Darmowe ebooki » Powieść » Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 32 33 34 35 36 37 38 39 40 ... 79
Idź do strony:
na palcach.

— Trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma, ósma, dziewiąta, dziesiąta... osiem godzin! Jezus Maria, to co ona robi? Ile trzeba, żeby kosmonauta okrążył Ziemię?

Na to Wnuk:

— Siostra Dobrowolska, ta, z którą rozmawiałem, bardzo miła, powiedziała, że widziała wszystkie twoje filmy i jest twoją wielbicielką.

— Nie pieprz, stary! Pewnie była pijana.

— Kazała ci poza tym powiedzieć, żebyś się nic nie niepo­koił, ale to pierwsze dziecko...

— To co z tego?

— Poród może dłużej potrwać, tak powiedziała.

— Ale dlaczego? — wrzasnął Zaremba. — Sprawozdania się im nie zgadzają? Budżet przekroczyli? Remanent? Dlatego mój syn nie może się urodzić?

Andrzej Wnuk, nie odnajdując w sobie dostatecznie trafnej riposty, przywołuje na pomoc starego Flauberta, którego kores­pondencję czytał akurat ostatniego wieczora. Spokojnie zatem wypowiada zdanie z listu (zapomniał do kogo):

— Czepia się pan szczegółów, a trzeba zaatakować całość. Pierwiastek brutalny jest w głębi, a nie na powierzchni.

Na to Zaremba:

— Dziękuję, ta przynęta już nie chwyci. Dwa razy robiłem rewolucję, przepraszam, mam dość. Nie jestem wieża ani król czy królewna, laufer też nie jestem. Pionek, rozumiesz? To kogo mam atakować, jaką kurewską całość? Sondą też nie jestem, żeby macać głębokości. Aktor jestem!

— Ona ma dzisiaj nocny dyżur — mówi Wnuk — i powiedziała, że możesz dzwonić o każdej porze.

poniedziałek, 20 kwietnia

Pochmurno, ale 18°C, zielonawa mgiełka poczyna się już zawiązywać wśród drzew parku po drugiej stronie alei Świerczews­kiego. Wysłałem dzisiaj list do prof. Waltera Davy, naczelnego reżysera austriackiej telewizji z prośbą, abym otrzymał oficjal­ne zaproszenie na przyjazd do Wiednia w drugiej połowie sierp­nia w związku z jesienną premierą Ciemności kryją ziemię w wiedeńskiej telewizji.

Bankiet w hotelu Europejskim wydany dla Haliny Ferens-Czaplickiej przez Związek Kompozytorów Polskich. Koszmar z tym przeklętym bankietem! To wieczorne po koncercie przyjęcie dla Haliny Ferens-Czaplickiej wlecze się za mną od wielu lat tym cięższe, że niezmiennie puste. Kogo i co upchać w ten worek? Kłopot największy, że w podobnej kolacji musi brać udział co najmniej ze dwadzieścia osób (powiedzmy: około piętnastu), a ze znanych są tylko: Halina, Adam Nagórski, Aimo Immonen, dyry­gent (trochę kłopotliwy, bo autentyczny Andrzej Markowski), może na osobiste życzenie Haliny prof. Kazimierz Wnuk. To wszy­scy. A reszta? Aha! jeszcze Witold Kalecki, kompozytor i kolek­cjoner starych zegarów i pozytywek oraz grających szaf, o tyle tutaj użyteczny, ponieważ dzięki niemu Adam Nagórski poznał przed kilkoma laty Nike, późnym wieczorem lipcowym na Nowym Świecie. Już od dawna było zaplanowane, że na bankiecie Kalecki, orientując się doskonale, zresztą jak wszyscy, w związku Nagórskiego z Nike, lecz nic o ich ostatnim, niedawnym rozstaniu nie wiedząc, podejdzie do Nagórskiego i zapyta o Nike. To potrzeb­ne, aby motyw Nike kilkakrotnie w ciągu tego długiego piątkowe­go wieczoru powracał. Lecz na miłość boską, krótka rozmowa Nagórskiego z Kaleckim nie robi jeszcze bankietu, który musi trwać co najmniej ze dwie godziny. Aimo? Wszystko już wiadomo! Nie dłużej niż godzinę nienagannie wychowany i ożywiony towarzysko (przy kim siedzi?), lecz zgodnie z rytuałem obowiązującym przy koncertowych nabożeństwach wielkiej śpiewaczki przesyłający jej z oddalenia czułe, choć dyskretne spojrzenia i uśmiechy — potem zacznie się od swej kochanki i protektorki oddalać, coraz bar­dziej niespokojny i nieuważny, aż wreszcie zniknie jej z oczu i na długie godziny gdzieś się zagubi (na dole, w barze?), wśród spraw nigdy do końca niewyjaśnionych, a wiadomych tylko jemu.

Cóż zatem zostaje? Prawie na pewno dłuższa rozmowa Haliny Ferens z prof. Wnukiem, oczywiście o Krzysztofie Czaplickim. Może się do takiej rozmowy przyłączyć Adam Nagórski, odpowied­ni moment (bo już po alkoholu, przed bankietem przecież wypił w barze dwa harcerzyki) dla jego wynurzeń na temat Krzysztofa. Muszę koniecznie sprawdzić tekst już przejrzany, wydaje mi się bowiem, że w pewnym miejscu Halina Ferens-Czaplicka została nazwana cioteczką siostrą Nagórskiego, tymczasem ona i Krzysztof, będąc dziećmi przyrodniej siostry Adama, Emilii Czaplickiej, są jego siostrzeńcami.

Pomysł, żeby gdzieś koło północy wtargnął na bankietową sa­lę podpity Marek Kuran — natrętny i niepotrzebny. Ewentualne roz­mowy o sztuce i polityce też do bani. Mógłby Nagórski, o którejś tam porze schodząc do toalety, spotkać w hallu albo w szatni Alicję Singer, która po koncercie poszła na kolację w towarzys­twie młodego i przystojnego, powiedzmy: sportowca (bokser, oszczepnik, krótkodystansowiec?). Ale po co? Żeby się dowiedzieć, co to była za historia z Markiem Kuranem? Albo żeby Nagórski, nie bez pewnej satysfakcji, mógł stwierdzić, że jego kuzynka (także siostrzenica!), mimo wielkiego o siebie zadbania, trochę się podstarzała? Zastanowić się, może to miałoby jakiś sens, Alicja Singer przynajmniej raz jeden pokazałaby się w swoim kształcie cielesnym.

Nieźle by pasowali do bankietu jutrzejsi nowożeńcy, a Kon­rad, jako powinowaty Haliny, mógłby wraz z narzeczoną figurować wśród zaproszonych. Byłaby to okazja, aby Konrad w przystępie pew­nego rozluźnienia (lecz czy dopuściłby do takiego stanu?) poczynił zwierzenia na temat swego nie całkiem zrozumiałego małżeńs­twa z Moniką. A jutrzejsza Panna Młoda samą swoją obecnością też by wniosła element ożywienia, to mogłoby wypaść nieźle, lecz obec­ność obojga na bankiecie psuje cokolwiek i mąci ową historię z bó­lem zęba, która w sposób bezwzględny i ostateczny została od daw­na Kellerowi zaplanowana. A może jednak? Gwałtowny ból zęba (wyleczonego i zaplombowanego) budzi Konrada z pierwszego snu gdzieś koło drugiej w nocy. A ponieważ znakomity aktor usypia łatwo i szybko, wystarczy, jeśli się położy między północą i pierwszą. Ze względu na jutrzejszą ranną próbę generalną Prometeusza i w ogóle cały dzień dla obojga męczący (choć jakże radosny!) nie mu­szą uczestniczyć w przyjęciu do końca, przed północą mogą się w sposób dyskretny ulotnić, Konrad odwozi Monikę na Saską Kępę i natychmiast wraca do siebie, wszystko razem nie zabierze więcej niż około piętnastu, dwudziestu minut. Owszem, to jest kuszące. Warto by może także dopisać scenę w aucie, kiedy Konrad odwozi Mo­nikę. Przy willi, w której mieszkają Pankowie, mogliby, wysiadając z auta, akurat natknąć się na moment powrotu do domu Leopolda Panka (wraca od Raszewskiego), oczywiście starego, nieźle podpi­tego, odwozi kierowca, ten sam, który o swoim szefie dość pogar­dliwie się wyrażał w części I. Takie nocne i nieoczekiwane spot­kanie ojca z córką i już prawie zięciem może być interesujące, możliwość dobrych podtekstów, śmieszne poza tym i także trochę ża­łosne, szczególnie dla Panka. Także po drodze, w aucie jeszcze je­den dialog narzeczonych: Konrad całkowicie pochłonięty swoim Pro­meteuszem, Monika rozgadana na temat Lady Makbet (z pewnością po­ruszała ten temat na bankiecie), a równocześnie wciąż niezdecydo­wana, w jaki sposób ułożyć swoje dalsze stosunki ze Stefanem Ra­szewskim. Bo chyba jednak jeszcze ostatecznie nie zerwali?

Wspomniane przed chwilą zwierzenia Konrada Kellera. W Filhar­monii przed koncertem Keller mówi, że jeśli został aktorem, to być może dlatego, iż zbrakło mu fantazji i tupetu, aby stać się hochsztaplerem. Przepadła mi, niestety, wtedy w ’66 roku w Stuttgar­cie, scena (właśnie ta nocna z bólem zęba) w której Konrad słu­cha wywiadu ze sobą nagranego na taśmę. Został mi jednak w notatkach fragment tego dialogu:

— Jeżeli zostałem aktorem, jestem aktorem i chyba nim pozos­tanę, to nie dlatego, żebym nie potrafił robić czegoś innego. Myślę np. że mógłbym być niezłym architektem, może chirurgiem.

— Więc?

— Jestem aktorem, żeby się nie pozwolić przychwycić.

— Przez kogo?

— W ogóle. Na tym polega gra. Jeżeli w poniedziałek jestem dla kilku milionów odbiorców telewizji Tartuffem, tego samego dnia w iluś tam kinach oglądają mnie ludzie w pontyfikalnych sza­tach papieskich, a nazajutrz w teatrze jestem Jagonem albo Edypem... rozumie pan, nie umiem tego wyrazić inaczej, bo to jest właśnie tak: nie można mnie dopaść i przychwycić.

Wydaje się, że Keller jest źle przystosowany do wszystkich rzeczywistości prócz tych, które stwarza grą i w kostiumie, a jeśli stosunkowo nieźle czuje się w towarzystwie Moniki, to dlatego przede wszystkim, iż wie, że ta piękna kobieta i kiepska ak­torka jest dostatecznie kabotynką, aby nie wymagała od niego na­turalności. Przy niej może grać, a nawet zgrywać się. Czy ma świadomość tego? Chyba tak, jest zbyt inteligentny, żeby tego nie musiał wiedzieć. Ale tego, oczywiście, w rozmowie na bankiecie (z kim? może z którymś z kompozytorów), nie powie, to znaczy: nie powie do końca. Natomiast zdania z przytoczonego przed chwi­lą wywiadu na pewno wygłosić może. A może się i tak zdarzyć, że Monika, choć siedzi po drugiej stronie stołu, dosłyszy ostatnie zdanie i wówczas niewątpliwie się nie powstrzyma, aby swego zna­komitego narzeczonego nie spytać, czy jej się także nie pozwoli dopaść i przychwycić. Wówczas:

KONRAD

Och, ty jesteś wyjątkiem! Ty mnie już przychwyciłaś, kochanie. Przepraszam, źle się wyraziłem. Myśmy się wzajemnie przychwycili.

MONIKA

Jesteś tego pewien?

KONRAD

Więcej, przypuszczam.

W innej sytuacji:

MONIKA

Gdybym miała tak cudowny głos, jak pani, chyba bym się bała śpiewać.

HALINA FERENS

A pani na scenie nie boi się grać?

MONIKA

Och nie! Oczywiście, że nie (i bardzo pewna przewa­gi, jaką posiada dzięki urodzie i młodości), ale to co innego, ja nie jestem tak cenna. Konrad, powiedz, odczuwasz lęk, kiedy jesteś na scenie?

KONRAD

Staram się to zostawić za kulisami, kochanie.

MONIKA

Coś nowego! Przecież ty nie masz tremy?

KONRAD

Mówiłaś o lęku.

MONIKA

To lepiej czy gorzej?

KONRAD

Zależy w stosunku do czego.

MONIKA

Słyszeliście? On na żadną kwestię nie odpowie wprost, zawsze gdzieś z boku.

KONRAD

Czasami z dołu, kochanie.

MONIKA

Oni to nazywają nowoczesnym dialogiem.

NAGÓRSKI

Oni?

MONIKA

Intelektualiści.

NAGÓRSKI

Nie uważasz siebie za intelektualistkę?

KONRAD

Monika jest skromna.

MONIKA

Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jestem prostą dziewczyną, która, kiedy o co zapyta, to lubi, żeby jej odpowiedziano po pros­tu, tak albo nie, a nie żeby jej podawano na ozdobnej tacy nowe pytanko z zieloną wstążeczką.

KONRAD

Musi być zielona, kochanie?

MONIKA

Och, ty swoje odpowiedzi-pytania zawiązujesz czasem zwykłym sznurkiem. Wybacz, ale to nie jest moja cup of tea.

Pozostańmy na razie Monice ostatnie słowo. Po przepracowa­niu całości Miazgi trzeba będzie i do tej zabawy powrócić. Może się coś da zrobić z tego bankietu. Zgodnie z planem (chyba słu­sznym) scena tego wieczornego przyjęcia, w pewnym momencie przerwana, ma się pojawić raz jeszcze, tyle że później, gdzieś przed północą, kiedy na sali bankietowej nie ma już Aima Immonena, wszyscy są dość pomęczeni i rozluźnieni, a Konrad i Monika dys­kretnie się ulatniają. Może wtedy rozmowa Nagórskiego z dawnym jego, bo jeszcze sprzed wojny przyjacielem, prof. Wnukiem? Kusi mnie trochę, żeby jeszcze raz wywołać pewne moje wspomnienie z lat wojennych, kiedy w sierpniu roku 1942 znaleźliśmy się z Czes­ławem Miłoszem w Krakowie, przedtem parę dni zatrzymaliśmy się w Chrobrzu u Józka Mortona, a potem wąskotorową kolejką dobrnę­liśmy po całym dniu podróży do Kocmyrzowa, do Krakowa szliśmy piechotą, było już dość późno, kiedy znaleźliśmy się w mieście, bo — pamiętam dobrze — był zmierzch i słabo się tliły zaciemnio­ne światła, piliśmy tani rum w knajpie koło dworca, i chyba ostatnim pociągiem w doskonałych humorach pojechaliśmy do Kazika Wyki, do Krzeszowic. Nazajutrz rano wybraliśmy się we trójkę do Krakowa, było akurat jakieś święto hitlerowskie, bodaj święto Hitlerjugend, cały Kraków dosłownie tonął w sztandarach i w swa­stykach, więc przytłoczeni tą obcą wrogością opuściliśmy stło­czone śródmieście bez oddechu i Grodzką poszliśmy w kierunku Wa­welu, zaszliśmy aż na Skałkę, tam martwa cisza była, żywej duszy i właśnie z tego dość długiego błądzenia wokół kościoła z groba­mi zasłużonych Polaków wyniknął w wiele lat później fragment mo­jej przedmowy do Lorda Jima Conrada, któremu kiedyś, gdy był mło­dym chłopakiem i rwał się do świata, krakowska Skałka mogła się wydać czcigodnym przybytkiem równie skostniałym i bez życia, jakim się wydała nam już nie tak wprawdzie młodym, lecz jeszcze młodym w tamten upalny dzień sierpniowy w okupowanym Krakowie. Lecz wspomnienie, o którym przed chwilą napomknąłem, dotyczy nie tego dnia, lecz poprzedniego wieczora. Może warto coś z tego zrobić?

Koniecznie napisać scenę Monika-Konrad w drodze na Saską Kępę i również scenę spotkania z powracającym od Raszewskiego Leopoldem Pankiem.

wieczorem

Po prawie dziesięciu godzinach pracy jestem tak zmordowany fizycznie, ale tylko fizycznie, że brak mi sił, aby się zabrać do powrotu Antka Raszewskiego do domu i jego rozmowy z matką. Też scena nienapisana, sporo jednak do niej dawnych pomysłów, trzeba je tylko będzie uporządkować i zdecydować ostatecznie, czy tekst eseju Antka o Ostatniej godzinie ma być w tym miejscu, czy przełożyć go do części III. Już kilkakrotnie rozpatrywałem wszystkie argumenty, przemawiające na korzyść lub nieko­rzyść każdego z tych dwóch rozwiązań. Na razie bardziej mi trafia do przekonania, aby tekst eseju (jutro, to znaczy w sobotę, są urodziny Antka, kończy dwadzieścia lat i nie bez głębszych racji wybrał sobie ten właśnie dzień, aby zanieść w południe swoją pracę Nagórskiemu, tekst w schludnej teczce leży na biurku) przeczytała jeszcze tego wieczoru Celina Raszewska. Ale to do jutra.

Żeby nie zapomnieć, bo mi to dzisiaj, gdy krótko odpoczywa­łem po obiedzie, przyszło do głowy.

1) W przeciwieństwie do męża i syna Celina Raszewska nie ma jeszcze wykończonej biografii. Więc do jej danych dodać: jeszcze przed wojną skończyła stomatologię, nie prowadząc praktyki prywatnej, pracuje do dzisiaj w Klinice Stomatologicznej Akade­mii Medycznej. Nikt, nawet najbliżsi, nie wie, że jest śmier­telnie chora i ma przed sobą nie więcej niż rok życia (rak wą­troby, żołądka?). Jej wieloletnie zaangażowanie partyjne. Jej miłość do młodego Stefana, w tych dawnych latach, gdy był

1 ... 32 33 34 35 36 37 38 39 40 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz