Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖
„Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać.”
Franciszek Murek, doktor praw i były pracownik magistratu, obecnie bezdomny, zdecydował się zerwać z uczciwością, która w przeszłości tak mu utrudniała życie. Nie ma co prawda nerwów do napadów z bronią w ręku, ale odkrywa w sobie inny talent — doskonale nadaje się na wróżbitę. Najpierw jako Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, później jako doktor Oskar Klemm, profesor okultystyki indyjskiej, zdobywa sławę i powraca na salony. Podróż z powrotem na szczyt okazuje się jednak dużo bardziej demoralizujżca, niż droga w dół.
Atmosfera zagęszcza się, gdy najwierniejszym klientem Oskara Klemma staje się Seweryn Czaban, człowiek, który sam „w wielu swoich interesach nie trzymał się zbyt niewolniczo ani etyki, ani prawa”.
Drugie życie doktora Murka to druga, po książce Dr. Murek zredukowany, opowieść o losach Franciszka Murka. Na ich podstawie w 1939 roku powstał film, a w 1979 serial.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Tylko przeliczyła się pani z nadziejami.
— Tak. Bo wkrótce przekonałam się, że nie daję mu tego szczęścia. Dowiedziałam się, że bywa u innych kobiet. I to u kobiet, których nie można nietylko kochać... Pan rozumie. Wtedy, nie ukrywam, że było mi bardzo przykro, wtedy zażądałam od niego zerwania, a on rozpłakał się i wyznał mi prawdę: jest mężczyzną, nie może istnieć bez stosunku fizycznego z kobietami, gorzej, bo nie może pracować, uczyć się, nie może grać ani komponować. Postawił sprawę prosto i uczciwie. Przyznał się, że po każdem naszem spotkaniu musiał zaspokajać rozbudzony głód zmysłów i robił to, chociaż później odczuwał wstręt i nękała go obawa przed różnemi chorobami. Cóż mu wobec tego mogłam zarzucić? Skoro pragnęłam jego szczęścia, skoro wiedziałam, że największym dlań skarbem jest jego talent, wymagający spokoju nerwów i zdrowia fizycznego, jakże mogłam go potępić?... Przeciwnie potępiłam siebie. Zrozumiałam, że to egoizm z mojej strony patrzeć obojętnie na jego głód i pozwalać mu zaspokajać ten głód jakiemiś ochłapami, po których czuje się obrzydzenie. I znowuż zupełnie trzeźwo przemyślałam to, zanim doszłam do wniosku, że moim obowiązkiem jest danie mu, danie jego organizmowi tego pokarmu, którego potrzebuje. Poprostu karmiłam go sobą, chociaż niech mi pan wierzy, nie przyszło mi to łatwo i... wcale nie spełniło moich marzeń.
Mika podniosła głowę i uśmiechnęła się:
— Zanudzam pana temi zwierzeniami, ale ja chciałabym, by pan nazbyt surowo i mnie nie sądził...
— I cóż dalej? — zapytał Murek.
— Dalej?... Po pewnym czasie przekonałam się, że zostanę matką. Nie powiedziałam o tem Tomkowi. A nie powiedziałam dlatego, że we wrześniu miał się odbyć nasz ślub. Tymczasem Tomasz poznał pewną kobietę.
— Aha!
— Była trochę starsza od niego i dość ładna, chociaż nie w jego typie. On uznawał tylko blondynki. Miała jednak inne zalety. Przedewszystkiem pokochała go szczerze, podrugie była niezależna i bardzo bogata, a najważniejsze, że znała się na muzyce, że w świecie muzycznym rozporządzała ogromnemi stosunkami, że mogła Tomkowi otworzyć drzwi do najświetniejszej karjery... Jakże miałam postąpić? Czy mogłam stanąć na drodze i zagrodzić mu sobą drogę do sławy, do powodzenia, do wszystkiego tego, co jest najwyższem szczęściem każdego artysty? Wprawdzie w chwili słabości, podrażniona zazdrością i egoistyczną ambicją, niepotrzebnie powiedziałam Tomkowi, że zostanę matką jego dziecka, ale później sama żałowałam tego sobkostwa i zdołałam przekonać go, że powinien pójść za tamtą.
— A on nie chciał — z ironją mówił Murek, — on bronił się rękami i nogami...
Mika poczerwieniała:
— W każdym razie gotów był zostać ze mną.
— Gotów był!... Aż tyle?...
— Pan, panie Franku, nie wie, co to jest perspektywa sławy dla artysty. Przyznaję, że Tomek nie postąpił może szlachetnie, że nie zdobył się na ofiarę ze swej karjery, ale jest przecie tylko człowiekiem, a czyż można od człowieka wymagać tak wiele? Niech pan sam powie?
Murek opuścił głowę i milczał. Jakżeby pragnął teraz zaprotestować, powiedzieć bez chwili namysłu, że należy wymagać od innych i od siebie największych ofiar, że wszystko pozatem jest łajdactwem.
— Pozostaliśmy zresztą w przyjaźni, — mówiła Mika — rozstaliśmy się zgodnie. Tomek nawet czasami pisuje do mnie. O, właśnie wczoraj dostałam list z Brukseli.
Wstała i podała Murkowi grubą kopertę. Wewnątrz była paczka z wycinkami z gazet: recenzje. List był krótki:
„Posyłam mojemu Mikukusiowi wyciupeczki z tutejszych dzienników. Jak widzisz, pełne zwycięstwo! Bruksela szaleje za mną. Na koncercie zasypano mnie kwiatami. Jutro będę przedstawiony królowi. Dudu jak lodu. Czy tam w Warszawie wiedzą o mnie? Rozpowiadaj wszystkim. Niech łapserdaki zielenieją z zazdrości... Ciubuńciam Twoje łapciuńcie — Tomek”.
„P. S. — Ubzdryngoliłem się wczoraj na bibce i wątróbka się odezwała. Proszę, dowiedz się u Lipczyńskiego, jakie to proszki. Zgubiłem receptę. Najlepiej tam zrobić i przyślij. Tylko one mi pomagają. Bubusiam mocno na dobranoc — J. W. P. prof. dr. inż. hr. Tomasz, tytularny kandelabr J. K. M.”..
Murek złożył list i mruknął:
— Bezczelny błazen.
— Nie, panie Franku. To dzieciak. On jest bardzo dziecinny, a przytem artysta. My, ludzie zwyczajni, nie zawsze potrafimy poznać się na tem. To jest zupełnie inna konstytucja psychiczna.
— Zawracanie głowy! — zirytował się. — Dziecinny i artysta, ale o forsie i o własnej wątrobie umie pamiętać. Przecie w tym liście niema słówka o pani, niema cienia współczucia, czy troski. Poprostu ohydne. On chyba wogóle nie potrafi myśleć o czemś innem, jak tylko o sobie!
Mika uśmiechnęła się blado:
— Tacy są wszyscy mężczyźni. Cóż na to poradzić?...
— Nieprawda — impulsywnie zaprzeczył Murek.
— O, nie chciałam pana dotknąć. Pan najlepiej wie, że pana uważam za wyjątek. Pan jest wyjątkiem.
Spojrzał na nią posępnie i nic nie odpowiedział. Dziwnego uczucia doznawał za każdym razem, gdy Mika w ten sposób o nim mówiła. Gdzieś w głębi piersi ściskało się coś boleśnie, a jednocześnie odczuwał ulgę, podobną do tej, jaką daje zmęczonemu i zgrzanemu ciału chłodna kąpiel. Nie odpierał już nawet w myśli jej uznania, jej szacunku. Odnosił je automatycznie do swej przeszłości, która wydawała się mu teraz rzeczywiście godnem podziwu bohaterstwem. Słuchał tego, jak legendy o dawnych olbrzymach i rycerzach, których już dzisiaj niema i być niemoże. Chwilami ogarniała go jakaś niedobra radość, że nietylko on, ale wszyscy są źli i nędzni. Jeżeli nie są aż tak źli, jak on, to jedynie dlatego, że brak im odwagi i że każdy ma coś do stracenia.
Przestając wszakże z Miką, z Lipczyńskimi, z Minasowiczem i z całem ich licznem przecie towarzystwem, nie mógł zamknąć oczu na ich uczciwość, na to, że kierują się w życiu zasadami, których on się wyrzekł. Budziło to w nim zawiść i niedowierzanie, ale jednocześnie i jakieś zadowolenie i chęć uchodzenia między nimi za podobnego. Chęć ta zaś bywała niekiedy tak silna, że utożsamiała się z przedświadczeniem, iż właśnie nie różni się od nich. Pozwalała mu zapominać o swojej rzeczywistości.
Więcej, bo podniecała go do dostarczenia im i sobie samemu dowodów, namacalnych dowodów, że jest takim, jakim oni go widzą.
I teraz zaczęło go nurtować to pragnienie. Czuł się tu niejako wysłannikiem Lipczyńskiego i całej reszty przyjaciół Miki. Wiedział, że powierzyli mu czuwanie nad nią i nad jej nieszczęściem, że nie wątpią o jego najlepszych zamiarach, że wierzą w jego opiekę. Tę zaś opiekę rozumiał dwojako. Przedewszystkiem należało zapewnić Mice pokrycie wszelkich braków materjalnych, co zdołał osiągnąć prośbami i perswazjami. Po drugie jeszcze bardziej potrzebowała odprężenia nerwów, odczucia ludzkiej przyjaźni i serdeczności. Powinna była zrozumieć, że nie jest potępiona, że jej bliscy odnoszą się do niej z niezmierną życzliwością. Przecie dlatego odsunęła się od wszystkich, dlatego zamknęła się w domu, że straciła na to nadzieję.
Od tego dnia Murek codziennie odwiedzał Mikę, a po dłuższej naradzie z Lipczyńskimi, udało mu się przekonać dziewczynę, że powinna przyjąć panią Lipczyńską, która czuje się wciąż obrażona za brak zaufania. Odtąd oprócz Murka codziennym gościem u Miki bywała pani Lipczyńska. Wychodziły zrana razem na przechadzkę i zaprzyjaźniły się jeszcze bardziej.
Murek mógł poświęcić tylko wieczory, rzadziej popołudnia. A i to stawało się coraz trudniejsze.
Po krótkim okresie rekordowego powodzenia, w Medanie zaczęło się dziać gorzej. Frekwencja spadała gwałtownie. Nie pomogła nowa wielka kampanja reklamowa. Medana opustoszała. Wreszcie Czaban zadecydował:
— Ludzie nie mają pieniędzy. Oto wszystko. Trzeba zatem obniżyć ceny.
Ceny obniżano z dnia na dzień i nasilono propagandę, ale i to nie dało spodziewanych skutków. Poraz pierwszy Medana nie wypłaciła miesięcznych pensyj swoim pracownikom. Bieżące weksle udało się prolongować tylko z największym trudem. Powszechny głód gotówkowy, mnożące się bankructwa i wogóle pogłębianie się kryzysu uczyniły drobnych kapitalistów szczególnie nerwowymi. To też wiadomości o kłopotach Medany odezwały się natychmiastowem echem. Pomniejsi akcjonarjusze nagwałt usiłowali pozbyć się swoich pakietów. Podaż akcyj obu Towarzystw przybrała charakter paniki. Napróżno zainteresowane banki i same zarządy Towarzystw zapewniały, że niepowodzenie jest chwilowe i minie wraz z sezonem wiosennym.
Banki belgijskie, finansujące elektrownię, zdecydowały się wreszcie na dorżnięcie przedsiębiorstwa. Nie otrzymawszy trzeciej kolejnej raty, wystawiły elektrownię w Medanie na licytację. Było to uderzeniem pioruna. Biura budowlane, wznoszące wokół Medany kilkaset will w celach spekulacyjnych, z miejsca przerwały budowę. W dziennikach zaroiło się od ogłoszeń, oferujących działki w Medanie.
— Warjaci, skończeni warjaci! — wołał Czaban. — Przyjdzie lato i będziemy mieli zatrzęsienie gotówki.
— Do lata trzeba wytrzymać — odpowiedział Murek.
— I wytrzymamy!
— Wątpię.
Całe noce spędzali na wertowaniu bilansów, na układaniu preliminarzów, na szukaniu możliwości przetrwania. W ciągu dnia odbywali konferencje z kierownikami, z delegatami pracowników, z właścicielami przedsiębiorstw handlowych, które chciały się już likwidować, z wierzycielami, którzy gotowi byli ułożyć się na pięćdziesiąt, bodaj na czterdzieści procent, byle wycofać część gotówki.
Pani Czabanowa płakała całemi dniami i sam jej widok, istne uosobienie klęski, doprowadzał Czabana do ostatecznej furji. W końcu wyprowadził się od siebie do córki i zięcia. Tunka miała tę dobrą stronę, że nie przejmowała się sytuacją Medany. Była pogodna i nie działała na nerwy. Zięć, chociaż usposobiony dość pesymistycznie, nie opuszczał rąk i można było z nim wytrzymać. W jego tajemniczych codziennych wyjazdach do Warszawy, Czaban był skłonny dopatrywać się też jakiej takiej nadziei. Sądził, że zięć na własną rękę szuka ratunku, a nie chciał go wypytywać, gdyż będąc z natury przesądnym, bał się zapeszyć jego zabiegi.
Któregoś dnia zapytał natomiast Tunkę:
— Jak myślisz, poco on ciągle lata do miasta, a?
— Nie wiem — wzruszyła ramionami.
— Jakto? I nie interesujesz się tem?
— Przypuszczam, że poprostu ucieka od... nudów.
— Gadasz głupstwa. Taki on do hulanek i kobiet, jak ja do robótek ręcznych.
— Nie twierdziłam, że hula, a nawet myślę, że mnie nie zdradza. Nudzi się jednak ze mną. Gdy tylko wolny jest od pracy, zaraz wyjeżdża.
— Ach, wy, baby! Wiecznie narzekacie.
— Wcale nie narzekam.
— Cóż ty jemu możesz zarzucić?
— Nic też nie zarzucam. Jest zupełnie... poprawny.
— No widzisz. Ja ci go wybrałem, a ja się znam na ludziach.
W ten sposób zakończył rozmowę, bo przeczuwał, że Tunka nie jest szczęśliwa w małżeństwie i wolał tego z jej ust nie usłyszeć. Kochał córkę bardzo, a dowiedzenie się o tem, że nie jest szczęśliwa, byłoby nowym kłopotem i to w okresie, kiedy tak bez reszty zajęty był walką, do której musiał mobilizować całą swoją energję, wiarę i pomysłowość.
Nie zbywało mu na żadnym z tych trzech czynników, którym zawdzięczał swoje dotychczasowe powodzenie. Tym jednak razem trudno było o zwycięstwo.
Pewnego dnia, po długich kalkulacjach, podczas których doszedł do przekonania, że jakoś zdołają wytrwać do lata, powiedział zięciowi:
— Aż serce się kraje, że nie mamy z tobą jakiejś głupiej sumki.
— Owszem — zaśmiał się Murek. — W kasie jest czterysta z czemś złotych.
— Nie kpij. Nie chodzi o kasę. Medana nie ma forsy. Ale żebyśmy mogli wytrzasnąć dla siebie kilkaset tysięcy. Zastanów się tylko, a sam skapujesz.
— Żeby spakować manatki i zwiać?
— Głupiś, bracie. Ty nie rozumiesz na czem polega sztuka robienia interesów.
— A mianowicie?
— To nie sztuka zarobić na prosperującem przedsiębiorstwie. Sztuka zarobić na plajtującem! Pomyśl! Ho, ho! Gdybym miał teraz pół miljona w kieszeni! Nawet nie pół! Wystarczyłoby dwieście, trzysta tysięcy.
— Cóżbyś zrobił?
— Co?... Oto, przedewszystkiem cofnąłbym wszystkie płatne artykuły z pism. Przeciwnie, sam na lewo i na prawo opowiadałbym, że z Medaną koniec. Plajta!
Murek kiwnął głową:
— Teraz rozumiem. Chciałbyś skupić akcje.
— Po djabła akcje! Wierzytelności! Wierzytelności! Możnaby je wtedy nabywać za dwadzieścia, za piętnaście, za dziesięć procent! I te wille też. Przecie w razie plajty Medany, w razie zamknięcia kasyna i sanatorjów, one nie będą więcej warte, niż budulec na rozbiórkę! A elektrownia?
— To prawda — przyznał Murek. — Ale czy opłaciłoby się pakować w ten interes jeszcze cokolwiek?
— Kokosy! Kupić na licytacji tę elektrownię! Co? A?...
— A w razie plajty?... A jeżeli lato nic nie da?...
— Musi dać! Po zlicytowaniu zaś elektrowni — entuzjazmował się Czaban — upada i kontrakt z nią zawarty przez nas. Zatem nowy właściciel będzie mógł dyktować za prąd takie ceny, jakie zechce.
— No, możemy się nie zgodzić.
— Frajerze! Ale my się zgodzimy, bo elektrownia będzie naszą własnością!
Zerwał się i zaczął biegać po pokoju:
— Forsy mi dajcie! Forsy! Marne dwieście tysięcy!
— Daj spokój — reflektował go Murek. — Gdybyśmy nawet skąd wydobyli te pieniądze, wolałbym je schować na wszelki wypadek, niż ryzykować, że po plajcie wyjdziemy bez portek.
Czaban zatrzymał się przed nim:
— A z czem tu przyszedłeś, a?...
— Ja z niczem, ale ty.
— No, więc ty nic nie stracisz, tylko ja. A ja gotów jestem raczej stracić więcej, niż pozwolić takiej okazji przemknąć się mi pod nosem. I łeb mi pęka, by wykombinować owe dwieście
Uwagi (0)