Przygody młodych Bastablów - Edith Nesbit (gdzie czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Pamiętacie młodych Bastablów, szóstkę sympatycznych psotników, którzy w Poszukiwaczach skarbu próbowali ratować sytuację finansową rodziny? Udało im się już znaleźć skarb, ale to wcale nie znaczy, że ich przygody dobiegły końca.
Świat czeka na odkrycie, ekscentryczne osoby na poznanie, a tajemnicze domy na odwiedzenie. W końcu nasi bohaterowie mogą jeszcze zostać wróżbitami, naukowcami lub szlachetnymi przemytnikami. Ich wyobraźnia i ciekawość świata nie pozwolą Wam się nudzić.
Przedstawiamy kolejną część perypetii Dory, Oswalda, Dicka, Ali, Noela i Horacego Oktawiusza Bastablów — pomysłowego rodzeństwa, znanego czytelnikom z Poszukiwaczy skarbu.
Edith Nesbit, autorka tej pełnej ciepła książki, w Polsce znana jest najbardziej z cyklu o Piaskoludku (Pięcioro dzieci i coś, Feniks i dywan, Historia amuletu).
- Autor: Edith Nesbit
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody młodych Bastablów - Edith Nesbit (gdzie czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edith Nesbit
— Kogo „nas”?
— Mnie i kufer. Zawieźli nas na kolej. Nikt nie mógł przewidzieć, że siedzę wewnątrz, więc przewracali mną na wszystkie strony. Było mi tak niedobrze, że gdybym nawet miał jakieś prowianty, też nic bym nie mógł zjeść. Ale miałem na szczęście flaszkę z wodą. Byłoby wszystko jak najlepiej, gdyby nie to, że korek wypadł. A kiedy go wreszcie znalazłem, było za późno, bo woda wyciekła. A kiedy mnie nareszcie wniesiono do wagonu, byłem bardzo zadowolony, że się skończyło to trzęsienie. Potem zdrzemnąłem się. Obudziło mnie jakieś pchnięcie. Wyjrzałem przez otwór i nawet go rozszerzyłem. Wtedy naklejka z numerem i adresem kufra odpadła. Ktoś pchnął kufer (i ja chętnie bym pchnął tego „kogoś”) i rzekł: „Co to jest?” Zdaje mi się, że jęknąłem, gdyż powtórzył: „Dziwne kwilenie... i nie ma numeru”, a sam widziałem, jak swoją wstrętną nogę opierał na tym numerze. Potem pchnęli mnie i zanieśli gdzieś. Potem nic już nie widziałem, bo było ciemno.
— Ciekawy jestem — rzekł Dick — czemu myśleli, żeś jest jakąś eksplodującą maszyną?
— To było okropne — westchnął H. O. — wiecie, jak hałasuje mój zegarek, od czasu kiedy się zepsuł. Słyszałem z głębi kufra, jak ktoś mówił: „Cóż to za dźwięk? Brzmi niczym piekielna maszyna. Inspektor powinien kazać go wrzucić do rzeki”, ale drugi człowiek odezwał się: „Trzeba wezwać policję”. Wtedy właśnie...
— Coś zrobił wtedy?
Wyjrzałem przez otwór. Wszyscy zerwali się na równe nogi i odskoczyli od kufra, rzekłem więc: „Zacni ludzie (ładnie powiedziałem, prawda?), zacni ludzie, pozwólcie mi wyjść”.
— A ci ludzie?
— Rozmawiali ze mną przez dobrą chwilę, potem przyszedł ślusarz, który oderwał zamek. A gdy kufer został otwarty, zebrał się koło mnie tłum ludzi i wszyscy się śmieli, strasznie się śmieli.
Więc się obraziłem. Tylko jeden poczciwy tragarz dał mi jeść i pić i powiedział, że ze mnie zuch. On miał rację. I tatuś mógłby z samego rana wziąć mnie na rozmówkę zamiast odkładać do wieczora. Bo co ja złego zrobiłem? Wszystko jest waszą winą. Czemuście mnie nie pilnowali? Czy nie jestem waszym małym braciszkiem i czy nie jest waszym świętym obowiązkiem uważać na mnie? Mówiliście to tyle razy bez potrzeby.
Te ostatnie słowa oburzyły Oswalda. Nagadał niegrzecznemu braciszkowi ile wlezie. Dora musiała tulić i uspokajać H. O., który się strasznie rozpłakał.
Do owej wieczornej rozmowy między ojcem i H. O. nie doszło wcale. Mały podróżnik rozchorował się, i to nie na żarty. Przyszedł doktor i powiedział, że ma gorączkę ze zdenerwowania. Może doktor miał rację... Oswald i Dick przypuszczali, że to weselny obiad, po takich wstrząsach w kufrze, przyprawił H. O. o chorobę.
Tatuś nie gniewał się na H. O. Jedyną karą, jaka go spotkała, było spalenie kostiumu klowna (który H. O. kupił za własne oszczędności).
Gdy wyzdrowiał, powiedzieliśmy mu parę gorzkich słów, a mianowicie, by nie spędzał swoich win na nikogo z rodzeństwa.
Muszę jednak przyznać, że ten pan od bagażu, który go nazwał zuchem, miał rację!
Oswald jest niezwykle skromnym chłopcem, ale i on nie może zaprzeczyć, że ma nader bystry umysł. Autor słyszał, jak mówili to ojciec i wuj Alberta-z-Przeciwka.
Doprawdy, najlepsze pomysły przychodzą mu czasem ni stąd, ni zowąd do głowy. Właśnie coś takiego miał wyjawić swojemu rodzeństwu, gdy nieoczekiwany przyjazd Archibalda pokrzyżował wszystkie plany.
A kiedy Archibald, słusznie przez nas Niemiłym zwany, opuścił progi naszego nie dla wszystkich gościnnego domu, Oswald powrócił do swojego pomysłu. Udał się do wspólnego pokoju zabaw. Wszyscy byli zajęci: Noel z H. O. grali w halmę, Dora robiła jakieś pudełko, a Dick kleił z papieru model statku.
— Przyszedłem zwołać walną naradę. Gdzie jest Ala?
Ali nie było. Oswald kazał H. O. pójść po Alę. H. O. nie chciało się, bo kończył partię halmy i wygrywał. Jako najmłodszy, H. O. powinien być posłuszny. I właśnie Oswald zamierzał mu to dobitnie wytłumaczyć, a słowa poprzeć pchnięciem (bardzo lekkim i niebolesnym), gdy nagle wpadła Ala z oznakami wielkiego wzruszenia.
— Czy ktoś z was widział Rexa? — zapytała drżącym głosem.
— Nie widzieliśmy go od wczoraj — odpowiedzieliśmy chórem.
— A więc to prawda, on zginął! — zawołała Ala, robiąc minkę, która poprzedza płacz.
Wszyscy zerwali się na równe nogi. Noel i H. O. zapomnieli o halmie, Dora o pudełku, Dick o statku, wobec wielkiego niepokoju, jaki nas ogarnął.
Psa naszego mamy od bardzo dawna. Służył nam wiernie, kiedyśmy byli jeszcze ubogimi poszukiwaczami skarbu, i dzielnie pomagał w niektórych przedsięwzięciach. Serca nasze strasznym ścisnęły się żalem i momentalnie zapomnieliśmy o walnej naradzie.
— Musimy odszukać naszego Rexa. Pójdziemy po niego na koniec świata — mówiła Ala tonąc w łzach — a może go spotkało jakieś nieszczęście. Doro, przynieś także mój płaszcz i kapelusz. Oj-oj-oj! Oj-oj-oj!
Wzięliśmy na siebie okrycia. Ala tak beczała, że Oswald był zmuszony powiedzieć jej, że jeśli natychmiast nie przestanie, to zostawią ją w domu.
— Chodźmy na wzgórze — zaproponował Noel. — On chodził tam bardzo często i kopał ziemię.
Poszliśmy w tym kierunku. Każdego spotkanego przechodnia zatrzymywaliśmy, zadając następujące pytanie:
— Czy nie widział pan (lub pani) pięknego foksteriera z czarną łatą na jednym oku i drugą taką samą na plecach oraz pręgą pod prawą łopatką?
Każdy mówił, że nie, tylko niektórzy odpowiadali grzecznie, a inni mruczeli coś pod nosem.
Wreszcie spotkaliśmy policjanta, ten nam rzeki:
— Będąc wczoraj na służbie, widziałem na przeciwległym końcu ulicy takiego psa. Jakiś chłopak ciągnął go przemocą, a pies bardzo się opierał. Zdaje się, że chłopak z psem poszedł w kierunku Greenwich.
Humory nam się nieco poprawiły.
— A czemu pan pozwolił, ażeby ktoś ciągnął psa przemocą? — zapytaliśmy policjanta.
— Nie mogę wtrącać się do nie swoich spraw.
Poszliśmy dalej, pytając wszystkich mijających nas ludzi, czy nie widzieli pięknego foksteriera, z czarną łatą na jednym oku itd. Kilka osób powtórzyło nam to, co mówił policjant, to jest, że widzieli psa prowadzonego na smyczy.
Przeszliśmy przez park, obok warsztatów naprawczych, nie zatrzymując się nawet przy oknach, przez które widać piękne motorówki. Tym razem mijaliśmy obojętnie wystawy sklepowe ze znaczkami pocztowymi, z gramofonami i z wypchanymi zwierzętami. Nic nie istniało dla nas poza Rexem, który z każdą chwilą stawał się milszy i droższy naszym sercom!
Idąc ciągle przed siebie, przywędrowaliśmy nad brzeg rzeki. Siedział tam jakiś rybak z zamkniętymi oczami. Zdaje mi się, że podchodząc do niego, przebudziliśmy go, bo klął w sposób niemiłosierny. Już Oswald prosił dziewczęta, aby odeszły, lecz Ala przybliżyła się do rybaka i rzekła swoim słodkim głosikiem:
— Niech się pan nie gniewa i powie, czy nie widział pan naszego psa. Ma czarną łatę itd. — opisywała wygląd Rexa.
— A jakże, widziałem — odparł rybak. — Temu pół godziny Chińczyk wiózł go na tamten brzeg. Lecz nie szukajcie tego Chińczyka — mówił rybak, śmiejąc się nieprzyjemnie — bo Chińczycy bardzo lubią potrawkę dziecięcą z ryżem...
Dobrze wiemy, że Chińczycy nie są ludożercami, i wstrętny rybak nie zdołał nastraszyć nikogo z Bastablów. Zlękliśmy się o losy naszego Rexa, gdyż wiemy i to, że Chińczycy jadają psy, szczury, gniazda jaskółcze i inne zamorskie frykasy.
H. O. był bardzo zmęczony, mówił, że go uwierają buciki. Noel wyglądał strasznie mizernie. Reszta była również znużona, ale nikt by się do tego nie przyznał. Poszliśmy więc dalej ku przystani, ażeby wynająć łódź, która by nas przewiozła na tamtą stronę rzeki. Przez pomost dostaliśmy się do domku zbudowanego na łodzi. Znajdował się tam starszy rybak i jakiś chłopak. Skoro zaproponowaliśmy mu, by nas przewiózł na tamten brzeg, rzucił na nas podejrzliwe spojrzenie i zapytał:
— A dokąd to się wybieracie?
— Tam, gdzie mieszkają Chińczycy.
— A czy ja wiem, gdzie oni mieszkają... pewno w Chinach.
Następnie wyraził powątpiewanie, czy mamy pieniądze na opłacenie nawet bliższej podróży. Na szczęście Dick i Oswald zabrali z sobą tygodniówkę oraz kapitały, które dostali od ojca po wyjeździe Archibalda. Wyjęli więc garść monet. Dźwięk pieniędzy wywołał należyte wrażenie. Rybak schował je do woreczka, a chłopak zaprowadził nas do dużej łodzi i pomógł dziewczętom wsiąść.
Woda była nadzwyczaj wzburzona i falowała jak prawdziwe morze. Chcieliśmy ująć wiosła, lecz przewoźnik sprzeciwił się temu, mówiąc, że nas wiezie „na swoją odpowiedzialność”.
W połowie drogi Noel chwycił Alę za rękaw.
— Czy ja wyglądam jak cytryna?
— O, tak, nawet jak bardzo żółta cytryna.
— Wierzaj mi, Alu, że czuję się jeszcze gorzej, niż wyglądam — rzekł Noel i zrobiło mu się całkiem niedobrze.
Mimo to podróż była wyjątkowo interesująca. Zwłaszcza Oswald i Dick wynieśli z niej dużo wrażeń. Rozmaitość łodzi, statków, żaglowców, motorówek wyglądała tak zachęcająco, że postanowiliśmy bezwzględnie zostać korsarzami, i to natychmiast po ukończeniu szkół.
— Oswaldzie — rzekła Ala — obawiam się, że jeżeli nie wylądujemy natychmiast, Noel umrze.
Biedaczek wyglądał okropnie i czuł się strasznie.
Przybiliśmy wreszcie do lądu. Po wąskich stopniach dostaliśmy się na brzeg, lecz Noel był tak chory, że w żaden sposób nie mógł się udać na poszukiwanie Chińczyka i Rexa. H. O. przemoczył sobie obuwie, więc musiał je zdjąć i suszyć (H. O. miewa zawsze tego rodzaju przygody). Postanowiliśmy zatem zostawić ich na jakimś suchym miejscu.
— Ja ich samych nie zostawię — powiedziała Dora. — A może wrócimy do domu? Jestem przekonana, że tatuś będzie się bardzo gniewał, żeśmy przyjechali do tej dzikiej okolicy. Policja powinna się zająć odnalezieniem psa.
Lecz żadne nie miało zamiaru wracać do domu, zwłaszcza że Dora wzięła z sobą wielką pakę biszkoptów, którymi raczyliśmy się teraz wszyscy, prócz Noela.
— Wątpię, czy policja zajęłaby się tak gorliwie cudzym psem! — zawołał Dick. — Doro, zostań z dziećmi! Macie tu moje palto i nakryjcie się nim. Mnie jest gorąco.
Oswald poszedł za przykładem Dicka, chociaż i jemu nie było gorąco... Zostawili okrycia i ruszyli w drogę razem z Alą.
Po wąskich stopniach wydostali się na jakąś uliczkę. Dziwna to była uliczka i dziwne miejsce. Domki, ścieżki, mieszkańcy, niebo i ziemia, wszystko to miało dziwny, smutny, szarobrunatny koloryt.
Wszystkie drzwi z mieszkań były rozwarte na oścież i wnętrza wydawały się tak samo szarobrunatne.
Kobiety w fioletowych, granatowych i czerwonych chustkach siedziały na stopniach i czesały dzieci, rozmawiając z sobą przez ulicę. Były bardzo zdziwione pojawieniem się trojga podróżników i czyniły na głos uwagi, niekoniecznie przychylne. Gdy jednak zwracaliśmy się do nich z zapytaniem, czy nie widziały Chińczyka prowadzącego Rexa, odpowiadały zupełnie grzecznie i uprzejmie.
Więc pytaliśmy, idąc od domu do domu, czy nikt nie widział psa z czarną łatą itd. Albo przynajmniej Chińczyka. Ale daremnie. Zniechęceni i zgłodniali mieliśmy wrócić do domu i losy Rexa powierzyć policji, gdy zakręcając w którąś boczną ulicę, wpadliśmy na jakąś kobietę.
Jak żyję, nie widziałem tak grubej kobiety! Musiała mieć kilka metrów obwodu. Minę miała strasznie groźną! Lecz nim zdążyła otworzyć usta, Ala rzekła:
— Bardzo panią przepraszamy. Czyśmy pani nie uderzyli niechcący? Czy panią coś zabolało?
Ujrzeliśmy, jak złość zaczęła ustępować jej z twarzy. Jak tylko odsapnęła, powiedziała:
— Nic mi się nie stało, moja śliczna panienko. Ale dokąd to biegniecie z takim pośpiechem?
Więc opowiedzieliśmy jej wszystko od początku. Była szalenie sympatyczna, chociaż taka gruba. Radziła nam, żebyśmy byli bardzo ostrożni.
— Uważajcie — mówiła — bo możecie spotkać jakichś oberwańców, którzy wam ściągną kurtki. Idźcie najpierw na lewo, potem na prawo, a później wprost. Dojdziecie do ogrodu róż. W tamtych okolicach kręcą się Chińczycy. Wróćcie tą samą drogą, będę na was czekać i przepytam się tymczasem chłopców, czy nie widzieli psa.
— Bardzo pani dziękujemy — powiedziała Ala i dygnęła.
Lecz gruba pani zażądała od Ali, by ją pocałowała.
Szliśmy przez pustawe ulice, coraz smutniejsze i odludniejsze, aż znaleźliśmy się obok drewnianego parkanu. Cicho tu było, spokojnie... Nagle usłyszeliśmy wyraźny tupot.
Oswald zwrócił się do Ali i Dicka:
— A może to ten, kto ukradł Rexa, poznał nas i chce go uprowadzić. Biegnijmy za nim.
Jednym susem znaleźliśmy się po drugiej stronie płotu. Opodal ujrzeliśmy kilku wyrostków stojących dokoła czegoś niebieskiego. Na szarobrunatnym tle kolor niebieski uderzył nas odmiennością i świeżością. Zbliżyliśmy się. Tym „niebieskim” był bardzo stary, pomarszczony człowiek, w małej miękkiej czapce i szerokiej błękitnej bluzie, która mu spływała do kolan. Nie potrzebuję chyba dodawać, że był to właśnie Chińczyk przez nas poszukiwany.
Znajdował się w bardzo smutnym położeniu, otaczający go chłopcy dokuczali mu, używając tak nieprzyzwoitych wyrażeń, że przykro nam było, iż Ala to słyszy (potem Ala mówiła nam, że nawet nie zwróciła uwagi na wymyślanie uliczników).
— Zerwijcie mu tę myckę z głowy! — dyrygował jeden z chłopaków.
Biedny staruszek starał się obronić przed wyciągającymi się do niego natarczywie rękami, lecz nie mógł sobie poradzić. Drżał biedaczysko i trząsł się ze strachu.
Oswald i Dick wdzięczni są ojcu, że ich nauczył boksu. Gdyby nie to, nie wiadomo czym by się skończyło wystąpienie dwóch przeciw pięciu, zwłaszcza że nikt się nie spodziewał tego,
Uwagi (0)