Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖
Życie Henryka Brulard to powieść opublikowana w 1890 roku autorstwa Stendhala o charakterze autobiograficznym.
Henryk Brulard to jeden z licznych pseudonimów pisarza. Akcja rozpoczyna się refleksją głównego bohatera nad życiem w obliczu zbliżających się pięćdziesiątych urodzin (w rzeczywistości Stendhal miał wtedy już 52 lata). Zastanawia się nad wzorcem życia mężczyzny, nad publiczną karierą (której również sam doświadczył), a także uwikłaniem w związki z kobietami. W tym kontekście Stendhal wspomina swoją matkę, która zmarła, gdy on miał zaledwie siedem lat. Powieść przywołuje nie tylko różne wydarzenia z życia twórcy, lecz także jest jego pogłębioną refleksją nad życiem.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze – uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
To była moja główna zgryzota. Mężczyzna powinien był być — wedle mnie — namiętnym kochankiem, a równocześnie wnosić radość i życie w każde towarzystwo.
A jeszcze ta powszechna radość, ta sztuka podobania się wszystkim nie powinna się opierać na sztuce schlebiania gustom i słabościom: nie śniło mi się zgoła o tej stronie sztuki podobania się, która byłaby mnie prawdopodobnie oburzyła. Przyjemność, której pragnąłem, to była czysta radość Szekspira w jego komediach, swoboda, która panuje na dworze wygnanego księcia w lesie ardeńskim.
Ta czysta i lotna radość na dworze starego prefekta-libertyna, do tego znudzonego i dewota, jak sądzę!!!
Absurd nie może sięgać dalej; ale moje nieszczęście, mimo że oparte na absurdzie, było mimo to niemniej realne.
Te milczenia, kiedy byłem w salonie pana Daru, doprowadzały mnie do rozpaczy.
Czym byłem w tym salonie? Nie otwierałem ust, jak mi mówiła później pani Le Brun, margrabina de [Grave]. Hrabina d’Oraison wspomniała mi niedawno, że pani Le Brun lubi mnie; poprosić ją o jakieś objaśnienia co do miny, jaką miałem w salonie pana Daru w czasie mego pierwszego pobytu, z początkiem 1800.
Umierałem z przymusu, ze skrępowania, z niezadowolenia z samego siebie. Kto byłby mi powiedział, że największa radość mego życia spadnie na mnie w pięć miesięcy później!
„Spadnie” to jest właściwe słowo: spadła ona z nieba, ale i tak płynęła z mojej duszy. Ta dusza była moją jedyną ucieczką przez cztery czy pięć miesięcy, przez które mieszkałem u pana Daru.
Wszystkie męki salonu i jadalni znikały, kiedy sam w mojej izdebce z widokiem na ogrody powiadałem sobie: „Czy mam zostać kompozytorem muzycznym, czy też pisać komedie jak Molier?”. Czułem, mglisto co prawda, że nie znam na tyle ani świata, ani siebie, aby się zdecydować.
Od tych wielkich myśli odciągał mnie inny problem, o wiele bardziej ziemski i bardziej natrętny. Pan Daru, ten ścisły człowiek, nie rozumiał, czemu ja nie wstępuję do Szkoły Politechnicznej lub też, jeśli ten rok był stracony, czemu nie prowadzę dalej moich studiów, aby stanąć do egzaminu w przyszłym roku, w sierpniu 1800.
Ten surowy starzec dawał do zrozumienia z wielką grzecznością i miarą, że wyjaśnienie jest w tej sprawie nieodzowne. Właśnie ta miara i ta grzeczność, tak nowa dla mnie, to „pan”, które pierwszy raz słyszałem z ust krewnego, podsycały moją nieśmiałość i moją szaloną wyobraźnię.
Tłumaczę to sobie teraz. Widziałem bardzo dobrze kwestię zasadniczą, ale te grzeczne i niezwykłe przygotowania kazały mi podejrzewać jakieś nieznane i przerażające przepaście, z których nie zdołam się ocalić. Paraliżowały mnie dyplomatyczne maniery zręcznego eks-prefekta, którym nie umiałem wówczas dać właściwego miana. Wszystko to sprawiało, że byłem niezdolny bronić wręcz moich poglądów.
Brak pobytu w kolegium czynił ze mnie dziesięcioletnie dziecko w stosunkach ze światem. Sam widok osobistości tak imponującej, przed którą drżał cały dom, zaczynając od żony i najstarszego syna, mówiącej do mnie sam na sam i przy zamkniętych drzwiach, sprawiał, że niepodobna mi było wyrzec dwóch słów z sensem. Widzę dziś, że ta twarz starego pana Daru, z okiem nieco kosym, była dla mnie istnym
Nie widzieć tego oblicza było najwyższym szczęściem, jakie mi mógł dać.
