Darmowe ebooki » Powieść » Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 79
Idź do strony:
aż po zgliszcza nieba  
ciężkim oddechem ludzi  
w więziennych i szpitalnych pasiakach  
ktoś krzyczał  
rozbijając powietrze, jak szklany posąg bohatera —  
w tych głębokich warstwach czasu  
zanikających jak dźwięk i jak dźwięk wibrujących niezniszczalnie  
w kamiennej i czarnej przepaści  
gdy w zastygłych warstwach lawy  
sztywny pod ciężką liturgiczną szatą  
zdobywałem kamienną ścianę  
i przy oklaskach płaczących kurewek i trąbkach wojskowych straży  
w uścisku niemiłosno-miłosnym  
przenikałem białym strumieniem  
poza czarną ścianę  
i w wielkim mieście  
wśród tanich neonów  
w kręgu chłopców tańczących oberka  
myślałem  
że jestem natchnionym ognikiem pełznącym wzdłuż czarnej ściany  
wtedy byłem ślepy  
z wyrokiem bezterminowej ciemności 
więc nie mogłem zobaczyć fałszywego końca świata. 
 
Gdy na chwiejnej krawędzi
Gdy na chwiejnej krawędzi nocy i poranka  
oddech blasku rozprasza kruche cienie snu  
i nasze nagie ciała obmyte z ciemności  
trwają wiernie złączone wspólnym rytmem krwi  
i na miłosnej ziemi aż po wzgórza nocy  
objęte czarnym gąszczem trwa początek dnia — 
 
świat który był umarły i w zastygłem czasie  
w zimny sopel się zmieniał przedwiosenny śpiew  
i sztywne gesty dłoni wzywające echa  
zamierały w powietrzu jak zmarznięty dźwięk  
ktokolwiek zaś podnosił czarodziejską różdżkę  
płomieniem wytryskała lecz natychmiast gasła  
wtedy w ten niespełniony i samotny czas  
tajemnice też były przemieniane w kamień — 
 
teraz skoro przestały działać ciemne moce  
i ciężar ślepej pustki już nas nie ugniata  
poznać możemy wszystko — odrodzonym oczom  
kamienie odsłoniły najtajniejsze warstwy  
obumarły krajobraz nagle w drżeniu światła  
gwałtownie począł krążyć ten radosny blask  
potwierdził nam obojgu że za oknem orzech  
wypełniający przestrzeń wilgotną zielenią  
gniewne noce oznacza kłótnie i rozłąkę — 
 
śnieżyca wirująca nad białą równiną  
prowadząc spragnionego w spragnione ramiona  
tęsknoty jest symbolem żądzy i spełnienia  
zmięty strzępek biletu kłamstwa jest świadectwem  
czuwanie nocną porą pod zagasłym oknem  
cierpką zazdrość oznacza wśród miłosnych kart  
zatajony telefon mrok zdrady porusza  
gdy w gorących podmuchach wieje halniak z Tatr  
przypadkowe spotkanie jest końcem niezgody  
natomiast wspólna podróż radość zapowiada  
a zbieranie kaczeńców na podmokłych łąkach  
jest najszczęśliwszą wróżbą dla najbliższych lat. 
 
Nic nie zapowiadało że nagle rozstanie  
wstrząśnie murami miasta i zimowa noc  
nigdy nas nie uwolni ze swych ciężkich gruzów  
i jasnej smugi światła znów zmienionej w kamień  
nigdy już nie przekroczy nasz kamienny krok. 
 
Przesłanie
Tylko pocałunkiem mogłem poznać usta  
umykające cienie  
tylko ślepą dłonią mogłem poznać ciało  
nagie lecz okryte sztywnym płaszczem snu. 
 
Kiedy na cmentarzach w ciemnych gąszczach ziemi  
bieleją posągi zastygłe w kamieniu  
my choć oddychamy — powoli stygniemy  
aż w zimny sarkofag zakuje nas czas 
i pamięć przeszłości krążyć w nas przestanie  
warg naszych nigdy nie poruszy uśmiech  
spod powiek kamiennych nie wypłynie łza. 
 
Przechodniu obcy zlituj się nad nami. 
 

Recytowanie wierszy Nagórskiego trwa dostatecznie długo, aby przez ten czas, idąc Warecką, a potem po przecięciu Nowego Świa­tu Ordynacką, młodzi doszli do Kopernika, gdzie Magda Jackowska od wielu lat mieszka u ciotecznej babki, Ireny Kwileckiej, słynnej w latach międzywojennych skrzypaczki, obecnie kobiety bar­dzo już sędziwej.

Skreślam scenę, w której Magda i Antek, schroniwszy się przed wiatrem i zamiecią w głąb bramy, nie mogą się zdecydować na rozstanie. Trzeba to napisać na nowo, to, co jest, jest zbyt liryczne. Magda i Antek nigdy się jeszcze ze sobą nie przespali. W ich miłości więcej jest wzajemnej idealizacji niż erotyzmu. Antek przy całej wrażliwości i kobiecym instynkcie opiekuństwa jest w istocie spragniony, aby go podziwiano i adorowano! Nawet jeśli jego esej o Ostatniej godzinie był rezultatem rzeczywis­tego przejęcia się twórczością Nagórskiego, to, choć Antek może w pełni sobie tego nie uświadamiał — napisał tę rozprawkę w na­dziei, że kiedy Nagórski przeczyta ją, nie skwituje jej milczeniem i że ze znajomości ze znakomitym pisarzem wyniknie podziw i żywa sympatia dla młodego i tak utalentowanego wielbiciela. Nie wydaje się, aby Antek czuł się szczególnie pewny siebie jako mężczyzna. Może dlatego właśnie imponuje mu cokolwiek Marek Kuran?

Tego wieczoru, w momencie pożegnania Magda po raz pierwszy o tak późnej porze chce, aby Ancik poszedł z nią do mieszkania. Antek nie ma żadnych wątpliwości co do jej intencji. Czy prag­nie tego samego? Prawdopodobnie i tak, i nie, bo nie jest pewien, czy okaże się w łóżku dostatecznie atrakcyjny. Lecz to, co go przede wszystkim w tej chwili paraliżuje, to świadomość, że skoro Magda akurat dzisiaj chce mu się oddać — jej postanowienie ozna­cza, iż zdecydowała się na wyjazd z Polski. Oczytanie w litera­turze natychmiast podsuwa mu skojarzenie, że tym nagłym prag­nieniu Magdy jest coś z ofiarnej determinacji młodych dziewcząt oddających się swoim chłopcom, gdy w czasie wojny powołani zos­tają do wojska. Ogarnięty popłochem, przerażeniem i rozpaczą ucieka.

 

W hallu hotelu Europejskiego Ksawery Panek od razu dos­trzegł Nagórskiego, moment się zawahał, czy nie podejść i nie zasięgnąć wiadomych informacji, lecz ostatecznie, przypomniawszy sobie, że Adam był na koncercie, wycofał się niezauważony przez tamtego, a ponieważ przed chwilą przeprowadził już był inspekcję baru, restauracji oraz kawiarni „Bristolu” — pierwszy etap swo­jej kalwaryjnej drogi ma z głowy, choć nie całkiem, nie może się bowiem wesprzeć pewnością, że właśnie teraz lub za chwilę, gdy zmierzać będzie w kierunku Nowego Światu, Marek nie pojawi się na którymś z terenów już spenetrowanych. Więc w miarę zapuszcza­nia się w głąb regionów jeszcze dziewiczych, wątpliwości owe zawiązują się w Ksawerym w supeł tak nieprzyjemnie uwierający, iż przed pomnikiem Kopernika zwalnia kroku i poczyna się zasta­nawiać, czy nie zawrócić i raz jeszcze nie sprawdzić opuszczo­nych dopiero co lokali. „Koszmar!” — mruczy do samego siebie, wraż­liwe na chłód ręce ma całkiem zgrabiałe, wargi i policzki dręt­we, oczy załzawione.

— Ksawery! — słyszy nagle obok znajomy głos.

Andrzej Wajs w rozpiętym kożuchu i z gołą głową wydawał się tym spotkaniem uszczęśliwiony.

— Co z tobą? Od godziny czekamy w „Kameralnej”, Marek mówił, że się umówił z tobą na dziewiątą.

Mimo przemarznięcia Ksawery Panek czuje, że blednie.

— Coś mi wypadło — mruczy niewyraźnie.

— Marek chyba jeszcze czeka, bo jest bez forsy, a ja też na zero.

— Głupstwo! — Ksawery nagle się ożywił — mam pieniądze. Chodź!

Ale Wajs potrząsnął głową.

— Wykluczone, na dziś mam dość, piję od szóstej.

— Nie jesteś pijany.

Na to Wajs:

— Żółwie są wysoce wrażliwe na, zdawałoby się, zgoła niegroź­ne wpływy zewnętrzne, tylko że cierpią, nie okazując tego, co sprawia wrażenie, że mogłyby znieść wszystko.

Zatem Ksawery Panek, chociaż w sytuacji na taką modłę skrystalizowanej wolałby się podeprzeć towarzystwem Andrzejka, sam ulicą Kopernika podąża w kierunku „Kameralnej”, lecz w miarę zbliżania się do celu, do owej stacji kalwaryjnej, gotującej mu tak beznadziejnie długo wyczekiwane i poszukiwane spełnienie — stan ekscytującego ożywienia powoli w nim przygasa, nawet się nie niepokoi, że Marek mógł lokal opuścić, jest pewien, że go przy barze odnajdzie i nim się zdecyduje wejść do „Kameralnej”, właśnie ta świadomość każe mu przystanąć i pomyśleć, że powinien odtrącić to bliskie spełnienie, lecz gdy to myśli, stojąc pod murem z półprzymkniętymi powiekami, znów pobladły mimo zesztywnia­łych z zimna policzków i warg, wie, że tego nie uczyni, ponieważ — — — — —

 

Dopiero dzisiaj w brulionie z tekstami Miazgi odnalazłem tę scenę. Zupełnie o niej zapomniałem, nie było jej w planie, który wynotowywałem wczoraj. Koniecznie przejrzeć wszystkie bru­liony oraz teczki z notatkami gromadzonymi od wielu lat. Moja pamięć bywa tak zawodna!

 

W Teatrze Popularnym dobiega końca przedstawienie dramatu Tennessee Williamsa Orfeusz zstępujący, już osiemdziesiąte siód­me i jak wszystkie poprzednie przy pełnej widowni, ponieważ rolę młodego wykolejeńca, wędrownego grajka i śpiewaka, Vala Xaviera, gra rzadko występujący na scenie Maciej Zaremba, najpopularniej­szy gwiazdor filmowy ostatniego dziesięciolecia. W tej chwili Zaremba w czarnej koszuli i w dżinsach, bowiem towarzysząca mu przez całą sztukę kurtka ze skóry węża pozostała na podłodze sce­ny, teraz przyciemnionej, a przedstawiającej wnętrze prowincjo­nalnego sklepiku, więc Zaremba stoi za kulisami, czekając na ostatnią kwestię Basi Stępińskiej, na razie, po raz osiemdziesią­ty siódmy, lecz prawie zawsze czując w tym kulminacyjnym momen­cie mrowienie się dreszczy wzdłuż pleców, słucha nagranej na taśmę wrzawy rozjuszonego tłumu, kastrującego i rozszarpującego Vala na drodze przed sklepem, pod oliwnym drzewem, myśli, że po przedstawieniu wróci natychmiast do domu, jednocześnie widzi, że Andrzej Wnuk przystanął nieopodal, więc w jego stronę woła głośno, aby się przebić przez tumult wypełniający kulisy: „jak było?”, tamten kiwa głową, że dobrze, i oto scena się rozjaśnia, zgiełk w głośnikach powoli przycicha. Krwawe przeznaczenie Vala już się dopełniło i Basia Stępińska, grająca rolę Carol, z dłu­gimi, prawie białymi włosami, w zmiętym, przybrudzonym trenchu, w dłoniach ściskając kurtkę z wężowej skóry, woła nieprzytomnie, jakby tym histerycznym krzykiem usiłowała wydobyć z banalnej kwe­stii najgłębszą tajemnicę życia, woła: „Dzikie istoty zawsze pozostawiają po sobie skórę, pozostawiają poza sobą suchą skórę, zęby i białe kości i to są pamiątki przechodzące z pokolenia na pokolenie, tak jak pokolenia zstępujące zastępowane są przez następne”, jeszcze chwila i kurtyna powoli opada, a z widowni po momencie ciszy, owej wymownej pauzy przedłużającej trwanie fikcji, dobiega szum oklasków i te nasilające się brawa nagle, jak wilgotna gąbka kredowy napis, zmywają w Zarembie parogodzinny stan napięcia, czuje się zmęczony i pusty, i gdy ma wyjść na scenę, chociaż wie, że jego ukazanie się natychmiast podniesie temperaturę braw, musi się przezwyciężyć, aby swemu już przyciężkiemu na co dzień ciału nadać lekkość wibrującą podskórnym niepokojem i siłą, a więc ten kształt i gest, których żądają od niego niezliczone rzesze wielbicielek i wielbicieli, bowiem je­szcze przed dziesięcioma laty, gdy w filmie Wanerta Natchnie­nie świata grał legendarną już teraz postać Krzysztofa Gaszyc­kiego, młodziutkiego akowca z czasów okupacji, taką właśnie fas­cynującą cielesnością zaraził tysiące młodych, naśladujących je­go nieco nieskoordynowane ruchy, taneczny krok i przyciemnione okulary (wychodząc po skończonym przedstawieniu na scenę zawsze ma moment żalu, iż zgodnie z zaleceniem reżysera nie może na siebie włożyć wężowej kurtki) — — — — —

Zarembę, ciężko i powoli zmierzającego ku garderobie, za­trzymuje Andrzej Wnuk.

