Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖
Tytułowy profesor Butrym oraz jego żona Zośka to postaci z kręgu znajomych Romana Turskiego i księżnej Heleny, głównych bohaterów I części dylogii, Powrotu. Butrymowie są małżeństwem od kilku lat i uchodzą za jedną z najczęśliwszych par wśród towarzyskiej śmietanki Krakowa I połowy XX wieku. W domowym zaciszu jednak do głosu dochodzą wzajemne żale, niespełnione oczekiwania i głębokie niezrozumienie. Czy kryzys w małżeństwie Butrymów zostanie zażegnany? Jaki udział w ich historii będzie mieć podniesiona niemal do rangi legendy historia miłosna Turskiego i księżnej?
Żuławski, kreśląc swoje postaci, dopuszcza do głosu różne poglądy przedstawione w zmyślnie karykaturalny sposób: Weinigerowską mizoginię, zatwardziały tradycjonalizm, a także feminizm i postępowość. Powieść współczesna, druga część niedokończonego cyklu Laus feminae nie odniosła takiego sukcesu jak Trylogia księżycowa autora. Jest jednak ciekawym obrazem stosunków towarzyskich mijającej epoki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Butrym otworzył okno i wciągał w pierś świeże, przedporannym świtem już drgające, jesiennej, chłodnej mgły pełne powietrze. Orzeźwiło go to trochę. Odwrócił się po chwili i zza brudnej, czerwonej portiery, wnętrze okna osłaniającej, patrzeć począł w głąb gabinetu. Miał wrażenie, że teraz dopiero zobaczył naprawdę to wnętrze, w którym przecież kilka nocnych godzin już przepędził.
Ciężki, wlokący się dym z papierosów i cygar unosił się chmurą i wąskimi pasemkami wyciekał górą przez okno na boży świat. Lampy elektryczne żarzyły się w tej duszącej, brudnej chmurze czerwono i niepewnie. Krasołucki — bez surduta, z rozpiętą kamizelką na dużym brzuchu, z kroplami perlistego potu na twarzy i łysinie — siedział niewzruszony i — jak się zdawało — sam jeden trzeźwy w tym gronie dzięki bajecznej wytrzymałości swego staroszlacheckiego łba. O stanie innych trudno było coś określonego powiedzieć. Stary aktor płakał, nie wiadomo dlaczego mówił coś do siebie, literat całował się kordialnie z nieprzytomnym wprost urzędnikiem magistrackim, były adwokat zdjął jeden but i usiłował go koniecznie postawić na stole, czemu ze łzami w oczach i rozpaczą w błagalnym głosie przeszkadzał jeden z młodszych aktorów, ponoć Płażyński. Drugiego nie mógł Butrym na razie wynaleźć13, dopiero po chwili spostrzegł, że śpi na brudnej, ogarkami z papierosów zarzuconej podłodze koło pianina, cisnąc próżną butelkę miłośnie do piersi. Przed pianinem na miejscu jego siedział i grał zgoła automatycznie jakiś strasznie blady i chudy jegomość w starym fraku, który tutaj wszedł nie wiadomo jak i kiedy. Przez drzwi zaglądał co pewien czas kelner, a gdy sądził, że nikt nie uważa, dostawiał do stojących w kącie na podłodze próżnych flaszek jedną lub dwie, w innym gabinecie wypite, aby je potem i tu znowu w rachunku dla osobistego zysku policzyć.
A madame Tourbillon tańczyła ciągle. Nikt na nią już nie patrzył, z wyjątkiem może Krasołuckiego, i ona zdawała się zapominać o czyjejkolwiek obecności w tym dusznym i ciasnym gabinecie. Butrym zauważył, że jest teraz w obcisłych czarnych trykotach, przez które widno, jak prężą się i napinają jej stalowe mięśnie. Czasami trącała nogą leżącego na ziemi aktora, który jej zawadzał, czasem stawała na moment przy pianinie i rzucała po węgiersku kilka słów grającemu upiorowi lub nową poddawała mu melodię, wychylała duszkiem pełną szklankę wina i tańczyła znowu z wychudłą od zmęczenia twarzą, z rozpłonionymi oczyma i falującą pod czarnym trykotem piersią.
Naraz posłyszał Butrym cichy płacz tuż około siebie. Teraz dopiero zauważył, że po drugiej stronie, we wnęku okna, portierą zakryta, siedzi panna Mary.
— Czemu pani płacze? — spytał szorstko.
Przeraziła się i podniosła nań zalękłe oczy.
— Ja nie płaczę, tylko... spać mi się chce i jestem głodna.
— Więc czemuż tu pani siedzi u licha?