Wielkie wzruszenie niweczy we mnie pamięć. Może stary Daru powiedział mi coś w rodzaju: „Drogi kuzynie, trzeba by coś postanowić do tygodnia”.
W bezmiarze mej nieśmiałości, mojej trwogi i pomieszania, zdaje mi się, że spisałem sobie zawczasu rozmowę, jaką chciałem mieć z panem Daru.
Przypominam sobie tylko jeden szczegół tego straszliwego widzenia. Powiedziałem, w słowach mniej jasnych:
— Ojciec zostawia mi mniej więcej swobodę postępowania.
— Widzę to aż nadto dobrze — odparł pan Daru, z ową wymowną intonacją, która mnie bardzo uderzyła u człowieka tak pełnego miary oraz nawyku dyplomatycznych omówień.
To słowo mnie uderzyło; wszystkiego innego zapomniałem.
Byłem bardzo zadowolony z mego pokoiku na ogrody między ulicą de Lille a Uniwersytecką, z widokiem na kawałek ulicy Bellechasse.
Dom należał niegdyś do Condorceta, którego ładna wdowa żyła wówczas z panem Fauriel (dziś z Instytutu, prawdziwego uczonego, kochającego wiedzę dla niej samej — rzecz rzadka w tej korporacji).
Condorcet, aby nie być nękany przez ludzi, kazał sobie zrobić drabinkę, przy pomocy której drapał się na trzecie pięterko (ja mieszkałem na drugim) do pokoju nad moim. Jakby mnie to było przejęło trzy miesiące temu! Condorcet, autor owego Szkicu przyszłego postępu110, który czytałem z entuzjazmem dwa albo trzy razy!
Niestety! Serce moje było odmienione. Z chwilą gdy byłem sam i spokojny, skoro pozbyłem się mej nieśmiałości, wracało to głębokie uczucie: „Więc Paryż to tylko tyle?”.
To znaczyło: „To, czego tyle pragnąłem jako najwyższego dobra, rzecz, której poświęciłem moje życie od trzech lat, nudzi mnie”. To nie poświęcenie trzech lat bolało mnie; mimo obawy przed wstąpieniem do Szkoły Politechnicznej na rok przyszły kochałem matematykę. Straszliwa kwestia, której inteligencja moja nie była zdolna ogarnąć, była: „Gdzie tedy jest szczęście na ziemi?”. I czasami dochodziłem do tego pytania: „Czy istnieje szczęście na ziemi?”.
Brak gór zgubił absolutnie Paryż w moich oczach.
Strzyżone drzewa w ogrodach dorżnęły go.
Bądź co bądź — i robi mi przyjemność stwierdzić to dzisiaj (w 1836) — nie byłem niesprawiedliwy dla pięknej zieloności tych drzew.
Czułem raczej, niż mówiłem sobie jasno: „Forma ich jest żałosna, ale co za rozkoszne kępy zieloności z uroczymi labiryntami, po których błądzi wyobraźnia!”. Ten ostatni szczegół jest dzisiejszy. Czułem wówczas, nie rozróżniając zbytnio przyczyn. Spostrzegawczości, która nigdy nie była moją silną stroną, brakło mi zupełnie; byłem niby narowisty koń, który widzi nie to, co jest, ale urojone przeszkody lub niebezpieczeństwa. Dobre było to, że serce mi się wzdymało i że szedłem dumnie na największe niebezpieczeństwa. Jestem jeszcze dzisiaj taki.
Im dłużej wałęsałem się po Paryżu, tym bardziej mi się nie podobał. Rodzina Daru była bardzo uprzejma dla mnie, pani Cambon komplementowała mnie za mój surdut „artystyczny”, oliwkowy z aksamitnym kołnierzem. „Bardzo w nim panu dobrze” — powiadała.
Pani Cambon zaprowadziła mnie do muzeum z kimś z rodziny i z niejakim panem Gorse czy Gosse, tęgim pospolitym chłopakiem, który po trosze zalecał się do niej, ona zaś umierała z melancholii, straciwszy przed rokiem jedyną, szesnastoletnią córkę.
Wyszliśmy z muzeum, ofiarowano mi miejsce w powozie; wróciłem pieszo po błocie i, oczarowany dobrocią pani Cambon, wpadłem na wspaniały pomysł, aby zajść do niej. Zastałem ją sam na sam z panem Gorse.
Bądź co bądź uczułem całą rozciągłość — lub część rozciągłości mego głupstwa.
„Ależ czemu pan nie wsiadł do powozu?” — spytała pani Cambon zdziwiona.
Znikłem po upływie minuty. Pan Gorse musiał mieć o mnie ładne pojęcie! Musiałem być osobliwym problemem w rodzinie Daru; z pewnością odpowiedź wahała się między „to wariat” a „to idiota”.
Pani Le Brun, dziś margrabina de [Grave], powiadała mi, że wszyscy mieszkańcy tego małego salonu zdumieni byli moim zupełnym milczeniem. Milczałem przez instynkt, czułem, że nikt by mnie nie zrozumiał. Tym gębom mówić o moim tkliwym uwielbieniu dla Bradamanty! Owo milczenie było najlepszą polityką, był to jedyny sposób, aby zachować trochę osobistej godności.
Jeśli kiedy jeszcze spotkam tę inteligentną kobietę, muszę ją wziąć na spytki, iżby mi powiedziała, czym byłem wówczas. W istocie, nie wiem. Mogę jedynie notować stopień szczęścia, jakiem odczuwał. Ponieważ zawsze grzebałem się później w tych samych ideach, jak zgadnąć mój stosunek do nich wówczas? Studnia miała dziesięć stóp głębokości, za każdym rokiem przydawałem pięć stóp; teraz, przy stu dziewięćdziesięciu stopach, jak zyskać obraz tego, czym była w lutym 1800, wówczas gdy miała tylko dziesięć stóp?
Podziwiano mego kuzyna Mure (wyblakłego szefa z Ministerium Handlu), istotę na wskroś prozaiczną, dlatego że wracając wieczór koło dziesiątej do domu pana Daru (ulica de Lille nr 505), szedł pieszo, aby wstąpić na ulubione ciasteczka na rogu ulicy Gaillon.
Ta prostota, ta naiwność łakomstwa, które by mnie rozśmieszyły dziś w chłopcu szesnastoletnim, przepełniały mnie zdumieniem w 1800. Nie wiem nawet, czy jednego wieczora nie wyszedłem w ową straszliwą wilgoć paryską, której nienawidziłem, aby zajść na te same ciasteczka. Było to trochę dla przyjemności, a wiele dla chwały. Przyjemność była nędzna, a chwała, zdaje się, także; jeżeli ktoś zwrócił uwagę, ujrzał w tym z pewnością jedynie płaskie naśladownictwo. Byłem daleki od naiwnego wyznania pobudek tego kroku; byłbym ja z kolei oryginalny i szczery i może moja wyprawa o dziesiątej wieczór wyłudziłaby uśmiech tej znudzonej rodzinie.
Choroba, która kazała doktorowi Portal drapać się na moje trzecie piętro w pasażu Sainte-Marie (ulica du Bac), musiała być poważna, bo straciłem wszystkie włosy. Nie omieszkałem kupić peruki, a mój przyjaciel Edmund Cardon nie omieszkał jej pewnego wieczora zarzucić na karnisz u portiery w salonie swojej matki.
Cardon był bardzo szczupły, bardzo wysoki, doskonale wychowany, bardzo bogaty, o miłych manierach, cudowna lalka, syn pani Cardon, pokojówki królowej Marii Antoniny.
Cóż za kontrast między Cardonem a mną! Mimo to zbliżyliśmy się. Byliśmy przyjaciółmi w czasie bitwy pod Marengo, był wówczas adiutantem ministra wojny Carnota; pisywaliśmy do siebie aż do 1804 lub 1805. W 1815 ten chłopiec wykwintny, szlachetny, uroczy strzelił sobie w łeb, widząc, że aresztują marszałka Neya, jego powinowatego. Nie był skompromitowany w niczym, było to zupełnie przelotne szaleństwo spowodowane bezgraniczną próżnością dworaka, który nagle miał marszałka i księcia za kuzyna. Od 1803 lub 1804 kazał się nazywać Cardon de Montigny, przedstawił mnie swojej żonie, bogatej i eleganckiej, jąkającej się nieco, która robiła wrażenie przestraszonej żywiołową energią tego allobrockiego górala. Syn tego dobrego i miłego chłopca nazywa się pan de Montigny, jest radcą czy audytorem przy Sądzie Apelacyjnym w Paryżu.
Ach, ileż dobrego zrobiłaby mi wówczas dobra rada! Ile dobrego zrobiłaby ta sama dobra rada w 1821! Ale, do diabła, nigdy mi jej nikt nie użyczył. Zrozumiałem to około 1826, ale było już prawie za późno, zresztą zanadto byłoby to sprzeczne z mymi przyzwyczajeniami. Widziałem później jasno, że to jest sine qua non w Paryżu, ale też byłoby mniej prawdy i oryginalności w moich pomysłach literackich.
Co za różnica, gdyby pan Daru lub pani Cambon byli mi powiedzieli w styczniu 1800: „Drogi kuzynie, jeżeli chcesz mieć jakieś znaczenie w społeczeństwie, musi dwadzieścia osób mieć interes w tym, aby dobrze mówić o tobie. Wybierz sobie tedy salon, nie zaniedbaj bywać tam w każdy wtorek (jeśli taki jest dzień przyjęć), staraj się być miły lub przynajmniej bardzo grzeczny dla każdej z osób, które bywają w tym salonie. Będziesz czymś w świecie, będziesz miał nadzieję zdobyć uroczą kobietę, kiedy będziesz miał poparcie dwóch lub trzech salonów. Po dziesięciu latach stałości salony te, jeżeli je wybierzesz w naszej sferze, doprowadzą cię do wszystkiego. Najważniejsze to stałość: nie opuścić żadnego wtorku”.
Oto czego mi wiecznie brakło. Oto sens wykrzyknika pana Delécluze (z „Debatów” około 1828): „Gdybyś pan miał więcej wychowania!”.
Musiał widocznie ten zacny człowiek być bardzo przejęty tą prawdą, bo był wściekle zazdrosny o kilka powiedzeń, które ku memu wielkiemu zdziwieniu zrobiły wielki efekt, na przykład u niego: „Bossuet to bufon serio”.
W 1800 rodzina Daru przebywała ulicę de Lille i szła na pierwsze piętro do pani Cardon, eks-pokojowej Marii Antoniny, bardzo radej, że ma protekcję dwóch komisarzy wojennych tak wpływowych, jak pan Daru, komisarz-intendent, i Marcjal Daru, prosty komisarz. Tak tłumaczę ten stosunek dziś i źle robię; z braku doświadczenia nie mogłem sądzić o niczym w 1800. Proszę tedy czytelnika, aby nie przywiązywał wagi do tych tłumaczeń, które mi się wyrywają w 1836: to jest powieść mniej lub więcej prawdopodobna, to już nie historia.
Byłem tedy lub raczej zdawało mi się, że jestem bardzo dobrze przyjęty u pani Cardon w styczniu 1800.
Grano tam w szarady z przebieraniem, żartowano bez ustanku. Biedna pani Cambon nie zawsze tam przychodziła; wesołość ta raniła jej boleść, z której umarła w kilka miesięcy później.
Pan Daru (później minister) wydał właśnie Kleopedię, zdaje mi się, mały poemacik w rodzaju jezuickim, to znaczy w rodzaju poematów łacińskich fabrykowanych przez jezuitów około 1700. Zdawało mi się to płaskie i gładkie; jest już dobrych trzydzieści lat, jak to czytałem.
Pan Daru, człowiek bez talentu (ale odgaduję to w wielkim sekrecie, dopiero pisząc to), był bardzo dumny z tego, że jest prezesem czterech stowarzyszeń literackich równocześnie. Od tego rodzaju głupstw roiło się w 1800 i nie było to takie czcze, jak nam się wydaje dzisiaj. Społeczeństwo odradzało się po terrorze roku 93 w strachu lat następnych. To stary Daru oznajmił mi z cichą radością o tej chwale swego najstarszego syna.
Kiedy raz wracał z jednego z owych towarzystw literackich, Edmund, przebrany za dziewczynę, zaczepił go na ulicy o dwadzieścia kroków od domu. To było paradne. Pani Cardon miała jeszcze wesołość z 1788, to by raziło naszą pruderię z 1836.
Pan Daru, wchodząc do domu, ujrzał, że ściga go dziewczyna, która rozpasuje spódnicę.
„Byłem bardzo zdziwiony — mówił — że w naszej dzielnicy możliwa jest taka ohyda”.
W jakiś czas potem zaprowadził mnie na posiedzenie jednego z towarzystw, którym przewodniczył. Zbierało się ono przy ulicy wyburzonej dla powiększenia placu Karuzelu, koło tej części nowej galerii, która na północ od placu sąsiaduje z osią ulicy Richelieu, o czterdzieści kroków bardziej na zachód.
Było wpół do ósmej wieczór, sale były
Uwagi (0)