostatek naszej cudnej księżniczce Elżbiecie, zanim od nas wyjedzie, a tak co? Zamkną mnie matusia w komórce jak kurczę w kojcu, choć weź taj płacz...
— Na to nie ma nijakiej rady, mój biedny robaczku — rzekła ciotka Rafałka, gładząc jasne włoski Hanusi.
— Ee... co by ta rady nie było — wtrącił się stary Bartosz poufale do rozmowy; pięćdziesiąt lat służył u Mikołaja Wierzynka, wszystkie dzieci i wnuki na rękach nosił, toteż bardzo go lubiano i uważano za należącego do rodziny.
— A co? Ja wiedziałam, że jak nikt nie pomoże, to ino do Bartosza jak w dym.
— Więc jakżeby to zrobić, moiściewy kochani?
— A nie będą jej miłość swarzyć?
— Mówcie, mówcie. Rada usłyszę, coście umyślili.
— Ano, kiej dziecko chce patrzyć na ono państwo przy obiedzie, to musi w tej samej izbie siedzieć. Czy nie tak?
— Wżdy wiecie dobrze, że to nie wolno.
— Już by ja tak umiarkował, coby się przez50 pozwolenia obeszło.
— Mój Bartoszu, mój złoty, jakże to? — piszczała Hanka, skacząc z niecierpliwej ciekawości przed starym.
— Ano tak: stawia się sosenki i świerczki po kątach świetlicy, tedy w jednym kącie zagaić gęściej, a nie dosuwać do samej ściany, coby się Hanusia mogła z czubkiem i z kieckami schować, a między gałązeczki oczka wścibić i przez51 nijakiego strachu na cesarza i króle spoglądać.
— Ciotusiu! Zrobimy tak!
— Samaś mówiła tylko co, że cię matusia zamkną w komórce.
— Wżdy nie na kłódkę, ino na zasuwę... Ciotunia zagadają matusię w kuchni, a Bartosz mnie tymczasem wypuści.
— Oj, Hanuś, Hanuś!
— Ino mnie nie wydajcie, to wszystko będzie dobrze.
— A nie boisz się kary
Uwagi (0)