Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
Długi Icchok ściągał z grzbietu cuchnący łachman i podrzucał w górę. Josełe Żółtko chichotał niegłośno, a dźwięk ten przypominał śmiech i łkanie. Kuba Wałach kucał, ściskał skronie łokciami, wydawał cienki pisk: „Iiii!” Na wszystkich piętrach ruch, ożywienie. Z drugiego piętra wyglądał ciekawie Kalman Drabik. Kupiec Mordarski ze złością zatrzaskiwał lufcik. Buba-przekupka stawiała bliżej fotel ze starym Papiernym. Przed szopą stał obojętnie Mordchaj i żółtym wojłokiem czyścił cholewy, a z głębi suteryny po schodkach gramolił się czarny pająk — przygarbiony korpusik, wiotkie nogi, cienkie ręce załamane w geście zdumienia i podziwu — Jankiel Zajączek w krawieckim fartuchu. Słuchali, rozmawiali cicho. Za morzem publiczność czeka na koncert Natana Lercha. Tam kwiaty, oklaski, brawo, bis. Tam noszą za nim instrument kibice, a po koncercie zajeżdża pod teatr wielki czarny Ford. Tłum dźwiga go z entuzjazmem na ramionach, a on fika nogami w powietrzu, uśmiecha się, wzbrania, rozdaje autografy. Natan Lerch pisze raz po raz w karnetach i na swych fotosach, w poprzek białego gorsu koszuli. Pisze ukośnie, szeroko, krótkim i płynnym ruchem ręki, Lerch, Lerch, a ten ogonek pod nazwiskiem zna pół świata i pamięta ton jego słynnych skrzypiec. Gra, miłośnie dzierży gryf, muska wiotkimi palcami struny, oczy kieruje daleko w przestrzeń. Jak unosi lekki smyczek, cichnie i zamiera ostatni dźwięk. Publiczność siedzi cicho zamyślona — czarne fraki, wieczorowe suknie, trzepoczące wachlarze, woń perfum — i łowi wzrokiem najlżejszy ruch jego dłoni, łowi uchem najcichszy szmer instrumentu. Cisza, milczenie, potem burza radosnych oklasków i okrzyki. Brawo! Bis! A z ostatniego rzędu... Regina Zajączek wlecze się z suteryny na światło dzienne, podnosi w kierunku pierwszego piętra zielonoszarą twarz pokrojoną czarnymi zmarszczkami i ręce podnosi, płasko zgarniające łzy z policzków jak wodę. W zmrużonych oczach Reginy ogromna pokora. Nieśmiało, z zawstydzeniem podgląda Natana Lercha. Dla kogo gra? Dla siebie gra? Z pierwszego piętra leciał głos skrzypiec i trwał; im się zdawało, że nigdy nie ustanie. Czekają na Lercha w mieście Chicago, w mieście New York, w mieście San Francisco. A czy tutaj nikt nie pragnie, aby włożył frak i dał koncert? Natan Lerch był wyschniętym z głodu zdechlakiem, który niedołężnie i trwożliwie obejmował skrzypce. Tracił słuch; inni słyszeli muzykę, a z niego życie uchodziło wraz z lurą z kuchni gminnej, pięćdziesiąt groszy miska.
Mordka Caban krzyczał:
— Natan Lerch zszedł z afisza!
Kiedy rozlegał się hałas, machali ramionami. Pędzili precz bandę Barucha Oksa. Psykali, szeptali.
Stali w głębi podwórza wszyscy — wychudzeni w tym czasie do niemożliwości, jak cienie, a ich szepty rozpraszały się, ulatywały w powietrze pajęczyną nietrwałych, szybkich gestów.
— Ach, jak pięknie Natek gra.
Chaskiel-stróż kołysał się w zamyśleniu oparty na miotle i słuchał z przymkniętymi oczami, z pochyloną głową.
Fajwel Szafran, synowie Nahum i Szulim, córka Estusia, zagnieździli się zimą u Natana Lercha. Natan leżał trawiony gorączką tyfusową, na ziemi, bo jakiś „dziki” wyciągnął spod niego żelazne łóżko. Przez wybite okna wdzierał się do środka śnieg z wiatrem i wysiedleńcy rozłożyli legowiska naokoło małego piecyka z rurą. Pewnego dnia zjawił się kupiec Lewin, strząsnął szron z karakułowej czapki i zajrzał we wszystkie kąty, dokładnie zatykając chusteczką nos. Kiedy zobaczył bezwładne, suche ciało umieszczone na materacu, pokręcił smętnie głową i zapytał, kto siedzi przy chorym. Wyjął dziesięć złotych i zaciśniętą pięść wetknął w dłoń Estusi. Uszczypnął dziewczynę w policzek z wdzięczności. Był przyjacielem nieboszczyka Lercha-ojca. Obiecał, że wstąpi. Ma interes do Natana. Poszedł, a Estusia przez dwa tygodnie obracała chorego, troskliwie opatrywała odleżyny, myła zaognioną skórę i w gorącej wodzie z solą i obierzynami moczyła mu stopy. Sura-przekupka zapewniała, że obierki kartoflane „wyciągają zapalenie”. A Chaskiel-stróż pomógł Estusi wypełnić kartki żywnościowe dla Lercha. W tym czasie Natan leżał jak kloc i bredził. Kobiety z całej kamienicy schodziły się dawać rady, wywiadywać o zdrowie, znosić wrzątek. Co kto pod ręką miał. Wszyscy żyli tym, czy Natan tyfus przetrzyma.
Przetrzymał. A kiedy otworzył oczy, rudera wypełniona była tłumem „dzikich”. Przez uchylone, niedomykające się i pozbawione zamków drzwi swobodnie zaglądali do środka przechodzący sąsiedzi. Oddechy smużyły się w nieogrzanym mieszkaniu, a blaszana koza rozpraszała duszącą woń dymu, smażeniny i słabiutkie powiewy nagrzanego powietrza, wirującego wokół zakopconych rur. Jakaś kobieta z krzykiem ściągała przypalone szmaty z rury, a Długi Icchok podkładał śmiecie na ogień i śmiał się. Obnażona do pasa Estusia trzymała w rękach stanik i biła wszy. Nahum i Szulim przy oknie otworzyli jeden modlitewnik. Fajwel Szafran zawinięty w obszarpany tałes modlił się cicho i kołysał w ciasnym kącie pomiędzy rozpaloną, czerwoną rurą a wyrkiem, na którym beztrosko przebierało nóżkami niemowlę, wydobyte przed chwilą z wilgotnych gałganów. Miało szarą pomarszczoną twarzyczkę i przezroczyste, sine ciałko. Mężczyzna w żółtym damskim swetrze kroił ostrożnie chleb na parapecie okna i odwrócony opędzał się od natrętów kopniakami wymierzanymi na oślep. Mordka Caban i Kuba Wałach bili się, przeskakując materace i zmorzonych snem ludzi. Na środku, potrącana przez nich, pięcioletnia dziewczynka siedziała na nocniku i dłubała w nosie z ponurą, zaciętą miną. Ktoś uniósł się raptem, usiadł na wyrku, zawołał przed siebie: „Pesia, czy jesteś już gotowa z tym jedzeniem?” Wieczorem, po całym dniu włóczęgi, „dzicy” zajęci byli czynnościami, które wykonywali ze szczególną pasją i uwagą: biciem insektów i przyrządzaniem posiłku z nagromadzonych resztek. Chlupnęło z przewróconego naczynia. Mężczyzna w żółtym swetrze krzyknął do przebiegającego Cabana i dał mu pięścią w kark. Mordka Caban runął przez otwarte drzwi do sieni.
— Ludzie, przecież nie można tego tak zostawić. W nocy ktoś wstanie, wdepnie i nie daj Boże złamie nogę.
Leniwie poruszali się w ciasnym przejściu, gotowiąc do snu. Stara Żydówka chwyciła wnuczkę.
— Lusia, dosyć. Zejdź już. Wydłubiesz sobie dziurę w nosie, jak tak dłużej będziesz siedziała.
I uniosła ją razem z emaliowanym nocnikiem. Mężczyzna okryty wojskowym szynelem rzucał się w kącie i bredził.
Mordka Caban krzyknął:
— Żydzi, słuchajcie, rabina ugryzła pchła!
A Fajwel Szafran zamachał połami tałesu.
— Ćśś!
Banda Barucha Oksa gwizdała na palcach. Płaskonosy Nahum zamknął drzwi do sieni i oparł się o nie plecami. Rozległ się cichy, drżący głos. Wzbił się rozpaczliwym zawodzeniem, lamentem, urósł do krzyku i wypełnił ruderę. Wśród leżących bezwładnie pod ścianami zapanowało poruszenie.
Wynurzyły się z kątów szare widma okryte luźno łachmanami. Szli, pełzli.
— Kto tu naniósł tyle błota? Skąd się wzięło tyle śniegu? Utopić się można!
Kobieta, która weszła z dzieckiem na ręku, ostrożnie mijała leżących, kierując się w stronę ściany ogrzanej wylotem rury — powyginanej za pomocą kolanek i wpuszczonej w surowe cegły. Za nią topniały pecyny śniegu.
— A moje miejsce? Kto zajął? Gdzie ja się z tym dzieckiem teraz podzieję? — Szarpała szynel, bez skutku. Mężczyzna mamrotał nieprzytomnie przez sen. Nie ruszył się z miejsca. Wreszcie usiadła i wsparła się o niego. Wyjęła stopy z bucików i odpoczywając długo poruszała palcami. Dziecko zasnęło natychmiast, tak jak je ułożyła na podłodze, uczepione brzegu wojskowego szynela. — Wczoraj jeszcze człowiek miał gdzie spać — narzekała. — Ostatnie miejsce i kawałek dachu nad głową zabiorą, jak się tylko odwrócisz. Co za ludzie!
Podawali naprzód głowy, wyciągali szyje. Słabe uśmiechy powlokły tkliwością twarze charłaków. Bez słów gromadzili się koło Szafrana śledząc, jak poprawia i owija ściśle rzemieniem filakterii ramię, czoło, kark.
Przygnieciony mężczyzna uniósł łokieć. Jeszcze chrapał; i dopiero po długiej chwili powstał z legowiska, przetarł oczy i zdumiony spojrzał na wymizerowaną, drobną kobiecinę, która siedziała oparta o niego stanowczo.
— Na kim się opierasz? Znajdź sobie trupa.
Machnął ręką, naciągnął szynel na głowę i zasnął. Wszedł Długi Icchok niosąc szufladę pełną papierów. Gniótł arkusze, rzucał je do piecyka. Wionęło popiołem. W zadymionym powietrzu wirowały sadze. Długi Icchok grzał ręce uśmiechając się cicho, a ogień zabarwił mu czerwonawo cienkie uszy. Kobieta z patelnią podeszła do kozy. Odepchnęła Icchoka łokciem.
— Wynocha, tymi papierzyskami zdusisz tylko ogień. Już cię tu nie ma, łachmaniarzu.
Długi Icchok przykucnął na piętach pod ścianą w sieni i przez otwarte na oścież drzwi słuchał modlitwy, którą ciągnął Fajwel Szafran, a kobieta postawiła patelnię na piecyku wrzuciwszy tam przedtem kłąb oblanych naftą szmat. Zapłonęło; z patelni rozszedł się odór nieczyszczonego oleju i smażonej cebuli. Pogrzebaczem broniła innym dostępu do ognia. Tłusty, czarny dym walił kłębami z kozy.
Wargi Fajwela poruszały się cicho, palce przebierały fałdy tałesu. Nozdrza rozchyliły się. Pokręcił brodą zniecierpliwiony, jakby mu coś przeszkadzało. Charłacy patrzyli w napięciu na jego usta, nagie, różowe w kędzierzawej gęstwie ciemnej brody.
— Lusia, nie podchodź do rury, bo spalisz włosy. — Dziewczynka obciągnęła sukienkę. Tarła brudnymi piąstkami twarz i przeraźliwie ziewała. — Zaraz będzie kolacja, Lusia... Co się tak pchasz? Chwileczkę, już kończę i zwalniam.
Mężczyzna w żółtym damskim sweterku pokroił chleb na parapecie i podszedł do kozy z okopconym czajnikiem. Łakomie, długo patrzył na smażeninę, na zatłuszczone olejem i sadzami ręce kobiety. Przegarnęła żar, sparzony kciuk wetknęła do ust i ssała. Przysunął się blisko i smutnym, upartym spojrzeniem śledził, jak ciemnieje zawartość patelni. Wiatr wydmuchiwał z piecyka dym. Ramię przy ramieniu mężczyzna i kobieta patrzyli nieruchomo w dogasający ogień.
— Sza!
— Rabina ugryzła pchła!
— Ha, ha, ha, ha, ha!
Banda Barucha Oksa pokrzykiwała dla rozgrzewki w zimnej sieni.
Otworzyły się sklejone powieki. Ostry, daleki wzrok Fajwela nie dostrzegał już rudery zrujnowanej ani otaczających go kołem postaci, łachmanów pełnych wszy, twarzy udręczonych i sczerniałych, oczu wpatrzonych w niego w oczekiwaniu na słowo. Gdzieś tam w zakamarkach rudery rozległ się pobożny szloch. Pełzli ze swych barłogów bliżej, a którzy sił nie mieli zwlec się z legowiska, popodnosili głowy i w półmroku błyszczały dziką gorączką ich oczy. Dawid przystanął na progu, słuchając żarliwego zawodzenia, lamentu bez końca, surowej melodii złożonej z paru taktów. Charłacy sunęli z ciemnych kątów. Blade twarze, wykrzywione, zbliżały się ku niemu. Szepczą. Co oni tam szepczą? Co to za tłum? Skąd? Ramiona złożone do modlitwy, wyciągnięte ku niebu, załamane w uniesieniu i gniewie. Mokry, ciemny dzień; co to był za dzień? „Trupy znoo!” Przed bramą kamienicy zatrzymał się wózek i brudny chudzielec wrzasnął — młodociany pomocnik Eliasza — a potem chyłkiem wyniósł się, zgorszony zaciętością i zgiełkiem zuchwałego życia. Za drzwiami Natana Lercha tłum, Estusia blada i cicha jak topielica, a wokół niej wrzawa, krzyk.
— Sza!
„Dzicy” po modlitwie przycichli. Ogarki świec przygasały, piecyk stygł. Fajwel Szafran osunął się pod ścianę zmęczony. Płaskonosy Nahum składał starannie tałes i sadze z rury wzbiły się w powietrze. Szulim szybko zwijał rzemienie tefilin. Tłum układał się pokotem do snu. Estusia odwróciła się, poprawiła poduszkę pod głową Natana i poruszyła na nogach koc. Mrowiło się na podłodze w ciasnocie i półmroku.
Kiedy Dawid chodził na tamtą stronę kupować żywność — w uszach miał gwar głosów z rudery, przed którą zawsze się zatrzymywał wstrząśnięty. „Dzicy” rzucali się z krzykiem na niego, wyciągając pieniądze, zaklinając o kupno bułki. Ich potrzeby były nie na jego siły. Estusia wychodziła na schody i ukradkiem wsuwała mu parę złotych na chleb dla chorego — nosił i dla Lercha, ale nigdy o tym w domu nie mówił, jakby okradał ich z czegoś, o czym nie powinni wiedzieć. Żywność była cenniejsza niż życie. Przywykł do tego, że mija stale wachę i jakoś wraca, z czasem otępiał. Dowiedział się, że strach to największe zło, i chodząc zakazanymi ulicami nauczył się w porę zdejmować opaskę z gwiazdą, odruchowo zwalniać kroku, mijać obojętnie Niemców, policjantów i nie wpadać w popłoch. Bał się dalej, lecz to był już inny strach. Zauważył, że przedwczesna ucieczka ściąga pogoń i lepiej do ostatka zachować pewność siebie. Myślał z zimną krwią o tych, którzy pozostawali za murem, i uważał, że jego jednego oszczędził jakoś los. Chłodno oceniał swe możliwości, nie były widocznie złe. Dbał o wygląd, aby zaniedbaniem i brudem nie zwracać uwagi. Martwił się, czy jest „podobny do Żyda”; i wychodząc z domu starannie czyścił buty, ubranie. Chmurnie, surowo, podejrzliwie badał odbicie w lustrze.
Szarawe, nijakiego koloru włosy i przedziałek z lewej strony. Gorzki grymas w kącikach szerokich ust. We własnej twarzy uderzało go coś. Wiedział, co. Nieśmiałe spojrzenie piwnych oczu umykało płochliwie w bok, a kiedy starał się to powściągnąć i patrzeć ostro, wtedy było jeszcze gorzej. Spojrzenie nabierało dzikości, w której każdy mógł się łatwo dopatrzeć trwogi. Chodził z opuszczoną głową, nie patrząc na mijane patrole ani na przechodniów, i tak było lepiej. Chwilami nie umiał powstrzymać nagłego odruchu: raptem stawał w tłumie, unosił głowę i nabierając tchu patrzył zmrużonymi oczami daleko przed siebie, wysoko przed siebie... Wówczas — dobrze o tym wiedział — twarz nabierała wyrazu bolesnej niepewności i jakiś skryty uśmiech, nieśmiały grymas był wynikiem chwilowego zapatrzenia. Dawno, w szkole, kiedy badali ich klasami na przeglądzie lekarskim, dowiedział się o swym krótkowidztwie. Niebezpiecznego zmrużenia oczu nie łączył z faktem, że ma krótki wzrok. Wiedział, że gdy mruży oczy i patrzy daleko przed siebie z wyciągniętą szyją, wówczas właśnie, zalękniony, spłoszony, przebudzony w obcym tłumie, jest „podobny do Żyda”. Szedł i wracał. Po przekroczeniu muru, kiedy mijało napięcie, weselał, oddychał swobodnie i z ulgą; krzywił się ot tak, bez powodu, wywijał wargi w cynicznym grymasie i zamiast odpowiedzi przechylał głowę na lewe ramię. Gestykulował niepowściągliwie i strach, skrępowanie, odruchowa powaga rozpraszały się w gmatwaninie bezcelowych ruchów, spojrzeń i podskoków. Nie bał się być sobą i było mu lżej.
Czymś ludzie muszą się różnić, skoro na pierwszy rzut oka poznają wzajemnie swą przeszłość. Ale czym? Nikt o tym wyraźnie nie mówił. Podpatrywał zachowanie innych, wygląd, ubiory, gesty i sposób mówienia. Mijając mur, zaczął rozróżniać zmianę akcentu; przechodnie z ulicy Wolskiej mówili tym samym językiem inaczej niż mieszkańcy Krochmalnej, chociaż odległość między nimi mogła wynosić kilkaset kroków. Były inne, dziwniejsze różnice, ponieważ ci z Płockiej
Uwagi (0)