Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖
Tytułowy profesor Butrym oraz jego żona Zośka to postaci z kręgu znajomych Romana Turskiego i księżnej Heleny, głównych bohaterów I części dylogii, Powrotu. Butrymowie są małżeństwem od kilku lat i uchodzą za jedną z najczęśliwszych par wśród towarzyskiej śmietanki Krakowa I połowy XX wieku. W domowym zaciszu jednak do głosu dochodzą wzajemne żale, niespełnione oczekiwania i głębokie niezrozumienie. Czy kryzys w małżeństwie Butrymów zostanie zażegnany? Jaki udział w ich historii będzie mieć podniesiona niemal do rangi legendy historia miłosna Turskiego i księżnej?
Żuławski, kreśląc swoje postaci, dopuszcza do głosu różne poglądy przedstawione w zmyślnie karykaturalny sposób: Weinigerowską mizoginię, zatwardziały tradycjonalizm, a także feminizm i postępowość. Powieść współczesna, druga część niedokończonego cyklu Laus feminae nie odniosła takiego sukcesu jak Trylogia księżycowa autora. Jest jednak ciekawym obrazem stosunków towarzyskich mijającej epoki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Z dłońmi w kieszeniach angielskiego kostiumu, z odrzuconą trochę w tył głową, pod dużym białym kapeluszem mocno z czoła zsuniętym, szła cokolwiek naprzód krokiem lekkim i tanecznym.
Nie mógł się powstrzymać od uwagi:
— Pani chodzi czasami, jak gdyby naprawdę stopami ziemi nie dotykała!
Odwróciła się ku niemu z powabnym uśmiechem.
— Czy tylko czasami?
— Jeśli mam być rzeczowym, to tak. I to jest właśnie takie nadzwyczajne, że nie jest pani zawsze jednakowa. Są dni, a może nawet godziny w dniach, kiedy pani przemienia się cała i zaczyna promienieć życiem, lekkością, swobodą...
Konie były już gotowe. Dostrzegłszy z dala powóz, pobiegła żywo ku niemu, nie czekając na towarzysza. Ale i on zaczął biec za nią. Spostrzegła to i zaśmiała się.
— Kto prędzej! — zawołała.
Puścili się oboje pędem przez aleje palmowego ogrodu ku niesłychanemu zdumieniu i zgorszeniu przechodniów, szybko z drogi ustępujących.
Dopadli celu prawie równocześnie.
— Ja pierwsza — mówiła zdyszana, wskakując na stopień powozu.
— Znowu i wszędzie — odparł, usiłując jej podać rękę, za późno, gdyż siedziała już wewnątrz.
Usiadł obok niej.
— Więc dokąd pani każe jechać? Do Nicei, do Ventimille czy do La Turbie? W czwartą stronę świata, jak pani widzi, morze nam zagradza.
— A gdybym chciała przez morze?
Spojrzał na nią z nadzieją i wahaniem zarazem.
— Droga przez morze mogłaby nas wieźć na Korsykę, do Afryki lub... do Hiszpanii — rzekł znacząco.
Udała, że nie rozumie...
— Ponieważ konie są zwrócone w stronę Nicei...
— Więc tam pojedziemy! — wtrącił.
— Nie! Więc pojedziemy do Ventimille — zaśmiała się.
— Doskonale!
— A potem przez granicę do Bordighiery!
— Obawiam się — rzekł — zbyt wysokiego cła, przechodzącego nawet moje środki, gdy wiozę taki skarb...
— Tylko za własny skarb cło się opłaca! — odezwała się.
Konie szły noga za nogą. Kazała naumyślnie zwolnić biegu, aby patrzeć swobodnie na morze, tuż poniżej drogi o skały się rozpryskujące. W miejscach, gdzie brzeg był nieco płaski, najczęściej przy ujściu potoków, tworzyły się małe piaszczyste plaże, na które fala wślizgiwała się z szelestem, szeroko się rozlewając. W jednym takim miejscu miała ochotę kazać zatrzymać powóz i zrzuciwszy trzewiki, po gorącym piasku wbiec boso w tę zimną wodę i czuć na nogach jej pokorne, pieszczotliwe łaskotanie.
Powstrzymała ją od tego obecność towarzysza, który prawdopodobnie zbyt by był jej wybrykiem zdumiony. Ażeby się oprzeć pokusie, obróciła oczy na lewo. Szeroki wąwóz, raczej dolina potokiem przerżnięta, ciągnęła się kędyś w głąb gór, wypełniona cała oliwnymi gajami. W dali, popod arkady śmiałego wiaduktu kolejowego, błyszczało pośród szarej zieleni białymi domami jakieś miasteczko wśród gajów i nagich nad nimi skał ukryte. Tuż obok drogi ciągnęły się zagony czerwonej ziemi pełnej grubego żwiru, ale nadzwyczaj urodzajnej, pokryte młodymi sadzonkami palm, goździkami albo całymi zaroślami niskich, rozkwitnionych czerwonych, białych i żółtych róż.
Owdzie znowu, za wąwozem, kiedy skały więcej zbliżały się do morza, wyłaniała się nagle na nadwodnym cyplu stojąca willa, otoczona sadem drzew pomarańczowych, brzoskwini, migdałowych krzewów, fig, oliwek starych i rosochatych, smukłych cyprysów i pierzastych palm.
— Chciałabym tu mieszkać! — wykrzyknęła mimo woli.
Rodriguez pochylił się ku niej.
— Wszakże to tylko od pani woli zależy! — rzekł głosem niemal błagalnym.
Udała znów, że nie rozumie. Bawiła ją ta gra, zajmował ją młody, zakochany, wytworny i cudowny człowiek, przy niej siedzący. Ilekroć spojrzała nań, czuła, że gorący dreszcz przechodził jej nerwy. Czuła jednak mimo wszystko, że panuje nad sobą i nad nim. I z brawurą niesłychaną usiłowała go pogrążyć tak, aby on już nad sobą nie panował. Robiła to świadomie, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, że gra może się stać niebezpieczną. Zresztą, podobał jej się. Co innego nawet jej przez myśl nie przeszło.
Nareszcie, gdy konie ruszyły znów wyciągniętego kłusa, Rodriguez nachylił się ku pani Zośce.
— Niech pani ma litość nade mną!
Ruszyła ramionami, wznosząc równocześnie cokolwiek w górę subtelne brewki.
— Czy ja panu co złego zrobiłam?
— Przecież pani widzi, że ja panią... kocham!
Dreszcz łaskotliwy i słodki przebiegł znów całe jej ciało. Przymrużyła nieco powieki.
— I co?
— Zrobię wszystko, co pani zechce! Wszystko! Niech pani tylko powie jedno słowo...
— Muszę powiedzieć po angielsku, bo po francusku mogłaby być dwuznaczność.
— Więc —?
— I like you.46
— Seulement? Comme un petit chien?47
— Nie. Jak piękną rzeźbę, którą się z przyjemnością ogląda w muzeum.
Mówiła spokojnie, z lekko drwiącym niby uśmieszkiem, ale równocześnie szczęki zaciskały jej się kurczowo i dziwne gorąco biło jej z piersi do krtani.
— I nic więcej? Nic? — pytał coraz natarczywiej, wciąż ku niej pochylony. Oczy płonęły mu jak dwie żagwie...
— A cóż pan więcej mógł chcieć?
Niespodziewanym ruchem chwycił ją w ramiona, szukając żądnymi ustami jej ust.
Nagle uczucie wstrętu targnęło całą jej istotą. Bunt jakiś, nie wiadomo skąd wstające obrzydzenie, prawie nienawiść.
Pchnęła go silnym ramieniem od siebie.
— Cocher! Arretez!48
Woźnica zatrzymał się momentalnie.
Wyskoczyła lekko z powozu.
Rodriguez usiłował ją przepraszać. Ręce złożone przycisnął do piersi.
— Senora! Proszę mi darować! Będę jak dziecko posłuszny...
Patrzyła nań przez chwilę jakimś obcym, twardym wzrokiem. Kąciki ust jej zadrgały, jakby do płaczu...
Zaśmiała się nerwowo.
— Och! Drobnostka.
Ruchem ręki kazała zsiąść stangretowi. Ledwie się znalazł na ziemi, wskoczyła zręcznym, lekkim rzutem na kozioł i pochwyciła lejce.
— Proszę wrócić koleją do domu! — krzyknęła zdumionemu woźnicy, rzucającemu złoty pieniądz na rękę — i nim się mógł spostrzec i zaprotestować, zawróciła konie na miejscu, puszczając je wyciągniętym kłusem na powrót w stronę Monte Carlo.
Wiatr ją uderzył w twarz i suszył jej jakieś głupie, całkiem niewytłumaczone łzy, co jej się do oczu cisnęły.
Pochyliła głowę, lejce zebrała krótko w ręku, śmignęła biczem nad rwącymi się i bez tego końmi.
Zapomniała, gdzie jest i co robi, czuła tylko pęd i widziała przed sobą dwa wyciągnięte grzbiety końskie i dwie fale grzyw na przygiętych karkach. Błysnęły jej w pamięci lata dziewczęce, szeroki ukraiński step i jazdy po nim szalone...
Hiszpan siedział w powozie zupełnie bezradny i nie wiedział, co ma zrobić właściwie.
Mijając ostatnią stację kolejową przed Monte Carlo, pani Zośka zorientowała się jednak, że tak nie może wpaść do miasta — z młodym Hiszpanem w powozie.
Zatrzymała tedy konie przed dworcem i wysiadła.
— Dziękuję panu za przejażdżkę — rzekła, podając mu swobodnie rękę. — Siądę na pociąg.49 Czy pan umie powozić?
Konie robiły ciężko bokami, całe pianą pokryte.
Hiszpan zawahał się.
— Może jednak...
— Nie, nie. Niech pan sam wraca.
— Ale pani nie gniewa się na mnie?
— Och! Powiedziałam już: drobnostka! Szkoda tylko, że pan to zrobił, tak mi dobrze było z panem.
Skinęła mu głową i wbiegła do budynku kolejowego, spostrzegłszy właśnie, że pociąg nadchodzi.
W Monte Carlo wpadła tylko na moment do hotelu, aby się przebrać i poszła zaraz do kasyna.
Gdy krążyła między stołami — nie grała bowiem wcale — spostrzegła niespodziewanie Turskiego, który również grze się tylko przypatrywał.
— Szukam panią50 — rzekł, podchodząc ku niej z uśmiechem — już od wczoraj. Gdzie się pani podziewa?
— A pana jakie bogi tutaj sprowadzają?
— Mnie przysyła mąż pani — żartował — abym zobaczył, czy pani tu bardzo szaleje.
— Dzisiaj trochę szalałam, ale wie pan, że to jest nudne.
Rozmawiali ze sobą żywo i wesoło. Po pewnym czasie pani Zośka zagadnęła:
— Wie pan, że od pierwszego śniadania nic nie miałam w ustach i głodna jestem szalenie. Może pójdziemy gdzie co zjeść, jeśli pan nie ma nic ważniejszego do roboty.
— Służę pani. Zbliża się właściwa pora obiadowa.
Na ulicach światła się już paliły. Okrążyli kwietny gazon przed kasynem i zawrócili się na lewo w stronę restauracji Carlstown. Miejsce to wybrała sama Butrymowa w jakiejś nieokreślonej nadziei, że spotka tam dwie, dziś rano przed Cafe do Paris widziane damy, które — nie wiadomo dlaczego — zachciało się jej nagle znów zobaczyć.
Ale restauracja, zapełniająca się zazwyczaj dopiero późną nocą, pusta była prawie zupełnie o tej porze. Zaledwie tu i ówdzie siedziało przy obiedzie jakieś małe i bardzo przyzwoite towarzystwo, obsługiwane przeważnie przez większą ilość lokai niż samo członków liczyło.
Usiedli obok ogromnego okna, nie pozwalając zapuszczać firanek.
— Lubię czasem patrzeć na ulicę — mówiła pani Zośka — zwłaszcza że ludzie zwykle lepiej wyglądają z daleka i przez szybę, niż w bliższym zetknięciu.
— Czy się pani zdążyła już o tym przekonać? — wtrącił lekko.
Odpowiedziała mu całkiem poważnie.
— Przekonuję się ciągle i zawsze, a to najgorsza51, że czasem nie wiem, czy ja sama temu przypadkiem nie jestem winna.
Posmutniała widocznie i patrzyła przed siebie szeroko rozwartymi oczyma. Spojrzał na nią badawczo.
— Co pani jest, pani Zośko? Panią spotkało dzisiaj coś nieprzyjemnego...
— Głupstwo! — zawołała nagle ze sztucznym ożywieniem. — Nie mówmy o tym. Chcę się czego napić. Niech pan każe podać koniaku.
— Może wypijemy flaszkę szampana?
— Nie! Nie znoszę wina. Koniak tylko...
Wychyliła szybko przyniesiony kieliszek i podsunęła go Turskiemu, aby go znów napełnił. Drugiego jednak nie piła. Trzymała szkło za szyjkę i przypatrywała się na pozór z wielkim zajęciem bursztynowemu płynowi.
Podano langusty tymczasem.
— Niechże pani je! — ozwał się52, usiłując przerwać jej nienaturalny nastrój.
Zaczęła jeść powoli.
Gdy Turski milczał, nie wiedząc, na jakie by właściwie tory sprowadzić rozmowę, ona sama po pewnym czasie jęła53 mówić i wypytywać go o to, co się dzieje w Krakowie, w Zakopanem, o teatr jego, o znajomych. Zauważył jednak, że odpowiedzi słucha z roztargnieniem, a nawet powoli zaczął nabierać przekonania, że ona w ogóle nie słyszy i nie rozumie tego, co on jej opowiada.
Wreszcie przy deserze przerwała mu jakieś opowiadanie nagłym pytaniem:
— Panie Romanie, niech mi pan powie...
— Słucham panią.
— Niech mi pan powie, czy się panu zdawało kiedy... to jest, czy pan ma także to wrażenie, że życie jest właściwie tylko po to, aby psuć człowiekowi to wszystko, co on sobie wyobrazi...
— To zależy, jak to będziemy rozumieć!
— Zupełnie zwyczajnie i po prostu, tak jak mówię. Przecież każdy człowiek ma pewne pragnienia i w fantazji przedstawia sobie spełnienie tych pragnień, jako coś bardzo pięknego i jasnego. A potem przychodzi życie i dzieje się wszystko na odwrót. Pokazuje się, że to wszystko jest w rzeczywistości wstrętne, ohydne, obrzydliwe!
— Pani Zośko, na tak postawioną sprawę nie można krótko odpowiedzieć. Trzeba by naprzód rozważyć przyczyny.
— A tak, przyczyny! Właśnie o przyczyny chodzi.
— W każdym razie niesłusznie się życie obwinia. Przecież życie to nie żadna stojąca ponad nami moc, lecz, owszem, to wykładnik własnej mocy naszej.
— Ach, Boże! Czyż okoliczności zewnętrzne nie przeważają zazwyczaj wszystko to, co my sami możemy!
— Nie.
— Powiedział to pan z takim cudownym przekonaniem.
— Tak, pani. Mówię to na podstawie doświadczeń własnego życia.
— Pan musi być inny!
— Nie sądzę. Życie nam daje wszystko, co potrzeba. Są tylko dwa nieodzowne warunki: trzeba umieć chcieć i trzeba wiedzieć dokładnie, czego się chce.
— A jeśli się nie potrafi ani jednego, ani drugiego?
— Ha, w takim razie...
— A widzi pan, a widzi pan! O to właśnie chodzi. Jestem tak strasznie, ale to tak strasznie nieszczęśliwa, że doprawdy powinnam się była od dawna utopić albo powiesić... Wszystko, co mi się wyśni jako cudowna bajka, zamienia mi się potem w rękach na jakąś płaską, pospolitą, brudną rzecz. Miałabym już tylko jedno pragnienie, niestety także niemożliwe: zamknąć się w pokoju bez drzwi i okien i zażywać haszysz i snuć całe życie swoje z fantazji, bez obawy przebudzenia kiedykolwiek.
Turski patrzył w zamyśleniu przed siebie.
— Ale pan nie słucha wcale tego, co ja mówię. Może pan ma rację zresztą.
— Owszem, proszę pani, słucham i myślę.
— I cóż pan wymyślił?
— Że pani prawdziwego nieszczęścia jeszcze nie miała.
— Ach! Tak to wy wszyscy potraficie odpowiadać. Tak i mąż mój mówi. Banalny, zdawkowy frazes, który nic nie znaczy. Więc gdy komu pójdzie życie zupełnie inaczej, niż było powinno, to nie jest nieszczęście najgorsze, owszem, jakie może być?
— A jak powinno było iść?
— Nie wiem. W każdym razie nie tak, jak idzie.
— A otóż to. Nie wie pani... Może to wszystko pochodzi stąd właśnie, że pani nie wie, jak życie pani iść powinno?
— Więc naprawdę nie pozostaje mi nic innego, jak tylko utopić się.
— Niech pani jeszcze poczeka. Warto jeszcze popróbować...
—Za późno. O, panie! Gdyby pan wiedział, jaka ja już jestem stara!
— Nie znać tego.
Oparła się brodą na wspartych o stół rękach.
— Czasem mi się zdaje, że mam chyba tysiąc lat. Nie umiem się wcale cieszyć. A tak bym chciała, tak strasznie bym chciała! I żeby mnie to chociaż kto pożałował.
Uśmiechnął się.
— Pani Zośko, jeśli o to chodzi, to ja panią żałuję bardzo serdecznie. Ale właściwie to pani ma dużo szczęścia w życiu.
— Ciekawam, jakie?
— Ma pani dziecko, które pani kocha...
Wzruszyła ramionami.
— Tak, Jacusia
Uwagi (0)