Darmowe ebooki » Powieść » Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal



1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 43
Idź do strony:
odczuwałem w piętnastym roku żywo, ale byłem o wiele bardziej niż jakiekolwiek inne dziecko niezdolny sądzić ludzi i odgadywać ich rozmaite gierki. Toteż w gruncie nie mam wielkiego zaufania do wszystkich owych sądów, którymi wypełniłem kilkaset poprzednich stronic. Niewątpliwie prawdziwe są w tym tylko wrażenia; jedynie, aby dojść do prawdy, trzeba podnieść o tercję moje określenia. Oddaję je z chłodem człowieka czterdziestoletniego, którego zmysły stępiło doświadczenie.

 

Przypominam sobie wyraźnie, że kiedy mówiłem o mojej trudności z „minus przez minus” któremuś z luminarzy klasy, śmiał mi się w nos; wszyscy byli mniej lub więcej jak Paweł Teysseyre, uczyli się na pamięć. Słyszałem ich często przy tablicy, jak mówili z końcem dowodu: „Zatem oczywiste jest” etc.

„Nic nie jest dla was mniej oczywiste” — myślałem. Ale chodziło o rzeczy oczywiste dla mnie i o których mimo najlepszej woli niepodobna było wątpić.

Matematyka zważa tylko mały kącik przedmiotów (ich ilość), ale ma tę zaletę, że mówi jedynie rzeczy pewne, tylko prawdę i prawie całą prawdę.

Wyobrażałem sobie w czternastu latach, w 1797, że wysoka matematyka, ta, której nigdy nie umiałem, obejmuje wszystkie lub prawie wszystkie strony przedmiotów, tak że posuwając się naprzód, dojdę do wiadomości rzeczy pewnych, niewątpliwych i że będę mógł sobie dowieść do woli wszystkich rzeczy.

Długi czas minął, nim się przekonałem, że mój zarzut co do „minus przez minus daje plus” nie może absolutnie wejść raz w głowę pana Chabert, że pan Dupuy nigdy nie odpowie na to inaczej niż uśmieszkiem wyższości i że prymusy, do których się zwracałem, zawsze sobie będą drwili ze mnie.

Doprowadziło mnie to do tego, co sobie powiadam dziś jeszcze: musi widać „minus przez minus daje plus” być prawdą, skoro, najoczywiściej, wciąż stosując tę regułę w rachunku, dochodzi się do wyników prawdziwych i niewątpliwych.

Moim wielkim nieszczęściem była ta figura96:

Przypuśćmy, że RP jest to linia, która oddziela dodatnie od ujemnego; wszystko, co jest powyżej, jest dodatnie, wszystko, co poniżej, jest ujemne; w jaki sposób biorąc prostokąt B tyle razy, ile jest jednostek w prostokącie A, mogę zmusić prostokąt C, aby zmienił stronę?

I trzymając się niezdarnego porównania, które straszliwie ciągnący się grenobelski akcent pana Chabert czynił jeszcze niezdarniejszym, przypuściwszy, że własności ujemne to są długi jakiegoś człowieka, w jaki sposób mnożąc 10 000 franków długu przez 500 franków dojdzie on do tego, aby mieć majątek 5 000 000 franków?

Czy panowie Dupuy i Chabert są hipokryci jak ks[ięża], którzy przychodzą odprawiać mszę u dziadka, i czy moja ukochana matematyka jest tylko oszustwem? Nie wiedziałem, jak dojść do prawdy. Ach, jakże chciwie łykałbym słowo o logice lub sztuce znalezienia prawdy! Co za moment, aby mi objaśnić Logikę pana de Tracy. Może stałbym się innym człowiekiem, miałbym o wiele lepszą głowę.

Doszedłem moimi wątłymi siłami, że pan Dupuy może być blagier, ale że pan Chabert jest to próżny kołtun, niezdolny zrozumieć, aby mogły istnieć zarzuty, których on nie widzi.

Ojciec i dziadek mieli Encyklopedię Diderota i d’Alemberta in folio; jest to, lub raczej było, dzieło kosztujące 700 do 800 franków. Trzeba było ważnych przyczyn, aby skłonić mieszkańca prowincji do włożenia takiego kapitału w książki, z czego wnoszę dzisiaj, że przed moim urodzeniem ojciec i dziadek musieli zupełnie należeć do stronnictwa filozoficznego.

Ojciec z przykrością patrzał na to, jak przeglądałem Encyklopedię. Miałem najzupełniejsze zaufanie do tej książki z przyczyny niechęci, jaką miał do niej ojciec, oraz zdecydowanej nienawiści, jaką budziła w odwiedzających nas ks[iężach]. Wielki wikariusz i kanonik Rey, dryblas wycięty z tektury, wysoki blisko na sześć stóp, krzywił się niemiłosiernie przekręcając nazwisko Diderota i d’Alemberta. Grymas ten budził we mnie głęboką i serdeczną radość, dziś jeszcze przepadam za tym rodzajem przyjemności. Kosztowałem jej czasami w roku 1815, widząc, jak szlachta odmawiała odwagi Mikołajowi Buonaparte (bo takie było wówczas imię tego wielkiego człowieka)97, a mimo to od roku 1807 pragnąłem gorąco, aby nie podbił Anglii — gdzież się schronić wówczas? Starałem się tedy szukać rady w matematycznych artykułach d’Alemberta w Encyklopedii; ich zarozumiały ton, brak kultu dla prawdy zraziły mnie wielce; zresztą niewiele rozumiałem. Z jakim żarem ubóstwiałem prawdę wówczas! Jak szczerze uważałem ją za królową świata, w który miałem wejść! Nie widziałem absolutnie dla niej innych wrogów prócz ks[ięży].

Jeżeli „minus przez minus daje plus” sprawiło mi wiele zgryzot, można ocenić, co za kir oblekł mą duszę, kiedy zacząłem Statykę Ludwika Monge, brata znakomitego Monge, który miał przybyć egzaminować nas do Szkoły Politechnicznej.

Na początku geometrii powiedziane jest: „Daje się miano równoległych dwóm liniom, które przedłużone w nieskończoność nie spotkają się nigdy”. A na samym początku Statyki to straszliwe bydlę Ludwik Monge pisze mniej więcej tak: „Można uważać, że dwie linie równolegle spotkają się, jeśli je przedłużyć w nieskończoność”.

Miałem uczucie, że czytam katechizm, i to bardzo niezręczny. Próżno żądałem wyjaśnień od pana Chabert.

„Moje dziecko — rzekł przybierając ów ojcowski ton, tak bardzo nie do twarzy delfinackiemu lisowi, tę minę à la Edward Mounier (par Francji w 1836) — moje dziecko, dowiesz się później”.

I potwór, zbliżając się do ceratowej tablicy i kreśląc dwie równoległe bardzo blisko siebie, rzekł: „Widzisz sam, że można powiedzieć, iż w nieskończoności się spotkają”.

Omal wszystkiego nie rzuciłem. Świętoszek, sprytny i dobry jezuita byłby mnie nawrócił w tej chwili, komentując tę maksymę: „widzisz, że wszystko jest błędem, a raczej że nie ma nic fałszywego, nic prawdziwego, wszystko jest konwencją; przyjmij te konwencje, które ci najlepiej utorują drogę w świecie. Motłoch jest patriotyczny i zawsze zapaskudzi tę stronę kwestii; bądź tedy arystokratą jak twoi rodzice, a znajdziemy sposób wysłania cię do Paryża i polecenia wpływowym damom”.

Rozdział XXXV

Gdyby to umiał powiedzieć przekonywająco, zostałbym łajdakiem i miałbym dziś wielki majątek.

Wyobrażałem sobie świat w trzynastym roku wyłącznie wedle Sekretnych pamiętników Duclosa i Pamiętników Saint-Simona w siedmiu tomach. Najwyższe szczęście to było żyć w Paryżu, pisząc książki, ze 100 ludwikami renty. Marion mówiła mi, że ojciec zostawi znacznie więcej.

Zdaje mi się, że sobie powiadałem: „Prawdziwa czy fałszywa, matematyka wydobędzie mnie z Grenobli, z tego bajora, które mnie przyprawia o mdłości”.

Ale to rozumowanie wydaje mi się nad mój wiek. Pracowałem dalej, byłaby to zbyt wielka przykrość przerwać; ale byłem głęboko niespokojny i zasmucony.

Wreszcie przypadek zechciał, abym ujrzał wielkiego człowieka i abym nie został łajdakiem. Tutaj po raz drugi przedmiot przerasta opowiadającego. Będę się starał nie być przesadnym.

W moim ubóstwieniu dla matematyki słyszałem od jakiegoś czasu o młodym człowieku, słynnym jakobinie, wielkim i nieustraszonym myśliwym, który zna matematykę o wiele lepiej niż panowie Dupuy i Chabert, ale nie robi z niej rzemiosła. Jedynie, ponieważ jest niebogaty, dawał lekcje tej mętnej głowie, Anglèsowi (później hrabia i prefekt policji, wzbogacony przez Ludwika XVIII w epoce pożyczek).

Ale byłem nieśmiały, jak do niego przystąpić? Przy tym te lekcje były straszliwie drogie, 12 su godzina, jak je opłacić? (Ta cena wydaje mi się zbyt śmieszna; to było może 24 albo 40 su).

Wyspowiadałem się z pełnego serca dobrej ciotce Elżbiecie, która wówczas miała może osiemdziesiąt lat, ale jej wyborne serce i jej najlepsza głowa miały, jeśli możebne, nie więcej niż trzydzieści. Wspaniałomyślnie dała mi całą kupę talarów. Ale nie pieniądze musiały wiele kosztować tę duszę pełną najszczerszej i najsubtelniejszej dumy: trzeba mi było brać te lekcje w sekrecie przed ojcem, na jakież słuszne wymówki się narażała! Czy Serafia żyła jeszcze? Nie ręczyłbym, że nie. Jednakże byłem wielkim dzieckiem przy śmierci Serafii, bo dowiadując się o jej śmierci w kuchni, naprzeciwko szafy Marion, padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to cudowne oswobodzenie.

Wypadek ten, talary dane mi tak szlachetnie przez ciotkę Elżbietę, abym brał w tajemnicy lekcje od tego okropnego jakobina, zapobiegły temu, abym się stał na zawsze łajdakiem. Ujrzeć człowieka na miarę Greków i Rzymian, pragnąć umrzeć raczej niż nie być takim jak on — to było rzeczą jednej chwili, punto. („Non sia che un punto98”, Alfieri).

 

Nie wiem, w jaki sposób ja, tak nieśmiały, zbliżyłem się z panem Gros. (Fresk opadł w tym miejscu, ale byłbym jedynie płaskim romansopisarzem jak don Rugiero Caetani, gdybym starał się go uzupełnić. Aluzja do fresków Campo Santo w Pizie w ich stanie obecnym).

Bez świadomości, jak się tam dostałem, widzę się w małej izdebce Grosa, którą zajmował przy ulicy Św. Wawrzyńca, w dzielnicy najstarszej i najbiedniejszej w mieście. Była to wąska i długa ulica, wciśnięta między górę a rzekę. Nie wszedłem sam do tej izdebki, ale kto był moim towarzyszem nauk? Czy Cheminade? Na tym punkcie zupełne zapomnienie, cała uwaga duszy skupiła się widać na Grosie. (Ten wielki człowiek umarł od tak dawna, że mogę go pisać bez „pan”).

Był to młody człowiek o włosach ciemnoblond, bardzo żywy, ale bardzo otyły; mógł mieć dwadzieścia pięć lub sześć lat, włosy miał bardzo kręcące się i dość długie, ubrany był w surdut. Powiedział nam:

— Obywatele, od czego zaczniemy? Trzeba by wiedzieć, co już umiecie.

— Umiemy zrównania drugiego stopnia.

Jako rozsądny człowiek, zaczął z nami przerabiać te zrównania, to znaczy tworzenie kwadrata z: a+b, na przykład, które kazał nam podnieść do drugiej potęgi: a² + 2 ab + b², przypuszczenie, że pierwszy człon zrównania był początkiem kwadratu, dopełnieniem kwadratu etc.

Niebo się nam otwarło, przynajmniej mnie. Widziałem nareszcie przyczynę rzeczy; to już nie była recepta aptekarska spadła z nieba na rozwiązywanie zrównań.

Odczuwałem żywą przyjemność podobną tej, jaką daje czytanie pasjonującego romansu. Trzeba przyznać, że wszystko, co nam Gros mówił o zrównaniach drugiego stopnia, znajdowało się mniej więcej w nikczemnym Bezout, ale tam nasze oko nie raczyło tego widzieć. To było wyłożone tak płasko, że nie siliłem się nawet zwrócić na to uwagi.

Na trzeciej czy czwartej lekcji przeszliśmy do zrównań trzeciego stopnia; tutaj już Gros był zupełnie oryginalny. Zdaje mi się, że nas przenosił wręcz na granice wiedzy, oko w oko z trudnościami do zwalczenia lub przed zasłonę, którą trzeba było podnieść. Pokazywał nam na przykład kolejno rozmaite sposoby rozwiązywania zrównań trzeciego stopnia, pierwsze próby Cardana, późniejsze postępy, wreszcie metodę obecną.

 

Byliśmy bardzo zdziwieni, że nie każe nam dowodzić tego samego twierdzenia jednemu po drugim. Z chwilą gdyśmy rzecz zrozumieli, przechodził do innej.

Nie będąc ani trochę szarlatanem, Gros osiągał skutek tej właściwości, tak pożytecznej u nauczyciela, jak u naczelnego wodza: wypełniał całą moją duszę. Ubóstwiałem go i czciłem tak, że może go do siebie zraziłem. Tak często spotkałem się z tym nieprzyjemnym i zdumiewającym skutkiem, że może przez błąd pamięci przypisuję go memu pierwszemu namiętnemu uwielbieniu. Zraziłem do siebie pana de Tracy i panią Pasta przez to, że ich uwielbiałem zbyt gorąco.

Pewnego dnia, w którym nadeszły jakieś wielkie nowiny, mówiliśmy o polityce przez całą lekcję; z końcem lekcji Gros nie chciał przyjąć od nas pieniędzy. Byłem tak przyzwyczajony do brudasostwa naszych delfinackich profesorów, panów Chabert, Durand etc., że ten bardzo prosty rys zdwoił mój podziw i mój entuzjazm. Zdaje mi się, kiedy sobie przypominam tę scenę, że było nas trzech: Cheminade, jeżeli się nie mylę, Feliks Faure i ja; i zdaje mi się także, że kładliśmy na stoliku każdy po 12 su.

Nie przypominam sobie prawie nic z dwóch ostatnich lat: 1798 i 1799. Namiętność do matematyki tak mnie pochłaniała, że Feliks Faure powiadał mi, iż wówczas nosiłem włosy za długie, tak żal mi było pół godziny, które trzeba było stracić na strzyżenie.

 

Z końcem roku 1799 moje serce obywatela zrozpaczone było naszymi klęskami we Włoszech, pod Novi i gdzie indziej, klęskami, które sprawiały mojej rodzinie żywą radość, pomieszaną jednak z niepokojem. Dziadek mój, rozsądniejszy, byłby chciał, aby Rosjanie i Austriacy nie doszli do Grenobli. Ale po prawdzie o tych życzeniach mojej rodziny mogę mówić jedynie z domysłu: nadzieja opuszczenia jej niebawem oraz szał mój do matematyki pochłaniały mnie do tego stopnia, że już bardzo mało zwracałem uwagi na odezwania mojej rodziny. Nie powiadałem sobie może wyraźnie, ale czułem to: „Tak jak rzeczy stoją, co mi znaczy ta paplanina!”.

Niebawem samolubna obawa przyłączyła się do tych zgryzot obywatela. Bałem się, że z powodu zbliżania się Rosjan może nie być egzaminu w Grenobli.

Bonaparte wylądował we Fréjus. Obwiniam się, że miałem to szczere pragnienie: ten młody Bonaparte, którego sobie wyobrażałem młodzieńcem pięknym jak pułkownik z opery komicznej, powinien się zrobić królem Francji.

To słowo budziło we mnie same wspaniałe i szlachetne pojęcia. Ta płaska omyłka była następstwem mego jeszcze bardziej płaskiego wychowania. Rodzice moi czuli się niby służbą w stosunku do króla. Na samo imię króla i Burbonów łzy napływały im do oczu.

Nie wiem, czy miałem to płaskie uczucie już w roku 1797, delektując się opowiadaniem bitew pod Lodi, Arcole99 etc., etc., które przywodziły do rozpaczy moją rodzinę, długo starającą się w nie nie uwierzyć, czy też miałem je w 1799 na wieść o wylądowaniu we Fréjus. Skłaniam się ku 1797.

W istocie zbliżanie się nieprzyjaciela sprawiło, że pan Ludwik Monge, egzaminator Szkoły Politechnicznej, nie przybył do Grenobli. „Trzeba nam będzie jechać do Paryża”

1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 43
Idź do strony:

Darmowe książki «Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz