Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
— Niech no pan powie — zapytał wachmistrz — dlaczego też nie ma pan przy sobie nic, ale to nic?
— Bo ja niczego nie potrzebuję.
— Ech, mój Boże — westchnął wachmistrz — ciężka sprawa z panem! Powiada pan, że w Putimiu był pan już raz. Co pan tu robił?
— Przechodziłem koło Putimia idąc do Budziejowic.
— Teraz sam pan widzi, jak pan się plącze. Według słów pańskich szedł pan do Budziejowic, ale już pan chyba jest przekonany, że idzie pan z Budziejowic.
— Musiałem widać zrobić takie koło.
Wachmistrz znów wymienił z całym personelem wymowne spojrzenie.
— Te pańskie koła wyglądają na to, że pan się tu włóczy po okolicy. Czy długo pan siedział w Taborze na dworcu?
— Aż do odejścia ostatniego pociągu do Budziejowic.
— I cóż pan tam robił?
— Rozmawiałem z żołnierzami.
Nowe, wielce wymowne spojrzenie wachmistrza na personel.
— O czym też pan na przykład rozmawiał z żołnierzami i o co pan ich wypytywał?
— Pytałem się ich, z jakiego są pułku i dokąd jadą.
— Doskonale. A czy nie pytał pan ich, na przykład, ilu szeregowców ma taki pułk i na jakie części się dzieli?
— O to się nie pytałem, ponieważ już dawno znam to na pamięć.
— A więc jest pan dobrze poinformowany o formacjach naszego wojska?
— Tak jest, panie wachmistrzu.
Wachmistrz rozejrzał się triumfująco dokoła, rzucając na szalę ostatni atut:
— Po rosyjsku pan umie?
— Nie umiem.
Wachmistrz skinął na młodszego żandarma, a gdy obaj wyszli do przyległego pokoju, rzekł w uniesieniu, przekonany o niechybnym zwycięstwie:
— Słyszał pan? — zacierał ręce. — Nie umie po rosyjsku! Spryciarz nad spryciarze! Do wszystkiego się przyznał, tylko najważniejszego się wypiera! Jutro odstawimy go do Pisku do sądu okręgowego. Kryminalistyka to spryt i delikatność. Widzieliście, jak go pogrążyliśmy w powodzi pytań? Kto by to był pomyślał! Wygląda tak jakoś żałośnie i idiotycznie, ale do takich spryciarzy trzeba zabierać się jeszcze sprytniej. Proszę go teraz gdzieś usadowić, a ja pójdę spisać protokół.
Było już dobrze pod wieczór, a wachmistrz żandarmerii z miłym uśmiechem wciąż jeszcze pisał swój protokół, którego każde zdanie zawierało słówko: „Spionageverdächtig”.
Wachmistrzowi Flanderce sytuacja wydawała się coraz jaśniejsza, w miarę jak coraz więcej rozpisywał się dziwaczną niemczyzną urzędową, aż wreszcie zakończył swój bericht takimi słowy:
„So melde ich gehorsam, wird den feindlichen Offizier heutigen Tages nach Bezirksgendarmeriekommando Pisek überliefert”.
Uśmiechnął się z zadowoleniem do swego dzieła i zawołał swego frajtra:
— Czy daliście temu nieprzyjacielskiemu oficerowi coś do zjedzenia?
— Według pańskiego rozporządzenia, panie wachmajster, dajemy pożywienie tylko tym, którzy zostają ujęci i przesłuchiwani przed godziną dwunastą.
— Mamy do czynienia z wielkim wyjątkiem — rzekł z godnością wachmistrz. — Jest to jakiś wyższy oficer, widać sztabowy. Sami chyba rozumiecie, że Rosjanie nie przyślą tu na szpiegowanie jakiegoś frajtra. Poślijcie do gospody „Pod Kocurkiem” po obiad, a gdyby tam nic nie mieli, niech gotują. Następnie niech zrobią herbaty z arakiem i niech to wszystko tutaj przyślą. Ale nie mówić dla kogo. W ogóle nic nie mówić, kogo tutaj mamy. To tajemnica wojskowa. Co też teraz robi?
— Prosił o trochę tytoniu, siedzi na odwachu i jest taki zadowolony, jakby siedział u siebie w domu. „Macie tu, powiada, cieplutko, aż miło. A piec nie dymi? Bardzo tu u was przyjemnie. Gdyby piec dymił, to najlepiej kazać go kominiarzowi przeciągnąć. Ale dopiero po obiedzie, nie wtedy, jak słońce stoi nad kominem”.
— Co to za wyrafinowany człowiek! — głosem pełnym podziwu wołał wachmistrz. — Zachowuje się tak, jakby nie o niego chodziło. A sam wie przecie, że będzie rozstrzelany. Takiego człowieka trzeba szanować, chociaż to i nieprzyjaciel. Bo przecie taki idzie na pewną śmierć. Nie wiem, czy zdobylibyśmy się na coś podobnego. Moglibyśmy się zachwiać, pofolgować sobie. A ten siedzi spokojnie i nic. „Cieplutko tu u was, powiada, i czy wam piec nie dymi”. Są na świecie, panie frajter, i takie charaktery. Na to potrzebne są nerwy stalowe, samozaparcie, hart i zapał. Gdyby w Austrii był taki zapał... ale lepiej o tym nie mówmy. Chociaż i u nas trafiają się tacy zapaleńcy. Czytał pan w gazecie „Narodni Politika” o tym oberlejtnancie Bergerze z artylerii, co to wlazł na wysoką sosnę i zrobił sobie tam na gałęzi beobachtungspunkt? Gdy nasi ustąpili, nie mógł już zleźć na dół, bo byłby się dostał do niewoli. Czekał więc tak długo, aż nasi znowuż nieprzyjaciela przepędzą i musiał czekać całe dwa tygodnie, nim się ich wreszcie doczekał. Czternaście dni siedział na sośnie, poogryzał cały wierzchołek drzewa i żywił się igliwiem i gałązkami, żeby nie umrzeć z głodu. A gdy nasi wrócili, to był taki osłabiony, że już nie mógł się na drzewie utrzymać, spadł i zabił się. Po śmierci został nagrodzony złotym krzyżem zasługi za dzielność.
I wachmistrz dodał z wielką powagą:
— To jest poświęcenie, panie frajter, bohaterstwo, że tak powiem! No, ale my tu znowu gadu, gadu, a tamten czeka. Skoczcie więc zamówić teraz ten obiad, a jego tymczasem przyślijcie do mnie.
Frajter przyprowadził Szwejka, wachmistrz uprzejmie wskazał mu krzesło i rozpoczął rozmowę od pytania, czy ma rodziców.
— Nie mam.
Wachmistrz pomyślał, że to i lepiej nawet, bo przynajmniej nikt nie będzie tego biedaka opłakiwał. Zapatrzył się w poczciwą twarz Szwejka i w przystępie życzliwości poklepał go po ramieniu, pochylił się ku niemu i zapytał go tonem ojcowskim:
— No, a jak się panu w Czechach podoba?
— Mnie się wszędzie w Czechach podoba — odpowiedział Szwejk. — Po drodze spotykałem wszędzie dobrych ludzi.
Wachmistrz kiwał głową potakująco.
— Nasz lud jest bardzo dobry i miły. Że tam czasem ktoś komuś coś ukradnie albo że się ludzie poczubią, to jest bez znaczenia. Jestem tu już lat piętnaście i gdyby wszystko dokładnie obliczyć, co się tu stało, to na rok wypadnie akurat trzy ćwierci morderstwa.
— Pan mówi o morderstwach nie dokonanych? — zapytał Szwejk.
— E, nie. O dokonanych, tylko że przez lat piętnaście badaliśmy tu zaledwie jedenaście morderstw. Rabunkowych było pięć, a sześć takich zwyczajnych, niewartych gadania.
Wachmistrz milczał przez chwilę, a potem znowu przeszedł do swojej metody badania:
— Co właściwie chciał pan robić w Budziejowicach?
— Wstąpić do służby w 91 pułku.
Wachmistrz wezwał Szwejka, aby udał się na odwach, i śpiesząc się, aby nie zapomniał tego, co właśnie usłyszał, dodał do swego raportu, przeznaczonego dla dowództwa żandarmerii w Pisku:
„Znając wybornie język czeski, zamierzał w Czeskich Budziejowicach podjąć próbę dostania się do 91 pułku piechoty”.
Zatarł ręce z zadowolenia, że udało mu się zebrać taki bogaty materiał śledczy, pełen precyzyjnych wyników jego metody badania. Przypomniał sobie swego poprzednika, wachmistrza Burgera, który z zatrzymanymi w ogóle nie rozmawiał, o nic nie pytał i natychmiast odsyłał ich do sądu okręgowego z krótkim raportem:
„Według raportu frajtra został zatrzymany za włóczęgostwo i żebraninę”.
Czy można nazwać to przesłuchiwaniem? I wachmistrz, spoglądając na stronice raportu, uśmiechnął się z zadowoleniem. Z biurka swego wyjął tajną instrukcję krajowego dowództwa żandarmerii w Pradze ze zwykłym zastrzeżeniem: „Ściśle tajne!” — i przeczytał ją sobie jeszcze raz:
„Wszystkim posterunkom żandarmerii poleca się surowo, aby z uwagą jak najczujniejszą śledziły wszystkie osoby przechodzące przez ich rewiry. Przesunięcia naszych wojsk w Galicji wschodniej spowodowały to, że pewne oddziały rosyjskie, przekroczywszy Karpaty, zajęły stanowiska wewnątrz granic naszej monarchii. Ta nowa sytuacja spowodowała przesunięcie frontu w głąb terytorium naszego mocarstwa ku zachodowi. Ona też umożliwiła szpiegom rosyjskim przedostanie się przy ruchliwości frontu w głąb terytorium naszego mocarstwa, osobliwie na Śląsk i na Morawy, skąd według poufnych wiadomości bardzo wielu rosyjskich szpiegów udało się do Czech. Zostało stwierdzone, że wśród nich jest dużo Czechów rosyjskich, wychowanych w wysokich wojskowych szkołach sztabowych w Rosji. Znając doskonale język czeski, stają się oni osobliwie niebezpiecznymi szpiegami, albowiem mogą przeprowadzić i na pewno przeprowadzają wśród ludności czeskiej propagandę antypaństwową. Dowództwo krajowe poleca przeto zatrzymywać wszystkich podejrzanych i zaostrzyć czujność osobliwie w tych miejscowościach, w pobliżu których znajdują się jednostki wojskowe, składy wojskowe i stacje kolejowe, przez które przechodzą pociągi wojskowe. Zatrzymanych należy natychmiast poddać rewizji i odstawić do wyższej instancji”.
Wachmistrz żandarmerii Flanderka znów uśmiechnął się z zadowoleniem i włożył tajną instrukcję, „Sekretreservaten”, między inne instrukcje do teki z napisem: „Rozporządzenia tajne”.
Było ich dużo, bo Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przy współudziale Ministerstwa Obrony Krajowej, którego władzy podlegała żandarmeria, wydawało ich tyle, że w dowództwie żandarmerii w Pradze nie nadążano z ich powielaniem i rozsyłaniem.
Żandarmi otrzymywali papiery, jak np.:
Rozporządzenie o kontroli lojalności ludności miejscowej.
Instrukcja, jak w rozmowach z miejscową ludnością badać należy wpływ, jaki na ludność wywierają wiadomości z terenów wojny.
Kwestionariusz dotyczący stosunku miejscowej ludności do rozpisanych pożyczek wojennych i składek.
Kwestionariusz o nastrojach wśród wezwanych do wojska i wśród tych, którzy mają zostać wezwani.
Kwestionariusz o nastrojach wśród członków samorządów miejscowych i wśród inteligencji.
Rozkaz natychmiastowego ustalenia, do jakich partii politycznych należy ludność miejscowa i jaka jest siła poszczególnych partii.
Rozporządzenie o kontroli działalności przywódców miejscowych partii i stwierdzenie stopnia lojalności tych właśnie partii, do których należy ludność danego terenu.
Kwestionariusz co do tego, jakie gazety, czasopisma i broszury przychodzą do rewiru danego posterunku żandarmerii.
Instrukcja nakazująca sprawdzenie, z kim obcują osoby podejrzane o nielojalność i jak przejawia się ich nielojalność.
Instrukcja, jak pozyskiwać spośród ludności miejscowej płatnych konfidentowi donosicieli.
Instrukcja dla opłacanych donosicieli, rekrutujących się z miejscowej ludności, którzy są na służbie danego posterunku żandarmerii.
Dzień w dzień przybywały nowe instrukcje, pouczenia, kwestionariusze i rozporządzenia. Zasypany tym mnóstwem wynalazków austriackiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wachmistrz Flanderka miał masę zaległości i na kwestionariusze odpowiadał stereotypowo, że w jego rewirze wszystko w porządku, a lojalność wśród miejscowej ludności odpowiada stopniowi I a.
Austriackie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wynalazło do mierzenia lojalności i wierności względem monarchii taką to skalę stopni: I a, I b, I c; II a, II b, II c; III a, III b, III c; IV a, IV b, IV c. Ta ostatnia czwórka rzymska w połączeniu z „a” oznaczała zdradę stanu i stryczek, z literą „b” internowanie, z literą „c” obserwację i więzienie.
W szufladzie wachmistrza żandarmerii znajdowały się wszelkie możliwe druki i rejestry. Rząd chciał wiedzieć o każdym obywatelu wszystko, co ten obywatel o nim myśli.
Ileż to razy wachmistrz Flanderka, zrozpaczony, załamywał ręce nad drukami, które nieubłaganie przychodziły każdą pocztą. Jak tylko ujrzał znane koperty z pieczątką „Portofrei-dienstlich”, serce uderzało mu mocniej, a w nocy, gdy rozmyślał nad tym wszystkim, dochodził do przekonania, że końca wojny się nie doczeka i że krajowe dowództwo żandarmerii przyprawi go w ostatniej chwili o utratę rozumu, i że nie będzie już mógł cieszyć się ze zwycięstwa armii austriackiej, bo zgłupieje do cna. Zaś dowództwo okręgowe bombardowało go dzień w dzień zapytaniami, dlaczego nie odpowiedział jeszcze na kwestionariusz numer 72345/(721 g/f) d, jak załatwiona została instrukcja za numerem 88992/(882 gfch) z, jakie praktyczne rezultaty wydała instrukcja pod numerem 123456/(1292 b/r) v, itd.
Najwięcej kłopotów miał z instrukcją, w jaki sposób wśród ludności miejscowej wybierać należy płatnych donosicieli, aż wreszcie, uznawszy za niemożliwe pozyskanie kogoś z tych miejscowości, gdzie zaczynają się Blata i gdzie wszyscy jeden w drugiego mają twarde, uparte łby, wpadł na koncept wyforowania na to stanowisko pastucha gminnego, którego wszyscy nazywali: „Pepiku, skocz no!”. Był to kretyn, który na takie wezwanie zawsze podskoczył. Jedna z tych nieszczęśliwych, przez przyrodę i ludzi upośledzonych istot, kaleka, który za kilka złotych rocznie i za trochę pożywienia pasał bydło wsiowe.
Tego więc Pepika kazał wachmistrz wezwać i rzekł do niego:
— Wiesz ty, Pepiku, kto to jest stary Prochazka?
— Beee...
— Nie becz i pamiętaj, że tak nazywają najjaśniejszego pana. Wiesz, kto to jest najjaśniejszy pan?
— To pan cisiaś.
— Doskonale, Pepiku! Więc pamiętaj, gdy chodząc po domach na obiady usłyszysz, że pan cesarz jest bydlę, albo co innego, to przyjdź do mnie i powiedz mi o tym. Dostaniesz dziesiątkę, a jeśli będzie ktoś mówił, że wojny nie wygramy, to tak samo przyjdziesz do mnie i powiesz mi, kto to mówił, i znowuż dostaniesz dziesiątkę. Ale gdybym się dowiedział, że przede mną coś ukrywasz, to źle z tobą będzie. Zabiorę cię i odstawię do Pisku. A teraz, Pepiku, skocz no!
Pepik podskoczył, wachmistrz dał mu dwie dziesiątki i zadowolony z siebie napisał raport do okręgowego dowództwa żandarmerii, że już znalazł osobę, która będzie dostarczała informacji.
Nazajutrz przyszedł do wachmistrza ksiądz proboszcz i donosił mu w głębokim sekrecie, że dzisiaj rano spotkał pastucha gminnego, Pepika, który mu opowiadał:
— Panie pjoboscu, a pan wachmajstel wciolaj mówił, że pan cisiaś jest bydle i że wojny nie wyglamy. Beee, hop!
Po dłuższym roztrząsaniu sprawy i po rozmowie z księdzem proboszczem kazał wachmistrz żandarmerii, Flanderka, zaaresztować pastucha gminnego, który następnie przez sąd wojenny na Hradczanach skazany został na dwanaście lat więzienia za knowania antypaństwowe, za podburzanie do nieposłuszeństwa władzom, za obrazę najjaśniejszego pana i za kilka innych zbrodni i przestępstw.
Pepik zachowywał się wobec sądu jak na pastwisku albo wśród sąsiadów. Na wszystkie pytania pobekiwał jak koza, a po ogłoszeniu wyroku podskoczył i wrzasnął: „Beee, hop!”. Za to został ukarany dyscyplinarnie twardym łożem w osobnej celi i trzema postami.
Odtąd wachmistrz żandarmerii nie miał już informatora i musiał zadowolić się tym, że go sobie wymyślił i podawszy fikcyjne nazwisko powiększył dochód swój o pięćdziesiąt koron miesięcznie, które przepijał w gospodzie „Pod Kocurkiem”. Pijąc dziesiąty kufel dostawał napadu sumienności, piwo
Uwagi (0)