Nie odpowiedziała nic, spuściwszy jeno oczy na duże i niezgrabne ręce swe, na kolanach złożone. Nie piła prawie nic przez cały wieczór — na twarzy jej malowała się śmiertelna nuda, znużenie i lęk.
Butrymowi pod wpływem wina żal się jej nagle zrobiło.
— Panno Mary — rzekł łagodnie — proszę sobie kazać podać coś do zjedzenia, zapłacę chętnie, a potem iść do domu.
Spojrzała nań z wdzięcznością.
— Niech mi kelner da tylko trochę szynki i chleba przyniesie, a do domu... teraz jeszcze iść nie mogę. Muszę czekać na Tourbillonkę.
— Jakże to? — zapytał, spłoszywszy poprzednio rozkazem przyniesienia szynki kelnera, który właśnie cichutko i chytrze nową próżną flaszkę do wypitych dostawiał.
Mary uśmiechnęła się blado.
— No, przecież na to mnie tu wzięła, abym ją później odprowadziła do domu.
— Jak to: wzięła panią?
— Naturalnie. Mnie samej nikt by nie zaprosił. A z tego, co zarabiam w budzie, nie mogłabym sobie kupić kolacji.
— Słyszałem, że szansonistki są dobrze płacone.
Zaśmiała się nagle z jakimś nienawistnym błyskiem w oku.
— A tak! Są dobrze płacone. Tylko nie ja. Tylko nie takie, jak ja.
Milczała przez chwilę, zajadając łakomie przyniesioną jej szynkę.
— Widzi pan — zaczęła potem, owładnięta snać nagłą potrzebą wywnętrzenia się — ja panu opowiem, jak to jest. Przecie ja wiem, że jestem nieładna i właściwie wcale nie umiem śpiewać. A co gorsza — i inni o tym wiedzą.
— Więc czemuż pani wstąpiła do Variete? — spytał nieoględnie.
Posmutniała.
— Ach! Z początku zdawało mi się, że jednak do czegoś dojdę, a teraz za późno się cofać. Cóż bym zresztą mogła robić innego?
— Ale w tych warunkach może się pani po prostu którego dnia znaleźć bez engagementu14. Czy pani o tym pomyślała!
Zaprzeczyła żywym ruchem głowy.
— O to nie ma obawy! Takie jak ja są właśnie potrzebne i poszukiwane.
— Nie rozumiem.
— Naturalnie, że pan nie rozumie. To trzeba wiedzieć.
Patrzyła nań z pewną dumą, że jest pewna rzecz, którą ona zna lepiej od niego.
— Zaciekawia mnie pani.
— To bardzo proste. Naprzód „gwiazdy” dużo kosztują, aby się więc przedstawienie opłacało, trzeba jej uzupełniać tanimi siłami. Na to się bierze dziewczęta, nieładne i niemające zdolności...
— Takich jest chyba dosyć — wtrącił Butrym.
— O, nie, panie! Takich jest bardzo, bardzo niewiele! Niejedna woli prać bieliznę albo schody zamiatać, niż zgodzić się na taki los.
Oczy jej rozpłonęły, schwyciła go za rękę.
— Czy pan wie, co to jest? Taka szansonistka występuje na początku każdego przedstawienia albo bezpośrednio po pauzie, kiedy ludzie się schodzą i na sali jest jeszcze gwar. Nikt jej nie słucha, nikt nie uważa na nią, a jeśli kto zwróci uwagę, to po to tylko aby sykać, śmiać się i przedrzeźniać, docinać złośliwymi żartami. Ileż ja to razy słyszałam z krzeseł, ze sali: Idź krowy paść! Albo: A to małpa ohydna! I tym podobne wykrzyki. A ja się muszę uśmiechać i miny stroić przyjemne i śpiewać, śpiewać obrzydliwe, wyuzdane piosenki, kiedy łzy mi się cisną do oczu i i głos w gardle zamiera. A potem dostaje się te kilka groszy, za które wyżyć niepodobna. I trzeba prosić szczęśliwszej koleżanki: weź mnie, gdy ciebie na kolację zaproszą, abym miała wieczór co zjeść... A! To życie! Występowałam już w Warszawie, w Rzymie, w Wiedniu, w Bukareszcie, w Petersburgu i w tylu, w tylu innych miejscach, a wszędzie jest to samo!
W nagle zapadłej ciszy — gdyż upiór przy fortepianie zmęczony grać zaprzestał — słychać było zachrypły głos starego aktora:
Krasołucki spod przymkniętych powiek patrzył wzrokiem ironicznym i złośliwym na smutne pobojowisko.
Świt już był ranny nad miastem. Na rogu ulicy Krasołucki przystanął i chwycił Butryma za ramię.
— A gdyby tak jeszcze gdzieś na filiżankę czarnej kawy?
— Wszystko pozamykane.
— Więc wiesz co? Chodź do mnie. Każę służącemu zrobić kawy albo herbaty. I tak już wnet czas będzie na śniadanie.
Nie czekając, co Butrym odpowie, ryknął w głąb ulicy:
— Fiakier!
Jakiś drzemiący na koźle dorożkarz zbudził się i począł szarpać lejcami znużoną szkapę. Znał już snać doktora, bo nie słuchając adresu, zawrócił od razu w stronę jego mieszkania. Butrym, zmęczony, dał się wieźć bez oporu.
Na odgłos dzwonka zaspany służący wybiegł do przedpokoju.
Lekarz kazał mu przygotować herbatę i przeprosiwszy gościa, poszedł naprzód do łazienki, aby „zmyć ze siebie alkohol”, jak zwykł był mawiać. Butrym znalazł się sam w dużym pokoju, będącym na poły salonem, a na poły biblioteką. Ogromne ciemne fotele pluszowe stały tu na puszystym dywanie, cały jeden kąt zajmował fortepian doskonały, koncertowy, kryty czarnym palisandrowym drzewem, na ścianach wisiały obrazy Malczewskiego15, Wyczółkowskiego16, Stanisławskiego17, Ruszczyca18, jakaś genialna karykatura Sichulskiego19, trochę akwafort, kilka szkiców i rysunków. Naprzeciw okna stały szafy z książkami, książki i nuty leżały zresztą wszędzie: na stołach i stolikach, na fortepianie, na krzesłach... Butrym począł je mechanicznie przeglądać. Przedziwna mieszanina: naukowe dzieła lekarskie, czasopisma najświeższe i nowe powieści angielskie, wydania klasyków literatury, dzieła filozoficzne i teozoficzne, a między niemi nierzadko jakaś pornograficzna książka francuska, bez daty i miejsca druku, albo album japońskich wyuzdanych rysunków... A wszystkie książki znać było, że były czytane i często, i gruntownie, zarówno naukowe poważne prace, jak na welinie20 odbite, potajemnie, sprzedawane tomiki francuskie.
Profesor pogrążył się w głębokim i miękkim fotelu. Zadumał się, nie umiejąc nawet określić, nad czym myśli właściwie. Wirował mu w pamięci wieczór z żoną na zabawie spędzony, rozmowa z nią w domu... dzwoniły mu w uszach dźwięki rozstrojonego pianina w gabinecie kawiarnianym, łopotały nieustanne, nużące uderzenia nóg tanecznicy i zgrzytał znów przykry bezbarwny głos skarżącej się szansonistki.
Nie zauważył nawet, jak gospodarz jego wtoczył się do pokoju. Wzniósł głowę dopiero na jego głos — Krasołucki wyglądał przedziwnie. Stał tak, jakby wyszedł z łazienki, w przykrótkiej nocnej koszuli ogromnym brzuchem od kolan odsądzonej, z gołymi włochatymi nogami w czerwonych, safianowych pantoflach.
— Moje złoto, może się zechcesz teraz ty ukąpać?
Butrym zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciało mu się po prostu wstawać z wygodnego fotela i ściągać ze siebie ubrania.
Krasołucki usiadł tak, jak był, w fotelu, naprzeciw niego i mieszając łyżeczką przyniesioną herbatę, począł rozprawiać.
— Męczy mnie to wszystko — mówił — zwłaszcza że wróciwszy nad ranem spać już nie mogę. Ale ostatecznie znowu się jakoś dzień przepchało.
— I noc, dodaj.
— Słuszna uwaga. Noc także. Czy ty uważałeś, jak Tourbillonka tańczy? Skąd ona tyle sił żywotnych bierze? Ciekaw jestem, co ona jest właściwie: Cyganka, Węgierka, czy też Żydówka?
— A tej drugiej czy nie znasz? Tej... Mary? — wtrącił Butrym.
— A licho tam z nią! Obrzydliwa małpa, do kiepskiej kobyły z tą długą twarzą podobna.
— Rozmawiałem z nią. Właściwie jej los jest zupełnie tragiczny.
Lekarz ruszył ramionami.
— Moje złoto, to trudno. Na świecie tylko ładne kobiety mają rację bytu, a co za tym idzie i prawa. Po co Pan Bóg brzydkie stwarza, niezupełnie dobrze rozumiem.
Mówiąc to, przetoczył się po dywanie z fotelu na taboret przed fortepianem i grubymi, tłustymi palcami, jakby od niechcenia, uderzył kilka akordów.
Z ręką na klawiaturze odwrócił się jeszcze do Butryma:
— Byłbym bardzo rad, gdyby służącego mego trafiła kiedy apopleksja, czyli tak zwany pospolicie szlag. Nie potrzebowałbym go wtedy odprawiać, co zawsze jest kłopotliwe, a przyjąłbym innego. Ten opuszcza się już zanadto. Nawet kurzu z fortepianu nie chce mu się zetrzeć.
Zaczynał grać, urywał i mówił znowu:
— A sam jestem, sam, o wszystko sam jeden muszę dbać, o wszystkim pamiętać. Mam mieszkanie, ale nie mam domu. Co innego ty. Ty jesteś szczęśliwy. Gdy ci przyjdzie fantazja, możesz noc w knajpce przepędzić, ale wiesz zawsze, że gdy wrócisz do domu, oczekuje cię tam miła, piękna, inteligentna i cicha kobieta, twoja własna i będzie ci tam dobrze, i będzie ci spokojnie...
Butrym w milczeniu patrzył w okno, gdzie szparami między zapuszczoną storą a futryną wdzierał się białawy, smutny dzień i ostrym, sinym światłem kłócił się z żółtym blaskiem lamp elektrycznych.
Krasołucki zaczął grać.
Gołe, włochate nogi w czerwonych pantoflach podwinął pod siebie, tłuste dłonie przesuwał po klawiszach z nieprawdopodobną lekkością. Zabrzmiał mu spod palców jakiś stary, dźwięczny, perlisty gawot21 Bacha22. Skrzył się i śmiał się, i kołysał, a czasem jakby się i zachłysnął maleńką łzą, i śmiał się znowu tęskliwie a słodko...
W sennych, przymknionych nieco oczach Butryma krążyć poczęły, kłaniać się i przewijać jakieś pary z dawnych znane obrazów: panowie w kolorowych frakach z żabotami, w pończochach, płytkich trzewikach, damy o wysokich fryzurach mocno dekoltowane w sukniach bufiastych, spod których wyglądał koniec złotego pantofelka...
A przy klawicymbale siedzi sam pan organista Thomasiuskirche i gra...
Zdawało się Butrymowi, że należy sam do grona tańczących. Kłania się, uśmiecha, podaje rękę, przechodzi. Przed nim dama jakaś, która uporczywie patrzy w inną stronę, nie chcąc spojrzeć na niego. Butrym ją zna. Profil delikatny, jakby rylcem w kości słoniowej rzeźbiony, wilgotne leciuchno rozchylone usta, złotem błyszczące włosy i oczy, z boku widziane oczy o przedziwnym kolorze morskiej wody, w której ponad zielenią wzgórz odbija się błękitne niebo...
Dłoń oto podaje swemu towarzyszowi, przechodzi lekko koło niego, bródkę subtelną naprzód wyciąga, aby nadać szyi linię doskonałą, uśmiecha się słodkimi, niewinnymi ustami...
Zwróciła głowę.
Błysnęła mu na moment twarz jej wprost widziana o brutalnie rozwiniętych szczękach, wąskich ustach okrągłym czole... Wzrok jej chłodny, roztargniony przesunął się po nim...
— Co ci jest? — zapytał Krasołucki od fortepianu, przerywając grę.
— Nic, nic...
— Zdawało mi się, żeś krzyknął.
— Zdawało ci się po prostu. Śpiący jestem.
— Nie warto już spać. Dzień — zauważył Krasołucki filozoficznie i położył znów palce na klawiszach.
Grał teraz sonatę Beethovena23. Fortepian przeczarował się pod jego dłońmi; grzmiał, huczał, dzwonkami bił, wołał głosem setki instrumentów. Wielkość nieogarnięta, niespożyta moc, głębokie, otchłanne, nadludzkie piękno biło ogromną falą z rozkołysanych, krzyczących strun...
Butrym szeroko rozwartymi oczyma patrzył na Krasołuckiego. Innym mu się w tej chwili wydał człowiekiem. Nie było w nim już nic śmiesznego: mimo że siedział tak na pluszowym taborecie w rozchełstanej pod grubą szyją nocnej koszuli, z obwisającym na kolana brzuchem i z cieniutkimi, gołymi nogami w czerwonych pantoflach, opartymi na lśniących pedałach fortepianu. Potężny łeb pochylił nieco, czoło miał namarszczone, wytrzeszczonymi oczyma patrzył przed siebie — kędyś w świat dźwięku, wieli kości i tajemnicy, który rękoma wyczarowywał.
Skończył grać i zwrócił się do Butryma:
— Czy się ty boisz śmierci?
Profesor przetarł czoło, jakby nagle zbudzony, choć senność w tej chwili
Uwagi (0)