Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Ciemno już było, gdy się frajter zdecydował ruszyć ze Szwejkiem w dalszą drogę ku Piskowi. W zawiei śnieżnej nie widział pan frajter własnego nosa i bezustannie powtarzał:
— Trzeba iść ciągle prosto przed siebie, aż do Pisku.
Kiedy sentencję tę wygłosił po raz trzeci, głos jego nie rozległ się już na szosie, ale dochodził skądś z dołu. Pan frajter stoczył się po miękkim śniegu do rowu. Wspierając się na karabinie, wdrapał się z wielkim wysiłkiem znów na szosę. Szwejk słyszał, jak żandarm śmieje się zduszonym śmiechem:
— Śli-i-zgawica...
Po chwili głos jego raptem się urwał, bo pan frajter znowu stoczył się do rowu rycząc tak, że zagłuszył wichurę:
— Zlecę na łeb! Panika!
Frajter przemienił się w pracowitą mrówkę, która gdy skądś spadnie, wdrapuje się pracowicie i uparcie z powrotem.
Pięć razy staczał się do rowu, a gdy po ostatnim upadku stał obok Szwejka, rzekł z poczuciem zupełnej bezradności:
— Wiesz pan co? Bardzo łatwo mógłbym pana zgubić po drodze.
— Niech się pan nie boi, panie frajter — rzekł Szwejk. — Najlepiej będzie, gdy się do siebie przywiążemy, to jeden drugiemu nie zginiemy. Czy ma pan przy sobie kajdanki?
— Każdy żandarm winien zawsze mieć przy sobie kajdanki — z naciskiem odpowiedział frajter słaniając się koło Szwejka. — To nasz chleb powszedni.
— No to przypnijmy się do siebie kajdankami — zachęcał Szwejk żandarma. — Niech pan spróbuje.
Mistrzowskim ruchem przypiął frajter kajdanki do ręki Szwejka, a drugim końcem opiął swoją własną prawicę, tak iż byli z sobą złączeni jak bliźnięta. Zataczając się szosą, nie mogli oderwać się od siebie, a frajter, który prowadził Szwejka przez kupy kamieni, pociągał go za sobą, gdy się przewracał. Przy tej sposobności kajdanki wrzynały im się w ręce, aż frajter zadeklarował, że dalej tak iść nie podobna, że trzeba zdjąć kajdanki. Po długim i daremnym wysiłku wyzwolenia się z żelaznych pęt frajter westchnął:
— Jesteśmy z sobą złączeni na wieki wieków.
— Amen! — dodał Szwejk i obaj z wielkim wysiłkiem nadal pokonywali trudności terenu.
Frajter popadł w absolutne przygnębienie, a gdy po niewypowiedzianych udrękach marszu późnym wieczorem dotarli do Pisku, do miejscowego dowództwa żandarmerii, odezwał się do Szwejka z bezradną małodusznością:
— Teraz będą się działy rzeczy okropne. Nie możemy się oderwać od siebie.
I rzeczywiście działy się rzeczy okropne, gdy wachmistrz posłał po dowódcę, rotmistrza Königa.
— Chuchnijcie na mnie! — rzekł rotmistrz na wstępie.
— Teraz rozumiem — rzekł surowo, gdy doświadczonym i bystrym węchem zorientował się w sytuacji. — Arak, kontuszówka, jarzębinówka, orzechówka, wiśniówka, waniliówka i diabli wiedzą, co tam jeszcze.
— Panie wachmistrzu — zwrócił się do swego podwładnego — tutaj ma pan przykład, jakim żandarm być nie powinien. Takie postępowanie to przestępstwo, którym zajmie się sąd wojenny. Związać się z delikwentem kajdankami. I przychodzi tutaj pijany, total besoffen. Przyłazi do mnie jak zwierzę. Niech pan im zdejmie kajdanki.
— Co to ma być? — zwrócił się do frajtra, który wolną ręką salutował niezgodnie z przepisem.
— Posłusznie melduję, panie rotmistrzu, że przynoszę panu bericht.
— O was pójdzie bericht do sądu — szorstko rzekł rotmistrz. — Panie wachmistrzu, niech pan weźmie do aresztu obu tych ludzi, a rano proszę przyprowadzić ich do przesłuchania. Ten bericht z Putimia przejrzy pan i przyśle mi do mieszkania.
Pisecki rotmistrz był mężem sumienności urzędowej i konsekwentnie gnębił swoich podwładnych wszystkimi sposobami wytrawnego biurokratyzmu.
Na posterunkach żandarmerii w jego okręgu bezustannie odczuwano rękę pana rotmistrza, który całymi dniami załatwiał różne sprawy, udzielał napomnień, ostrzegał i groził, nie zapominając o żadnym z podwładnych.
Od chwili wybuchu wojny nad posterunkami żandarmerii w okręgu piseckim wisiały ciężkie chmury.
Nastrój był prawdziwie upiorny. Pioruny biurokratyzmu huczały i biły w lewo i w prawo, w wachmistrzów, frajtrów, szeregowców, urzędników. Za byle głupstwo groziło śledztwo dyscyplinarne.
— Jeśli mamy wygrać wojnę — mawiał podczas swoich objazdów inspekcyjnych — to „a” musi być „a”, „b” powinno być „b”. Nad „i” wszędzie musi być kropka.
Wszędzie węszył zdradę i wyobrażał sobie każdego żandarma jako człowieka obciążonego tajnymi grzechami, zrodzonymi z wojny. Był przekonany, że każdy z nich zaniedbuje się w służbie.
A władze przełożone bombardowały go pismami, w których Ministerstwo Obrony Krajowej bezustannie zwracało uwagę na fakt, że żołnierze pochodzący z okręgu piseckiego — według raportów Ministerstwa Wojny — przechodzą do nieprzyjaciela.
Zmuszali go do ciągłych objazdów i tropienia nielojalności w okręgu. Pan rotmistrz widywał, jak żony odprowadzały mężów wezwanych do wojska, i z góry już wiedział, że ci mężowie obiecywali żonom jak najuroczyściej, iż nie dadzą się zabić dla najjaśniejszego pana.
Czarnożółty horyzont jęły przesłaniać chmury rewolucji. W Serbii, w Karpatach całe bataliony przechodziły na stronę nieprzyjaciela. Pułk 28, pułk 11. W tym ostatnim służyli żołnierze z okręgu piseckiego i z okolicy. W takim przedrewolucyjnym nastroju przyjechali rekruci z Vodnian z goździkami z czarnej organdyny. Przez dworzec pisecki przejeżdżali żołnierze spod Pragi i odrzucali czekoladę i papierosy, którymi obdarowywały ich panie z piseckiego towarzystwa.
Później przejeżdżał jakiś marszbatalion, a kilku piseckich Żydów ryczało:
— Heil! Nieder mit den Serben!
Dostali za to tak zdrowo po karku, że przez tydzień nie mogli pokazywać się na ulicy.
Podczas gdy działy się takie rzeczy, które jasno dowodziły, że chociaż po kościołach organy grały hymn austriacki, to jednak lojalność była tylko maską zewnętrzną i obłudą, z posterunków żandarmerii wędrowały do władz wyższych znane nam już odpowiedzi na kwestionariusze, w rodzaju tych z Putimia, że wszystko jest w najlepszym porządku, że nigdzie nie widać agitacji przeciw wojnie, że nastrój mieszkańców równa się I a, zapał wojenny — I a b.
— Wy nie żandarmi jesteście, ale policyjne piecuchy — mawiał rotmistrz w czasie swoich objazdów. — Zamiast podnieść swoją czujność o tysiąc procent, stajecie się powoli bydłem.
Po dokonaniu tego zoologicznego odkrycia dodawał:
— Siedzicie w domu za piecem i myślicie sobie: „Mit ganzem Krieg kann man uns Arsch lecken”.
Po czym następowało wyliczanie wszystkich obowiązków nieszczęśliwych żandarmów i wykład o całokształcie sytuacji oraz napomnienie, że trzeba wziąć wszystko mocno w garść, żeby zapanował należyty porządek. Po takich wykładach o doskonałości żandarmskiej, mającej podpierać mocarstwo austriackie, następowały groźby, śledztwa dyscyplinarne, przeniesienia służbowe i wyzwiska.
Rotmistrz był niezachwianie przekonany, że stoi na straży czegoś, że coś ocala i ratuje i że wszyscy żandarmi jego okręgu to banda gnuśnych piecuchów, egoistów, podłych drabów, oszustów, którzy w ogóle na niczym innym się nie znają, tylko na wódce, piwie i winie. A ponieważ mają dochody niewielkie, więc aby mogli oddawać się pijaństwu, biorą łapówki i niszczą Austrię powoli, ale dokładnie. Jedynym człowiekiem, którego pan rotmistrz darzył zaufaniem, był podległy mu wachmistrz w dowództwie okręgu, który, siadając w szynku, mawiał o swoim przełożonym bardzo często:
— Znowuż miałem bujdę na resorach ze swoim starym fujarą...
*
Rotmistrz studiował bericht żandarmskiego wachmistrza z Putimia. Przed nim stał wachmistrz Matiejka i myślał sobie, że cały pan rotmistrz — razem ze swoimi berichtami — może go pocałować w nos, ponieważ w szynku około Otavy czekali na niego z partyjką sznopsa.
— Mówiłem już panu — odezwał się rotmistrz — że największym idiotą, jakiego poznałem kiedykolwiek, jest wachmistrz z Protivina, ale z tego berichtu widać, że go przewyższył wachmistrz z Putimia. Żołnierz, którego przyprowadził ten moczygęba frajter, sprzęgnięty z nim jak pies z psem, to przecie nie żaden szpieg. Jest to niezawodnie najzwyklejszy dezerter. Pisze mi tu takie bałwaństwa, że każde dziecko na pierwsze spojrzenie poznać by musiało, że pan wachmistrz był schlany jak nie przymierzając prałat papieski.
Niech pan przyprowadzi tego żołnierza — rozkazał po chwili, gdy doczytał do końca raport z Putimia. — Nigdy w życiu nie widziałem takiej kolekcji idiotyzmów jak w tym raporcie i jeszcze posyła mi tego podejrzanego draba pod konwojem takiego bydlaka, jakim jest jego frajter. Moi ludzie nie znają mnie widać jeszcze dość dobrze i nie wiedzą, że ja potrafię być draniem. Dopóki nie doprowadzę do tego, że trzy razy dziennie będą robili w portki ze strachu przede mną, będzie im się zdawało, że pozwalam sobie ciosać kołki na łbie.
Rotmistrz rozgadał się o tym, jak to dzisiejsi żandarmi lekceważą sobie rozkazy, układając berichty w taki sposób, iż zaraz widać, że taki wachmistrz z niczego sobie nic nie robi i stara się każdą sprawę zaplątać jeszcze więcej.
Gdy władze zwracają uwagę, że nie jest wykluczone, iż po okolicy plączą się szpiedzy, to żandarmscy wachmistrze zaczynają fabrykować szpiegów masowo, i jeśli wojna potrwa jeszcze lat kilka, to cały świat przemieni się w jeden wielki dom wariatów. Niech z kancelarii wyślą depeszę do Putimia, żeby wachmistrz przyjechał jutro do Pisku. Trzeba będzie wybić mu ze łba to wielkie wydarzenie, o którym pisze.
— Z którego pułku uciekliście? — zapytał rotmistrz Szwejka.
— Z żadnego pułku.
Rotmistrz spojrzał na Szwejka i ujrzał w jego spokojnej twarzy tyle beztroskiej obojętności, że zapytał:
— Skąd wzięliście mundur?
— Każdy żołnierz, gdy go biorą do wojska, dostaje mundur — odpowiedział Szwejk z łagodnym uśmiechem. — Ja służę w 91 pułku i nie tylko że ze swego pułku nie uciekłem, ale przeciwnie.
Słowo „przeciwnie” zaakcentował Szwejk tak jakoś osobliwie, że rotmistrz zbaraniał i zapytał:
— Co to znaczy: przeciwnie?
— Sprawa to bardzo prosta — zwierzał się Szwejk. — Ja idę do swego pułku, nie uciekam od niego, ale go szukam. Niczego sobie tak nie życzę, jak dostać się co rychlej do swego pułku. Już jestem z tego wszystkiego cały zdenerwowany, bo mi się zdaje, że się oddalam od Czeskich Budziejowic. A tam przecie czeka na mnie cały pułk. Pomyśleć strach. Pan wachmistrz w Putimiu pokazywał mi na mapie, że Czeskie Budziejowice są na południu, a on tymczasem posyła mnie na północ.
Rotmistrz machnął ręką, jakby chciał rzec:
„Ten cały wachmistrz robi jeszcze lepsze kawały niż kierowanie ludzi na północ”.
— Więc wy szukacie swego pułku i nie możecie go znaleźć?
Szwejk opowiedział wszystko szczegółowo. Wymienił Tabor i wszystkie miejscowości, przez które zdążał do Budziejowic: Milevsko, Kietov, Vraż, Malczin, Cziżova, Sedlec, Horażdovice, Radomyśl, Putim, Sztiekno, Strakonice, Volyń, Dub, Vodniany, Protivin i znowuż Putim.
Z ogromnym zapałem malował Szwejk swoją walkę z losem, opowiadając, jakimi nadludzkimi wysiłkami starał się dotrzeć do Budziejowic, do swego 91 pułku, i jak wszystkie jego wysiłki pozostawały daremne.
Przemawiał z żarem, a rotmistrz tymczasem rysował mechanicznie ołówkiem na papierze błędne koło, z którego dobry wojak Szwejk nie mógł się wyrwać, choć tak bardzo pragnął dostać się do swego pułku.
— Była to praca herkulesowa — rzekł wreszcie, gdy z upodobaniem wysłuchał opowiadania Szwejka o tym, jak strasznie mu przykro, że tak długo błądził i nie mógł dotrzeć do swego pułku. — Musiał to być ładny widok, jak tak kręciliście się wkoło tego Putimia.
— Może byłbym wreszcie znalazł drogę — wtrącił Szwejk — gdyby nie ten wachmistrz w tej nieszczęsnej dziurze. Nie zapytał mnie ani o nazwisko, ani o pułk, tylko od razu wszystko zaczął uważać za jakieś osobliwe zdarzenie. Powinien był odesłać mnie do Budziejowic, a w koszarach byliby już powiedzieli, czy jestem ten Szwejk, co szuka swego pułku, czy też jestem jakimś podejrzanym człowiekiem. Mogłem już od dwóch dni być w swoim pułku i pełnić swoje obowiązki wojskowe.
— Dlaczego nie zwróciliście uwagi wachmistrzowi w Putimiu, że to omyłka?
— Bo wiedziałem, że gadanie z nim na nic się nie zda. To samo mawiał już stary szynkarz Rampa na Królewskich Vinohradach, gdy ktoś chciał pić na kredyt, że przychodzą takie chwile w życiu człowieka, iż jest wobec wszystkiego głuchy jak pień.
Rotmistrz, nie namyślał się długo. Był pewien, że taka okrężna droga człowieka, który za wszelką cenę chce się dostać do swego pułku, jest oznaką najwyższego zwyrodnienia. Na maszynie w kancelarii kazał wystukać dokument, w którym nie brakło stylistycznych ozdóbek przepisanych prawidłami urzędowego stylu:
„Dowództwo c. i k. pułku piechoty nr 91
w Czeskich Budziejowicach
W załączeniu sprowadza się Józefa Szwejka, który według odnośnego twierdzenia ma być szeregowcem tegoż pułku, a zatrzymany został na podstawie swego oświadczenia w Putimiu, powiat Pisek, przez posterunek żandarmerii, jako podejrzany o dezercję. Tenże dowodzi, że udaje się do swego wyżej wymienionego pułku. Zatrzymany jest wzrostu niewysokiego, krępawy, twarz i nos ma proporcjonalne, oczy niebieskie. Znaków szczególnych nie ma. W załączniku B 1 przesyła się rachunek za żywienie wyżej wymienionego z prośbą o łaskawe spowodowanie przelewu na konto Ministerstwa Obrony Krajowej. Uprasza się o pokwitowanie odbioru zatrzymanego. W załączniku C 1 przesyła się dla potwierdzenia spis rzeczy skarbowych, jakie zatrzymany miał na sobie w chwili jego ujęcia”.
Podróż z Pisku do Budziejowic pociągiem osobowym upłynęła Szwejkowi szybko i mile. Towarzyszył mu młody żandarm, nowicjusz, który nie spuszczał ze Szwejka oczu i strasznie się bał, żeby mu Szwejk nie uciekł. Przez całą drogę rozstrzygał ciężkie zagadnienie:
„Co bym zrobił, gdyby mi teraz wypadło wyjść z małą albo i z dużą potrzebą?”
Rozstrzygnął sprawę w ten sposób, że zabrał Szwejka ze sobą.
Przez całą drogę od dworca kolejowego do Koszar Mariańskich w Budziejowicach uporczywie spoglądał na swego aresztanta, a gdy zbliżali się do jakiegoś rogu lub ruchliwszego skrzyżowania ulic, zaczynał opowiadać Szwejkowi jakby od niechcenia, po ile ostrych naboi otrzymują do eskortowania aresztantów, na co Szwejk odpowiadał, że jest przekonany, iż żaden żandarm nie strzelałby na ulicy za uciekającym, żeby nie narobić nieszczęścia.
Żandarm spierał się z nim
Uwagi (0)