— Maciek, był do ciebie telefon.

Tamten bez zainteresowania:

— Od kogo?

— Tylko się nie denerwuj...

— Czego się mam denerwować?

— Na pewno wszystko jest w porządku.

— Dobry byłem?

— Bezbłędny! Słuchaj, dzwonili, że Grażyna jest w szpitalu.

W pierwszej chwili Zaremba zdaje się nie bardzo rozumieć, o co chodzi.

— Jak to? — bąka niepewnie.

— Nie gniewaj się, stary, ale naprawdę tylko ze względu na ciebie i przedstawienie wolałem ci tego nie mówić wcześniej.

Wówczas Zaremba:

— O rany! Kiedy dzwonili?

— Zaraz po siódmej. Poczekaj! Powiedzieli, że do szpitala przyjechała koło drugiej, tylko nie mogli się nigdzie do ciebie dodzwonić.

Zaremba spojrzał na zegarek i chwycił się za głowę.

— Jezus Maria! To ja już jestem ojcem!

Lekkość, z jaką się poderwał i pomknął ku garderobie, wskrze­siła najlepsze jego czasy. Wrócił prawie natychmiast, z notat­nikiem w ręku.

— Co to za szpital?

— Dzieciątka Jezus. Zaraz ci dam numer centrali. 29–60–21.

Zaremba wykręcił numer.

— Zajęty! Akurat teraz kogoś przypiliło.

A ponieważ dla swego podniecenia i niecierpliwości musi znaleźć jakieś ujście, otwiera notes i pod datą 18 kwietnia wypisuje dużym i pośpiesznym pismem: URODZINY TOMASZA.

— Skąd wiesz, że to jest syn? — pyta Andrzej Wnuk.

Zaremba spogląda na niego ze zdumieniem.

— Zwariowałeś? Cudów nie ma! Grażyna może mieć różne wady, ja też nie jestem doskonałością, ale jedno jest pewne, jej można zaufać.

Dopiero za trzecim razem udaje mu się uzyskać połączenie, jest jednak tak podniecony, że skoro przy pomocy nieskoordy­nowanych i przeraźliwie głośno wykrzyczanych informacji zdołał się wreszcie połączyć z oddziałem położniczym, głos (ten sam, którym od wielu lat uwodził i czarował z ekranu) mu się załamał, jak gdyby w tym doniosłym momencie męskiej dojrzałości zwagaro­wał w okres chłopięcej mutacji. Zatem rozpaczliwymi gestami wol­nej dłoni począł na pomoc przywoływać Wnuka, który z właściwą so­bie dyskrecją w sprawach intymnych stanął bezpiecznie przy oknie.

— Andrzej! — krzyknął wreszcie Zaremba wysokim dyszkantem, przysłaniając słuchawkę dłonią. — Nic nie rozumiem, co ta idiot­ka mówi, chodź!

Więc Andrzej Wnuk ujął sprawę w swoje precyzyjne, reżyser­skie dłonie.

— Hallo! siostra dyżurna? dobry wieczór siostrze, tu mówi Andrzej Wnuk z Teatru Popularnego... tak, ten sam... dziękuję siostrze, bardzo mi miło... na oddziale siostry leży, o ile się nie mylę, pani Grażyna Zarembina, żona... właśnie... tak... tak... rozumiem... oczywiście, powtórzę i dziękuję... to świet­nie... a kogo prosić?... siostrę... siostrę Dobrowolską, tak, oczywiście, wszystko dokładnie powtórzę... dziękuję... proszę przekazać pani Zarembinie najlepsze pozdrowienia od męża i rów­nież ode mnie...

Podczas rozmowy Zaremba krąży wokół Wnuka na palcach, jak­by tańczył.

— I co?

— Na razie nic.

— Jak to nic?

— Jeszcze nie urodziła.

— Co ty mi stary lejesz wodę! Żartujesz!

Reżyserskie milczenie Wnuka okazuje się dobrym argumentem.

— O której, mówiłeś, przyjechała?

— Koło drugiej.

Zaremba szybko poczyna liczyć

1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz