Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖
Podróż na Księżyc Teodora Tripplina to jedna z najwcześniejszych polskich powieści fantastyczno-naukowych — na miarę nauki XIX wieku, dopiero stopniowo oddzielającej się od filozofii.
Książka obejmuje wstęp z zakresu selenografii, fabularną opowieść o przygodach Serafina Bolińskiego — lunatyka i nieszczęśliwego kochanka romantycznego, pogrążonego w melancholii po śmierci wielu bliskich sercu osób (typ bohatera wpisujący się w styl epoki), a na końcu dołączone zostało spolszczenie (też na modłę dziewiętnastowieczną) wcześniejszych opowieści księżycowo-kosmicznych Cyrano de Bergeraca.
We wstępie autor od wykładu na temat zjawisk takich jak zaćmienia ciał niebieskich czy fazy Księżyca, stopniowo przechodzi do kwestii, jak z drugiej strony, mianowicie z Księżyca, widoczna jest Ziemia: i już ta wolta myślowa właściwie stawia nas obu nogami na srebrnym globie. Skoro wiemy już, że mieszkańcy Księżyca doskonale mogą obserwować Ziemię, widoczną z ich perspektywy o wiele lepiej niż Księżyc z Ziemi — to pytanie o to czy ci mieszkańcy istnieją stawiałby doprawdy chyba tylko drętwy pedant…
- Autor: Teodor Tripplin
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Teodor Tripplin
Na jednej z najmniejszych planet, zwanej Pallas, mającej tylko dwadzieścia sześć mil geograficznych średnicy, słonie nie mogą być roślejsze od naszych myszy, a jednakże wydają się Palladistom, to jest mieszkańcom wolą i rozumem obdarzonym tego planety, tak duże jak nam nasze słonie. To szczęście, że rozum człowieka i każdego stworzenia posiadającego władze umysłowe nie jest w stosunku bezwzględnym z wielkością mózgu.
A zatem jest dowiedzione, że na Księżycu Selenici powinni istnieć i mogą istnieć, i że zapewne niższymi są od nas wzrostem, co ich zresztą nie bardzo martwić powinno, bo i u nas najwyżsi wzrostem nie są najświetniejsi rozumem, dowodem tego nieboszczyk Rauwa i kilku innych nieboszczyków.
Lecz na czymże astronomowie oparli swoje zdanie o nieistnieniu atmosfery księżycowej? Oto na zdarzającym się często zjawisku przejścia gwiazd przez tarczę księżycową, czyli pokrycia ich przez Księżyc. Gdyby to ciało niebieskie, tak rozumują uczeni, miało atmosferę, wtedy światło bijące od gwiazdy musiałoby za dojściem do kręgu tej atmosfery załamać się i osłabnąć; co przecież nie miało miejsca w żadnym z uważanych21 dotąd zjawisk tego rodzaju.
Bacząc22 jednakże na to, że średnia odległość Księżyca od planety naszego wynosi pięćdziesiąt tysięcy mil, że w takim oddaleniu rozległość sześć tysięcy stóp widzimy pod kątem tylko jednej sekundy, że przeto ziemscy spostrzegacze mogą nie dojrzeć żadnego załamania się światła, chociażby Księżyc posiadał atmosferę na sześć tysięcy stóp wysoką; że według ogólnego prawa natury wyższe warstwy kręgu powietrznego rzadsze są zawsze od niższych, a więc mniej silnie wpływają na zboczenie światła: możemy przypuścić, że Księżyc otoczony jest atmosferą znacznie nawet wyższą nad sześć tysięcy stóp, jakkolwiek obserwacje ziemskie nie wykrywają nam dotykalnie jej bytności.
Tym przeto sposobem upada najważniejszy zarzut astronomów przeciwko istnieniu atmosfery księżycowej i jej możliwość przynajmniej staje się przypuszczalna. Ale badacze przyrody nie poprzestają na podobieństwie do prawdy, wymagają oni faktów. Dla utrzymania więc wystawionej przez nas hipotezy innych nam trzeba na to dowodów. I otóż zjawisko towarzyszące zaćmieniom Słońca, uważane po raz pierwszy r. 1842, a znane w astronomii pod nazwiskiem korony, czyli światło-kręgu, może nam ich dostarczy.
W dawniejszych czasach badano zaćmienia pod względem li tylko astronomicznym, a pomijano zdarzające się w ich biegu zjawiska fizyczne. Dopiero w roku 1842, a zwłaszcza w r. 1851, zaczęto pilniejszą na te ostatnie zwracać uwagę. Roku 1851 p. Döller23 w Połtawie wezwał wszystkich przyjaciół astronomii do czynienia spostrzeżeń w czasie zbliżającego się zaćmienia całkowitego, szczególniej nad koroną, jej powstaniem i zniknięciem, jej szerokością, światłem i ubarwieniem w różnych miejscach, jej ruchem wirowym lub falującym i kierunkiem bijących z niej promieni. Do takich obserwacji dosyć gołego oka i dobrych chęci. Ale p. Döller od wprawniejszych dostrzegaczów zażądał nadto zmierzenia siły światła i jeśliby się dało, ciepła korony, a nareszcie fotograficznego jej zdjęcia.
Odezwa uczonego połtawskiego nie pozostała bez skutku, a z licznie nadesłanych spostrzeżeń zdaje się wypływać przekonanie, że korona powstaje skutkiem złamania i rozstrzelenia się promieni słonecznych dotykających atmosfery Księżyca. Zdołano nawet wywołać to zjawisko sposobem sztucznym przez ustawienie lampy Drummonda24 za ciałem ciemnym, umieszczonym w bani szklanej. Lampa w tym doświadczeniu przedstawiała Słońce, ciało ciemne Księżyc, a otaczająca je bania szklana przypuszczalną atmosferę księżycową.
Możemy zresztą za istnieniem tej atmosfery przytoczyć dotykalniejszy jeszcze dowód. Posiadamy od dawna dokładne mapy Księżyca przedstawiające najwierniej formacje jego górzyste. Geologia uczy nas z kształtu i kierunku gór poznawać wulkaniczne (ogniowe) lub neptuniczne (wodne) ich pochodzenie. Otóż, stosując zasady tej nauki do pasm księżycowych, spostrzegamy u niektórych wyraźne ślady powstania neptunicznego. Stąd wniosek oczywisty, że na powierzchni Księżyca istniała kiedyś lub istnieje woda, a tym samym istnieć musi i atmosfera.
Na koniec, czyż każde ciało, stałej albo płynnej natury, nie posiada atmosfery przez to samo, że ulega parowaniu? Czyż eter25 przynajmniej, otaczający ciała niebieskie, nie musi zgęszczać się naokoło krążącego w nim Księżyca?
Powierzchnia KsiężycaNie masz żadnej wątpliwości, że Księżyc był kiedyś ofiarą i widowiskiem okropnych wstrząśnień wulkanicznych. Większa cześć powierzchni Księżyca (przynajmniej ta, która dla naszego wzroku jest dostępna) jest potargana przepaściami i najeżona skalistymi górami, wysoko wyzierającymi ponad atmosferę Księżyca i dlatego pozbawionymi własności odbijania światła. Stąd też doświadczenia z siłą refrakcyjną26 Księżyca tak są utrudnione, że je niełatwo sprawdzić; potrzeba na to promieni ukośnie i nie na wierzchołki gór, lecz w doliny pokryte atmosferą padających, potrzeba na to przede wszystkim gwiazd blisko przechodzących.
Kto raz w swym życiu miał sposobność sprawdzić spostrzeżenia astronomów pana Pompilio de Cuppis i pana Döllera i przekonać się o istnieniu atmosfery na Księżycu, ten zupełnie innym okiem spoglądać będzie na naszą nocną latarkę; ten się dziwić nie będzie, czemu wielu ludzi czuje niezwalczoną sympatię dla Selenitów, ukochanych naszych bliźnich, mieszkających na Księżycu, z których może kiedyś, z postępem fizyki, chemii i aeronautyki, ród ludzki, mieszkający na Ziemi, zrobi po prostu swych współpracowników.
Już nawet daliśmy nazwiska znaczniejszym górom na Księżycu i obrachowaliśmy ich wysokość, w porównaniu z górami naszego planety nadzwyczaj wygórowaną. I tak:
Już odkryliśmy na Księżycu morza burzliwe i spokojne, jeziora większe i mniejsze, wulkany ogniem buchające pośród jezior, a nawet coś na kształt lasów lub ogrodów. Z postępem sztuki optycznej, nieprzestającej zbogacać nas swymi wynikami, odkryjem więcej na ulubionym trabancie28 naszego planety i może już w tej chwili, kiedy spisujemy to, co do nas przeszło z światła zagranicznego, szczęśliwi sąsiedzi nasi, czerpiący naukę z pierwszej ręki, więcej wiedzą o selenografii.
Księżyc, wierny naszego planety towarzysz, od najdawniejszych czasów zwracał na siebie uwagę mieszkańców Ziemi, a duch ludzki ułudnym przeczuciem nakłaniał się ku wierze, że jako wszędy w przyrodzie jest życie, to ono znajdować się musi i na sąsiednim nam ciele niebieskim. Wynikiem nieodzownym tej wiary było przypuszczenie na Księżycu istot myślących, a mnogie pozostałe ślady dowodzą, że już przed pięciu tysięcy laty mądrzy Egipcjanie lubili się pieścić tą ideą o sąsiadach księżycowych jak najulubieńszym kwiatem poezji.
Poeci żadnego narodu i żadnej religii o tym nie wątpili, że są ludzie na Księżycu, którzy do nas tęsknią tak jak my do nich, ale świat prozaiczny nie wierzył poetom i po otrzymanie stanowczej w tej mierze odpowiedzi udano się do astronomów. Odpowiedź, wbrew ogólnemu życzeniu i oczekiwaniu, wypadła przecząco i w tych słowach: „Księżyc nie ma atmosfery, a bez powietrza nie ma życia”.
Nielitościwy ten wyrok nauki zburzył najmilsze rozkołysanej wyobraźni rojenia.
Lecz uczuciowi ludzie nie mogli się wyrzec niepowrotnie owych ponętnych marzeń o pobratymcach na tym ciele niebieskim, które tak mile przyświeca młodości naszej i jest powiernikiem naszych najskrytszych myśli, uczuć i czynów.
Szczęściem, że nad uczonych pedantów są jeszcze uczeńsi obserwatorowie i że tym czasem optycy wynaleźli doskonalsze instrumenty.
Na dwóch odległych punktach Ziemi pracowali jednocześnie dwaj szlachetni astronomowie nad dowiedzeniem ludzkości niezbitymi dowodami, że Księżyc posiada atmosferę, że skład naturalny Księżyca podobny jest do naszego planety i że można tam przypuszczać zbliżony do naszego byt organiczny.
Tymi uczonymi byli pan Pompilio de Cuppis w Ferrarze i pan Döller w Połtawie.
Bóg raczył pobłogosławić ich pracy.
Już nie ma wątpliwości, że Księżyc posiada atmosferę, rzeki, morza, góry, wulkany, a zatem zapewne i wegetację, zwierzęta i ludzi.
My sami, którzy ogłaszamy ten opis podróży odbytej na Księżyc przez ziomka i kolegę, już od bardzo dawna wiedzieliśmy, że Księżyc ma atmosferę i istoty rozumem obdarzone w niej mieszkające a wiedzące, że my istniejemy i do nich tęsknimy, i jeśli wstrzymaliśmy się z ogłoszeniem tej podróży, to tylko dlatego, żeśmy chcieli, żeby tymczasem surowa nauka dowiodła możliwość ludzi na Księżycu.
Teraz dopiero wystąpić możemy z ogłoszeniem wycieczki odbytej przez lekarza polskiego, jeszcze żyjącego, wcale się nie wystawiając na czynione nam nieraz przez czujnych i nieprzychylnych krytyków zarzuty, jakobyśmy naszymi podróżami naokoło Ziemi, w obłokach i na Księżycu urągali się z łatwowierności publicznej.
Najnowsze wydoskonalenia żeglugi nadpowietrznej, dają śmiałym turystom nadzieję bezpośredniego dosięgnienia Księżyca i porozumienia się bliższego z jego zacnymi mieszkańcami. Pan Gavarni29 zaręcza, że byle miał powietrze w aparacie do oddychania, będzie się mógł swoim balonem na inne dostać planety, a najłatwiej na nasz Księżyc, odległy tylko o mil pięćdziesiąt tysięcy. Przyjąwszy bieg balona, tak jak to już obliczono w podróży pana Gavarni do Algieru, po trzynaście mil na godzinę, potrzeba by tylko niespełna roku na przeprawę do Księżyca i na przekonanie się, czy istotnie pan Cyrano de Bergerac i doktor Serafin Boliński na nim przebywali.
Warszawa, dnia 12 lutego 1867
Dr T. T.
Uniesiony nad Ziemię w pół odurzonym stanie przez długi czas nie widziałem nawet, co się ze mną dzieje; tylko jakieś uczucie lubości, często mnie owładające i we śnie, gdy myślą przelatuję po niebieskich przestworach, towarzyszyło mi i wzmagało się w miarę, jakem się oddalał od padołu ziemskiego, na którym tyle złego doznałem. Smutki, troski i kłopoty zlatały ze mnie równocześnie z płatami mego ziemskiego ubioru, tak jak gdyby skutkiem tarcia o atmosferę otaczającą Ziemię. Z każdą chwilą robiło mi się lżej na ciele i na sercu i myśl, wprzódy ciężko się wlekąca po Ziemi, tak jak żółw po piasku, zaczęła bujać z każdą chwilą swobodniej w eterycznych przestworach, a nareszcie znękana uczuciem, dawno niedoświadczanym, własnego szczęścia, usnęła w słodkiej wiedzy, że się przebudzi jeszcze szczęśliwiej, do jeszcze milszej rzeczywistości.
Nie mogę powiedzieć, jak długo trwał ten stan lubego odrętwienia, czyli30 raczej jak długo mi się zdawało, że trwał; czy to była chwila czy wiek cały, tego nie wiem; nie pragnąłem przebudzenia i nie lękałem się jego, żyłem jednostajnym uczuciem szczęścia niewiadomego mi z przyczyn, krążąc, jak mi się zdawało, około siebie i w własnej swej atmosferze, tak jak atomik niebieski, zbliżając się jednakże do jakiegoś niewidzialnego centrum, ale nic nie widząc i nie pragnąc żadnego widoku...
Potem zaczęła się znów inna faza istotności: zmysły powoli przebudzały się ze snu jeden za drugim. Naprzód słuch wstępować zaczął w życie, uczuciem jakichś harmonii brzmiących jednostajnie z matematyczną regularnością i tak lubych, pięknych jak wibracje tysiąca diamentowych dzwonów zawieszonych na kopule nieba.
Następnie ocknął się wzrok, uczuciem miłego niebieskawego światła napełniającego duszę anielskim pokojem i tak rzewną pobożnością, że ręce złożyłem do modlitwy i pławiąc się w słodkim lazurze, śpiewałem hymn dziękczynienia.
Miliona heliotropów zapach i uczucie czystych anielskich pieszczot rozeszły się po całym ciele moim i całkiem je przejęły wonią i miłością do wszystkiego, co było, co jest i co będzie. Z białej aksamitnej skóry mojej pryskały miłe iskierki elektryczne, niby brylantowe bąbeleczki, a za każdym potarciem rąk sypały się iskrzące ognie ulatujące w kształcie miłych śpiewających koliberków w przestrzeń.
Z zachwytu przelatywałem w zachwyt. Jutrzenka się ukazała i całe obłoki z rubinów i róży przelatywały około mnie, witając z serdecznym uśmiechem po imieniu:
— Witaj! Witaj, gościu Serafinie, pomiędzy duszy twojej braćmi!
Potem znów nastała ciemność, tylko pod sobą zoczyłem dużą jak całe województwo, świecącą gwiazdę, na której powierzchni roiły się w kształcie barw w kalejdoskopie światła, barwy, głosy, zapachy, czucia i smaki.
Inna gwiazda daleko mniejsza, lecz świetna jak argandzkie31 światło, krążyła około tej wielkiej gwiazdy, która ciągle się powiększając, traciła na blasku i nareszcie rozpłynęła się w niedościgłym dla oka widnokręgu, w ciemnych obszarach nocy. Tylko miriady świec, lamp i krążących latarni zajaśniały na ciemnym widnokręgu pode mną.
Już teraz pojąłem, że jestem w atmosferze otaczającej jakąś planetę.
— Ach Boże! Może to Ziemia, na której się rodziłem i tylu zmartwień doświadczyłem! — zawołam, składając ręce do pacierza i zalewając się gorzkimi łzami.
Nie! To nie była Ziemia!
Słyszę w powietrzu głos jak gdyby człowieka, czyli32 raczej żołnierza, komenderującego wojskiem. Słyszę huk bębna i wrzaskliwy głos trąbki. Nadbiega jakiś hufiec żołnierzy w seledynowych mundurach z różowymi wyłogami, w szklistych hełmach, z błyszczącymi karabinami i pałaszami. Oto patrol żandarmerii, nie pieszej, nie konnej, lecz skrzydlatej, takiej jakiej u nas nie ma i nie było.
Spostrzegli mnie i wołają; zapewne pytają: „kto leci?”.
Ja odpowiadam na chybił trafił: „swój”.
Oni jeszcze wołają, zapewne mi każą zatrzymać się, ale ja przy najlepszej woli nie mogę się zatrzymać i ciągle spadam z szaloną szybkością na dół, ku jakiemuś padołowi, na którym rozeznaję teraz morza, góry, pola, piaski, jeziora, a nawet już miasta, wsie i rzeki.
Puszcza się za mną skrzydlaty patrol, ale dopędzić mnie nie może.
Więc komendant kazał dać ognia za uciekającym. Myślałem, że
Uwagi (0)