Darmowe ebooki » Powieść » Podróże Guliwera - Jonathan Swift (polska biblioteka online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Podróże Guliwera - Jonathan Swift (polska biblioteka online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jonathan Swift



1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40
Idź do strony:
stawszy się hersztem, spaść na Houyhnhnmów, zabijać ich bydło i gubić, gdyż należysz do rodzaju żarłocznego z natury i nienawidzącego pracy. Za tym zdaniem poszła większość głosów i zalecono mi, żebym cię niezwłocznie z kraju oddalił. Owóż dziś nalegają na mnie, abym tę uchwałę do skutku przywiódł, i już dłużej nie mogę zwłóczyć. Wątpię, żebyś mógł dopłynąć do innego kraju, przeto radzę ci zbudować mały statek, podobny do tego, jaki mi opisałeś, i takim sposobem, jakim się tu dostałeś, do swego kraju powrócisz. Wszyscy moi i sąsiadów moich służący dopomogą ci w tej robocie. Gdyby zależało ode mnie, trzymałbym cię do usług moich przez całe twoje życie, ponieważ masz dosyć dobre skłonności, poprawiłeś się z wielu przywar i złych nałogów i wszelkiego użyłeś starania, w granicach twojej niższej natury, dla przystosowania się do natury Houyhnhnmów.

Powinienem był już pierwej nadmienić, iż dekret powszechnego zgromadzenia w tym kraju oznacza się wyrazem: hnhloayn, znaczącym podług najściślejszego tłumaczenia: napomnienie. Houyhnhnmowie nie mogą sobie wyobrazić, aby trzeba było przymuszać rozumne stworzenia i aby rada lub napomnienie nie były dostateczne. Żadne stworzenie nie może być nieposłuszne rozumowi bez stracenia do niego prawa.

Tą mową zostałem rażony jak piorunem. Wpadłem zaraz w smutek i rozpacz, a nie mogąc znieść uczucia żalu, zemdlałem u nóg mego pana, który zrozumiał, żem umarł, w tym kraju bowiem nikt takim błazeństwom natury nie podlega. Gdy nieco przyszedłem do siebie, rzekłem słabym i smutnym głosem:

— Śmierć zdałaby mi się wielkim szczęściem. Aczkolwiek nie mogę ganić ani uchwały zgromadzenia, ani nalegania twoich przyjaciół, wszelako podług słabego mego zrozumienia zdałoby mi się, iż można było inną jaką dla mnie obmyślić karę. Niepodobna mi wpław puszczać się, kiedy nie przepłynę więcej niż jedną milę, a ziemia najbliższa jest może o sto mil odległa. Co się tyczy zbudowania statku, nie mógłbym potrzebnych do niego rzeczy mieć w tym kraju. Z tym wszystkim, mimo niepodobieństwa wykonania tego, co mi radzisz, chcę być posłuszny. Mam się za stworzenie na śmierć skazane. Widok śmierci nie trwoży mnie, czekam jej jak najmniejszego zła. Ale dajmy na to, że przypadkiem jakim niespodzianym przepłynę morza i do mego kraju powrócę; miałbym naówczas nieszczęście dostania się między Jahusów, musiałbym z nimi przepędzić resztę dni moich i wpadłbym znowu we wszystkie złe nałogi z braku przykładów, które by mnie utrzymały na drodze cnoty. Ale znam nadto gruntowność przyczyn, które powodowały ichmość panów Houyhnhnmów do takowej względem mnie uchwały. Nie śmiem wytaczać przeciwko nim racji nędznego Jahu, przeto z wdzięcznością przyjmuję łaskawie obiecaną pomoc twoich i sąsiedzkich sług do zbudowania statku, proszę tylko, żebyś mi raczył pozwolić tyle czasu, ile potrzeba na dokończenie tak trudnego dzieła, które przeznaczone jest na zachowanie mego nieszczęśliwego życia. Jeżeli kiedy powrócę do Anglii, będę usiłował być pożyteczny ziomkom moim, rysując im obraz i cnoty zacnych Houyhnhnmów i podając ich za wzór całemu narodowi ludzkiemu.

Pan mój odpowiedział w krótkich słowach, iż mi pozwala dwa miesiące pracować nad zbudowaniem statku, i zalecił skarogniademu, memu kamratowi (gdyż wolno mi w Anglii dać mu to nazwisko), żeby przy robocie szedł we wszystkim za moim zarządzeniem. Powiedziałem bowiem mojemu panu, wiedząc, że skarogniady jest mi bardzo przychylny, iż dosyć mi będzie jednego służącego.

Naprzód poszedłem z nim w tę stronę, z której dostałem się do tego kraju. Wstąpiłem na górę i rzuciwszy okiem na obszerną rozległość morza, zdało mi się, jakbym między północą i wschodem widział wyspę małą. Przez teleskop dojrzałem ją należycie, o jakie pięć mil odległą. Poczciwy skarogniady mówił z początku, iż to chmura, bo nie widziawszy nigdy innej ziemi prócz tej, w której się urodził, nie mógł rozpoznać przedmiotów odległych, tak jak ja, który na morzu przepędziłem życie. Do tej wyspy udać się postanowiłem, gdy czółno będzie gotowe.

Powróciłem do domu z kamratem moim i naradziwszy się nieco, udaliśmy się do lasu, gdzie ja nożem, a on ostrym krzemieniem, bardzo sprawnie przymocowanym do drewnianego kija, wycinaliśmy pręty dębowe wielkości zwyczajnej laski. Abym nie nudził opisywaniem naszej pracy, dosyć powiedzieć, że w przeciągu niedziel sześciu zrobiliśmy czółno sposobem Indian, ale obszerniejsze, które przykryłem skórami Jahusów, pozszywanymi nicią konopną mego własnego wyrobu. Żagiel zrobiłem z takichże skór, ale wybierałem do tego skórki z młodych Jahusów, ponieważ ze starych byłyby grube i zbyt twarde. Opatrzyłem się także w cztery wiosła. Przysposobiłem dosyć mięsa z królików i ptaków i dwa naczynia pełne, jedno wody, drugie mleka.

Spróbowałem czółna mego na jednym wielkim stawie i starałem się wszystkie jego wady poprawić, zatykając szpary łojem Jahusów, aby mnie mogło z moim małym ładunkiem unosić. Natenczas włożyłem je na wóz, zaprzągłem Jahusów i pod dozorem skarogniadego z drugim służącym zawiozłem na brzeg morski.

Gdy już wszystko było w pogotowiu i nadszedł dzień mego odjazdu, pożegnałem pana mego, imć panią małżonkę i dom cały, mając oczy zalane łzami, a serce napełnione żalem. Jego Cześć, bądź przez ciekawość, bądź przez przyjaźń, chciał widzieć mnie w czółnie i odprowadził z licznymi przyjaciółmi aż do brzegu. Musiałem czekać z godzinę na odstąpienie morza, a potem, widząc wiatr pomyślny ku wyspie, pożegnałem pana mego raz ostatni. Padłem mu do nóg, pragnąc je ucałować, ale on uczynił mi honor podnosząc łagodnie swoją prawą nogę aż do ust moich. Nie dla chluby tę okoliczność wymieniam. Wiem, jak mnie za to zganiono. Oszczercy uznają to za rzecz całkiem nieprawdopodobną, by osobistość tak wspaniała zniżyła się do wyróżnienia tak małego stworzenia; wiem też, że niektórzy podróżujący nigdy nie omieszkują wspomnieć o honorach, kiedy się im gdzie jakie zdarzą. Ale gdyby moi krytycy znali lepiej szlachetne i uprzejme usposobienie Houyhnhnmów, zmieniliby zdanie. Skłoniłem się z głęboką uniżonością całej kompanii i wstąpiwszy w czółno oddaliłem się od brzegu.

Rozdział jedenasty

Niebezpieczna podróż Guliwera. Przybywa do Nowej Holandii i zamierza tam osiąść. Zraniony zostaje strzałą przez dzikiego człowieka. Zostaje złapany przez Portugalczyków i siłą załadowany na ich statek. Wielka uprzejmość kapitana. Guliwer dostaje się do Anglii.

Zacząłem tę nieszczęśliwą podróż dnia piętnastego lutego 1715 roku o godzinie dziewiątej z rana. Choć miałem wiatr dobry z początku, jednak samych tylko wioseł użyłem. Lecz uważając, iżbym się wkrótce zmordował, a wiatr by się mógł odmienić, odważyłem się podnieść żagle i tym sposobem płynąłem prawie półtorej mili na godzinę. Pan mój ze wszystkimi Houyhnhnmami swojej kompanii stał na brzegu, póki mnie tylko mógł dojrzeć, a razy kilka usłyszałem, że mój kochany przyjaciel skarogniady wołał: „Hnuy illa nyha majan Jahu”, to jest: „Pilnuj się dobrze, szlachetny Jahu”.

Zamysłem moim było odkryć jaką wyspę pustą i bezludną, gdzie bym znalazł pożywienie i odzież. Miałbym to za większe daleko szczęście niżeli stan pierwszego ministra na jakimś dworze europejskim. Niewypowiedziany miałem wstręt powracać do Europy, gdzie musiałbym żyć w towarzystwie i pod rządem Jahusów. W tej szczęśliwej odludności spodziewałem się mile przepędzić resztę dni moich, zatapiając się w mojej filozofii, ciesząc się moimi myślami, nie będąc wystawiony na zarazę okropnych zbrodni, które Houyhnhnmowie dali mi postrzec w moim rodzaju.

Może sobie przypomni czytelnik, że marynarze statku mego, zbuntowawszy się, zamknęli mnie w jednej kabinie i w tym więzieniu trzymali przez kilka niedziel, że nie wiedziałem, dokąd płynę, i że na koniec, wysadziwszy mnie na brzeg, nie powiedzieli, w jakim mnie zostawiają kraju. Sądziłem jednak naówczas, żeśmy byli o dziesięć stopni na południe od Przylądka Dobrej Nadziei, czyli pod czterdziestym piątym stopniem szerokości południowej. Wniosłem z niektórych rozmów, które na statku słyszałem, że miano myśl udania się do Madagaskaru. Choć to był tylko domysł, przedsięwziąłem kierować się ku wschodowi, spodziewając się dostać do brzegów Nowej Holandii, a potem obrócić na zachód i udać się na jedną z wysp, które się w tamtej okolicy znajdują. Wiatr był prosto ku zachodowi i około szóstej godziny wieczór mogłem wnosić, żem upłynął na wschód mil blisko osiemnaście.

Postrzegłszy naówczas małą wyspę o pół mili odległą, wkrótce zawinąłem do niej. Była to szczera skała z małą zatoką, którą zrobiły nawałnice. Przywiązałem czółno i wygramoliwszy się z jednej strony na skałę, postrzegłem od wschodu ziemię, która się ciągnęła z południa na północ. Przepędziłem noc w czółnie, a bardzo rano wziąłem się do wioseł i w siedem godzin przypłynąłem do południowo-zachodniego brzegu Nowej Holandii. To wszystko utwierdziło mnie w mniemaniu moim, w którym od dawnego czasu zostaję, że mapy kładą kraj ten przynajmniej o trzy stopnie dalej ku wschodowi, niżeli jest w rzeczy samej. Przed wielu laty odkryłem to zdanie zacnemu przyjacielowi mojemu, panu Hermanowi Moll, ale on wolał pójść za tłumem autorów.

Nie postrzegałem mieszkańców z tej strony, gdzie wysiadłem na ląd, a nie mając przy sobie broni, nie chciałem udawać się w głąb kraju. Zebrałem nieco ślimaków na brzegu, których nie śmiałem gotować, obawiając się, żeby nie postrzegli ognia tamtejsi mieszkańcy. Przez trzy dni kryłem się w tym miejscu, żywiąc się tylko samymi ostrygami dla oszczędzenia mego szczupłego prowiantu. Szczęściem, znalazłem jeden mały strumyk, w którym była woda wyborna.

Czwartego dnia, odważywszy się nieco pójść w głąb kraju, postrzegłem dwudziestu lub trzydziestu ludzi na jednym wzgórku, nie dalej jak o kroków pięćset. Mężczyźni, kobiety i dzieci zupełnie nadzy grzali się około wielkiego ognia. Jeden z nich postrzegł mnie i pokazał drugim. Natenczas pięciu oderwawszy się od kupy udali się ku mnie. Natychmiast uciekłem ku brzegowi i dopadłszy czółna, zacząłem z całych sił robić wiosłami. Dzicy ludzie gonili mnie brzegiem, a że niedaleko na morze wypłynąłem, wypuścili strzałę, która trafiła mnie w lewe kolano i głęboką uczyniła ranę, po której dotychczas jeszcze noszę bliznę. Obawiałem się, żeby strzała nie była napuszczona jadem, przeto odpłynąwszy tak, że mnie dosięgnąć nie mogli, starałem się dobrze wyssać ranę, a potem obwinąłem, jak mogłem, moje kolano.

Sam nie wiedziałem, co robić. Lękałem się powracać na miejsce, gdzie mnie dzicy ludzie napadli, a będąc przymuszony płynąć na północ, musiałem nieustannie wiosłami robić, gdyż wiatr był z północy i wschodu. Gdy na wszystkie strony rzucałem okiem, szukając miejsca, gdzie bym mógł wylądować, ujrzałem z północy i zachodu żagiel, który co moment rósł w moich oczach. Biłem się przez niejaki czas z myślami, czy mam się ku niemu udać, czy nie. Na koniec wstręt, który powziąłem do całego narodu Jahusów, skłonił mnie, że przedsięwziąłem wrócić się na południe do tej samej zatoki, z której wypłynąłem z rana, woląc się wystawić na wszelkie niebezpieczeństwa pożycia z dzikusami niżeli żyć z Jahusami Europy. Przyciągnąłem czółno moje jak tylko mogłem najbliżej brzegu, a sam skryłem się za małą skałę blisko strumyka, o którym mówiłem.

Statek zbliżył się do zatoki na około pół mili i wysłał szalupę z beczkami dla nabrania wody. Miejsce to znane jest żeglarzom z przyczyny strumyka. Nie postrzegłem ich, aż było za późno szukać innego schronienia. Majtkowie, wysiadłszy na ląd, zaraz zobaczyli moje czółno i zacząwszy je plądrować, łatwo poznali, że ten, do którego należało, był niedaleko. Czterech z nich, dobrze uzbrojonych, szukało naokoło po wszystkich szparach i dziurach, na koniec znaleźli mnie za skałą, leżącego twarzą ku ziemi. Z początku zadziwili się nad moją osobą, nad moimi sukniami ze skórek królików, nad trzewikami z drzewa, nad pończochami z futra. Poznali, żem nie był mieszkańcem kraju, gdzie wszyscy chodzą nadzy. Jeden z nich kazał mi wstać i spytał językiem portugalskim, com za jeden. Uczyniłem mu jak najniższy ukłon i odpowiedziałem także językiem portugalskim, który umiałem doskonale: „Jestem nędzny Jahu, wygnany z kraju Houyhnhnmów, i proszę cię, żebyś mnie puścił”.

Zadziwili się, słysząc mnie mówiącego swym językiem i widząc kolor mej twarzy, wnieśli, żem Europejczyk, ale nie wiedzieli, co rozumiałem przez słowa Jahu i Houyhnhnm. Nie mogli też wstrzymać się od śmiechu z mego głosu, który był podobny do końskiego rżenia.

Czułem na ich widok bojaźń i nienawiść. Prosiłem ich, aby mi pozwolili odjechać, i zbliżałem się pomału do czółna. Lecz pochwycili mnie i przymusili, abym powiedział, z którego jestem kraju, skąd płynąłem, i zadali mi wiele innych pytań. Odpowiedziałem, że narodziłem się w Anglii, skąd wyjechałem lat temu około pięciu, że wtedy pokój panował między ich krajem i moim, a przeto spodziewam się, że nie postąpią ze mną po nieprzyjacielsku, ponieważ nie życzę im nic złego; jestem biedny Jahu, który szuka jakiej bezludnej wyspy, gdzie mógłby na osobności przepędzić resztę swego nieszczęśliwego życia.

Gdy do mnie mówili, ogarnęło mnie podziwienie i zdawało mi się, żem na cud patrzył. Tak mi się to zdało dziwne, jak gdybym teraz słyszał w Anglii gadającego psa lub krowę, albo Jahusa w kraju Houyhnhnmów. Odpowiedzieli mi ze wszelką ludzkością i grzecznością, abym się nie trwożył, zapewniając, że ich kapitan przyjmie mnie na swój statek bez opłaty i zawiezie do Lizbony, skąd będę mógł dostać się do Anglii; że natychmiast wyślą spomiędzy siebie dwóch do kapitana dla opowiedzenia mu przypadku i odebrania od niego rozkazu, lecz tymczasem zwiążą mnie, jeśli nie dam im słowa, że nie ucieknę. Odpowiedziałem, żeby ze mną robili, co im się podoba.

Wielką mieli ciekawość dowiedzieć się o moich przypadkach, ale ja niewiele im w tej mierze dogodziłem, przeto wszyscy wnieśli, że nieszczęśliwości162 moje pomieszały mi rozum. Po dwóch godzinach szalupa, co płynęła do statku z wodą słodką, powróciła z rozkazem, aby mnie natychmiast przywieziono. Rzuciłem się im do nóg, prosząc, żeby mnie puszczono i nie odbierano mi wolności mojej, ale nadaremnie. Zostałem związany, wsadzony do szalupy i zaprowadzony na statek do kabiny kapitana.

Kapitan nazywał się Pedro de Mendez i był to człowiek bardzo grzeczny i ludzki. Spytał

1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróże Guliwera - Jonathan Swift (polska biblioteka online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz