Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖
Życie Henryka Brulard to powieść opublikowana w 1890 roku autorstwa Stendhala o charakterze autobiograficznym.
Henryk Brulard to jeden z licznych pseudonimów pisarza. Akcja rozpoczyna się refleksją głównego bohatera nad życiem w obliczu zbliżających się pięćdziesiątych urodzin (w rzeczywistości Stendhal miał wtedy już 52 lata). Zastanawia się nad wzorcem życia mężczyzny, nad publiczną karierą (której również sam doświadczył), a także uwikłaniem w związki z kobietami. W tym kontekście Stendhal wspomina swoją matkę, która zmarła, gdy on miał zaledwie siedem lat. Powieść przywołuje nie tylko różne wydarzenia z życia twórcy, lecz także jest jego pogłębioną refleksją nad życiem.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze – uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Byłem wówczas jak wielka rzeka, która ma się rzucić w wodospad, jak Ren powyżej Szafuzy, kiedy płynie jeszcze spokojnie, by niebawem rzucić się w ogromny wodospad. Moim wodospadem była namiętność do matematyki, która, zrazu jako sposób ucieczki z Grenobli — personifikacji mieszczaństwa przyprawiającego o wymioty — a potem przez miłość jej samej, pochłonęła wszystko.
Polowanie, dzięki któremu czytałem z rozczuleniem Wiejski dom i robiłem wyciągi z Historii zwierząt Buffona (mimo iż jego przykra emfaza raziła mnie już w tym wieku jako kuzynka ks[iężej] i ojcowskiej hipokryzji), polowanie było ostatnim znakiem życia mojej duszy przed matematyką.
Odwiedzałem najczęściej, jak tylko mogłem, pannę Wiktorynę Bigillion, ale zdaje mi się, że dużo przebywała na wsi w tych latach. Spędzałem wiele czasu w Towarzystwie Bigilliona, jej starszego brata, La Bayette’a, Galla, Barrala, Michouda, Colomba, Mante’a, ale moją pasją była matematyka.
Jeszcze jedna opowiastka, a potem już będę cały najeżony iksami i ypsylonami.
Jest to sprzysiężenie przeciw Drzewu Braterstwa.
Nie wiem, czemu spiskowałem. Owo drzewo to był nieszczęśliwy młody dąbek, bardzo smukły, wysoki co najmniej na trzydzieści stóp, który przesadzono, z wielkim jego żalem, na środek placu Grenette, daleko za Drzewem Wolności, które posiadało całą moją tkliwość.
Drzewo Braterstwa, być może rywal tamtego, było zasadzone tuż koło budy z kasztanami, naprzeciwko okien nieboszczyka Le Roy.
Nie wiem, z jakiej okazji przyczepiono do Drzewa Braterstwa białą tabliczkę, na której pan Jay wymalował żółto, ze swoim zwykłym talentem, koronę, berło, kajdany, wszystko to pod napisem, niby rzeczy pokonane.
Napis miał kilka wierszy, nic z niego nie pamiętam, mimo że to przeciw niemu spiskowałem.
Oto dowód zasady: trochę namiętności potęguje inteligencję, wiele namiętności gasi ją. Przeciw czemu spiskowaliśmy? Nie wiem. Przypominam sobie jeszcze mglisto tę zasadę: obowiązkiem naszym jest, ile w naszej mocy, szkodzić temu, czego nienawidzimy. To jest jeszcze bardzo mgliste. Zresztą nie pamiętam ani trochę, czegośmy nienawidzili ani pobudek tej nienawiści, jedynie obraz faktu, to wszystko; ale obraz był wyraźny.
Ja sam wpadłem na tę myśl; trzeba jej było udzielić drugim, którzy zrazu przyjęli ją zimno: „Strażnica jest tak blisko” mówili; ale w końcu byli gotowi, tak samo jak ja. Spiskowcy to byli: Mante, Treillard, Colomb i ja; może jeden albo dwóch więcej.
Czemu nie ja wystrzeliłem z pistoletu? Nie wiem. Zdaje mi się, że strzelił Treillard czy Mante.
Trzeba się było wystarać o ten pistolet, miał osiem cali długości. Naładowaliśmy go aż po wylot. Drzewo Braterstwa mogło mieć trzydzieści sześć albo czterdzieści stóp, tabliczka była na dziesięć albo dwanaście stóp wysoko; zdaje mi się, że była i bariera dokoła drzewa.
Niebezpieczeństwo mogło pochodzić ze strony strażnicy C, żołnierze przechadzali się często na niebrukowanej przestrzeni od P do P’.
Wystarczyłoby kilku przechodniów idących z ulicy Montorge albo Wielkiej, aby nas zatrzymać. Ci z nas, którzy nie strzelali, obserwowali żołnierzy na strażnicy, może to był mój posterunek jako najniebezpieczniejszy, ale nic tego nie pamiętam. Inni obserwowali ulicę Montorge i Wielką.
Około ósmej wieczór — była ciemna noc i nie bardzo zimno, było to w jesieni lub na wiosnę — była chwila pustki na rynku, przechadzaliśmy się niedbale i daliśmy sygnał dla Mante’a czy Treillarda.
Wystrzał rozległ się ze straszliwym hukiem, cisza była głęboka, a pistolet naładowany po brzegi. W tej samej chwili żołnierze z posterunku C wpadli na nas. Sądzę, że nie my jedni nienawidziliśmy napisu; podejrzewano, że może ktoś się na niego targnąć.
Żołnierze prawie nas dopadli, schroniliśmy się do bramy G w domu dziadka, ale widziano nas doskonale: wszystko wyległo do okien, wiele osób miało świece.
Brama G, wychodząca na Grenette, komunikowała się ciasnym korytarzem na drugim piętrze z bramą G’ od ulicy Wielkiej. Ale wszyscy znali to przejście.
Ratowaliśmy się, uciekając po linii FFF. Kilku uciekło, zdaje mi się, wielką bramą Jakobinów, co budzi we mnie przypuszczenie, że nas było więcej, niż mówiłem. Może był też z nami Prié.
Ja i ktoś drugi (może Colomb) byliśmy przedmiotem najżywszego pościgu. „Wpadli do tego domu!” — słyszeliśmy ten krzyk tuż obok.
Nie dotarliśmy do korytarza na drugim piętrze, zadzwoniliśmy żywo na pierwszym piętrze od placu Grenette do dawnego mieszkania dziadka, wynajętego obecnie paniom Codé, starym modystkom, bardzo pobożnym. Szczęściem otworzyły, zastaliśmy je bardzo przerażone hukiem wystrzału i zajęte czytaniem Biblii.
W dwóch słowach oznajmiliśmy: „Ścigają nas, niech panie powiedzą, żeśmy tu spędzili wieczór”. Usiedliśmy, w tej samej chwili gwałtowny dzwonek; my siedzimy i słuchamy Biblii, sądzę nawet, że jeden z nas wziął książkę.
Wchodzą komisarze. Kto oni byli, nie wiem, widocznie patrzałem na nich bardzo mało.
— Czy ci obywatele tu spędzili wieczór?
— Tak, panowie, tak, obywatele — odparły, poprawiając się, wystraszone dewotki.
Zdaje mi się, że był tam także ich brat, pan Codé, stary urzędniczyna pracujący od czterdziestu pięciu lat w szpitalu.
Musieli ci komisarze czy też gorliwi obywatele być bardzo mało przenikliwi lub też dobrze usposobieni dla pana Gagnon, którego szanowało całe miasto, począwszy od barona des Adrets aż do traktiernika Poulet, bo nasze pomieszanie musiało nam dawać dziwną postać w towarzystwie tych biednych dewotek nieprzytomnych z przestrachu. Może ten strach, równie wielki jak nasz, ocalił nas, ile że całe towarzystwo musiało mieć miny jednako wystraszone.
Komisarze powtórzyli parę razy pytanie: „Czy obywatele spędzili tu cały wieczór? Czy nikt nie wszedł tu od czasu, jak rozległ się wystrzał?”.
Cud, nad którym zastanawialiśmy się później, to to, że te stare jansenistki zgodziły się kłamać. Sądzę, że zdobyły się na ten grzech przez cześć dla mego dziadka.
Komisarze zapisali nasze nazwiska i wreszcie wynieśli się.
Podziękowania nasze były krótkie. Nastawiliśmy ucha; kiedy już nie było słychać komisarzy, wyszliśmy, kierując się w stronę korytarza.
Mante i Treillard, którzy, zwinniejsi od nas, weszli przed nami do bramy G, opowiedzieli nam nazajutrz, że kiedy dotarli do bramy G’, od ulicy Wielkiej, zastali ją zajętą przez straż. Zaczęli rozmawiać o uroku panienek, z którymi spędzili wieczór, żołnierze nie spytali ich o nic i przepuścili ich.
Opowiadanie ich wywarło na mnie takie wrażenie rzeczywistości, że nie umiałbym powiedzieć, czy to nie ja z Colombem wyszliśmy, rozmawiając o uroku panienek.
Jeszcze bardziej prawdopodobne wydaje się, że weszliśmy do domu, bo pamiętam, że Colomb wyszedł z niego w pół godziny później.
Zabawne były dyskusje, jakie toczył mój ojciec z ciotką Elżbietą co do przypuszczalnych sprawców zamachu. Zdaje mi się, że opowiedziałem wszystko siostrze mojej Paulinie, z którą byłem w przyjaźni.
Nazajutrz w szkole Monval (później nielubiany pułkownik), z którym źle żyłem, rzekł do mnie: „Ty, słuchaj! To wyście wczoraj strzelali do Drzewa Braterstwa, co?”.
Rozkosz była iść sprawdzić stan tabliczki — była podziurawiona.
Berła, korony i inne atrybuty „pokonane” wymalowane były od południa, tzn. od strony Drzewa Wolności. Były koloru jasnożółtego, wykonane na rozpiętym na płótnie papierze albo na zagruntowanym płótnie.
Nigdy nie pomyślałem o tej sprawie od piętnastu czy dwudziestu lat. Wyznaję, że mi się wydaje piękna. Powtarzałem sobie często w owym czasie z entuzjazmem i jeszcze powtarzałem ledwo cztery dni temu wiersz z Horacjusza:
Alba cię powołała, nie znam ciebie więcej94!
Ten czyn był w pełnej harmonii z tym podziwem.
Szczególne jest, że to nie ja wystrzeliłem z pistoletu, ale nie sądzę, aby to wynikło z brzydkiej ostrożności. Zdaje mi się, ale widzę to niepewnie, jakby przez mgłę, że Treillard, świeżo przybyły ze swojej wioski (Tullins, zdaje mi się), chciał koniecznie strzelić z pistoletu, aby się niejako wkupić do nas.
Kiedy to piszę, obraz Drzewa Braterstwa ukazuje się moim oczom, pamięć moja czyni odkrycia. Jak gdybym widział, że Drzewo Braterstwa było otoczone murem na dwie stopy wysokim, ozdobionym kamieniem ciosowym, z żelazną balustradą na pięć do sześciu stóp.
Jomard był to drab k[lecha], jak później Mingrat, którego zgilotynowano za to, że otruł swego ojczyma, niejakiego Martin z Vienne, o ile mi się zdaje, byłego „członka Departamentu”, jak się mówiło. Widziałem, jak tego łajdaka sądzili, a potem zgilotynowali. Byłem na chodniku, przed apteką pana Plana.
Jomard zapuścił brodę, na ramionach miał czerwony płaszcz jako ojcobójca.
Byłem tak blisko, że po egzekucji widziałem, jak krople krwi zbierały się na ostrzu noża, zanim spadły. Uczułem wstręt, przez nie wiem ile dni nie mogłem jeść mięsa.
Zdaje mi się, że się załatwiłem ze wszystkim, o czym chciałem mówić przed zapuszczeniem się w ostatnią opowieść tyczącą się Grenobli: moje rzucenie się w matematykę.
Panna Kubly wyjechała od dawna, zostało mi o niej jedynie tkliwe wspomnienie; Wiktoryna Bigillion przebywała wiele na wsi; jedyną moją rozkoszą był Szekspir i Pamiętniki Saint-Simona, wówczas w siedmiu tomach, później kupiłem w dwunastu, drukowane baskerwilem; namiętność, która przetrwała tak jak szpinak w zakresie fizycznym i która jest co najmniej równie mocna w pięćdziesiątym trzecim roku jak w trzynastym.
Kochałem tym bardziej matematykę, im bardziej pogardzałem mymi nauczycielami, panami Dupuy i Chabert. Mimo emfazy, wykwintu i łagodności, w jakie stroił się pan Dupuy, kiedy się zwracał do kogoś, miałem dość przenikliwości, aby odgadnąć, że był o wiele większy nieuk niż pan Chabert. Pan Chabert, który w społeczno-mieszczańskiej hierarchii był o tyle niżej od pana Dupuy, czasami, w niedzielę lub we czwartek rano, brał jaki tom Eulera albo... i zmagał się krzepko z trudnościami. Zawsze miał wszelako minę aptekarza, który zna dobre recepty, ale nic nie dowodziło, w jaki sposób te recepty rodzą się jedne z drugich; żadnej logiki, żadnej filozofii w tej głowie; nie wiem, jaki zabobon wychowania czy próżności — może religia — kazały dobremu panu Chabert nienawidzić nawet nazwy tych rzeczy.
Z moją dzisiejszą głową niesłusznie dziwiłem się dwie minuty temu, dlaczego nie znalazłem natychmiast lekarstwa. Nie miałem żadnej pomocy; przez próżność dziadek miał niechęć do matematyki, która była jedyną granicą jego uniwersalnej niemal wiedzy. „Pan Gagnon nie zapomniał nigdy nic z tego, co czytał” — powiadano z szacunkiem w Grenobli. Matematyka była jedyną odpowiedzią jego wrogów. Ojciec brzydził się matematyką przez religijność, jak sądzę; przebaczał jej trochę jedynie dlatego, że uczy zdejmować pomiary gruntów. Sporządzałem mu bez przerwy kopie planu jego posiadłości w Claix, w Échirolles, w Fontagnieu, w Cheylas (dolina w pobliżu...), gdzie właśnie zrobił dobry interes.
Bezoutem gardziłem tyleż co Dupuym i Chabertem.
Było może kilku tęgich uczniów w Szkole Centralnej, których przyjęto do Szkoły Politechnicznej w 1797 albo 1798, ale ci nie raczyli odpowiadać na moje wątpliwości, może wyłożone nie dość jasno lub raczej wprowadzające ich w kłopot.
Kupiłem albo dostałem jako nagrodę pisma księdza Marie, w jednym tomie in 8°. Pochłonąłem ten tomik z pasją, niby romans. Znalazłem tam twierdzenia wyłożone w innej formie, co mi sprawiło wiele przyjemności i wynagrodziło moje trudy, ale poza tym nic nowego.
Nie chcę powiedzieć, aby w istocie nie było nic nowego, może ja nie rozumiałem, nie byłem dość wykształcony, aby to ocenić.
Aby medytować spokojnie, zagospodarowałem się w salonie umeblowanym tuzinem pięknych foteli haftowanych przez moją biedną matkę. Odwiedzało się go raz albo dwa razy do roku dla usunięcia kurzu. Ten pokój nastrajał mnie do zadumy, zachowałem jeszcze w owej epoce obraz miłych kolacyjek wydawanych przez matkę. Goście opuszczali ten salon błyszczący od świateł, aby z uderzeniem dziesiątej przejść do pięknej jadalni, gdzie podawano ogromną rybę. Był to zbytek mojego ojca; zachował jeszcze ten zmysł w stanie dewocji oraz spekulacji rolniczych, w których ugrzązł.
Na stole w salonie napisałem pierwszy akt (czy też pięć aktów?) mego dramatu, który nazwałem komedią95, czekając na przypływ geniuszu mniej więcej tak, jakby anioł miał mi się objawić.
Główną podstawą entuzjazmu mego do matematyki był może mój wstręt do hipokryzji; hipokryzja w moich oczach to była ciotka Serafia, pani Vignon i ich kl[echy].
Wedle mnie hipokryzja była niemożliwa w matematyce; w młodzieńczej prostoduszności myślałem, że tak jest we wszystkich naukach, do których słyszałem, że matematykę się stosuje. Co się ze mną działo, kiedy spostrzegłem, że nikt nie może mi wytłumaczyć, dlaczego minus przez minus daje plus (– x – = +)! (To jedna z zasadniczych podstaw nauki, która zowie się algebrą).
Robiono o wiele gorzej niż to, że mi nie tłumaczono tej trudności (która z pewnością jest do wytłumaczenia, bo prowadzi do twierdzenia), tłumaczono mi ją za pomocą racyj najoczywiściej niezbyt jasnych dla tych, którzy je podawali.
Pan Chabert przypierany przeze mnie kręcił się, powtarzał swoją lekcję, tę właśnie, przeciw której podnosiłem zarzuty, przy czym miał minę, która zdawała się mówić: „ale to jest zwyczaj, wszyscy godzą się na to wytłumaczenie. Euler i Lagrange, którzy z pewnością nie gorsi są od ciebie, przyjęli je. Wiemy, że jesteś bardzo inteligentny (to znaczyło: wiemy, że dostałeś pierwszą nagrodę z literatury i że dobrze popisałeś się na egzaminie), widocznie chcesz zwrócić na siebie uwagę”.
Co się tyczy pana Dupuy, ten traktował moje nieśmiałe zarzuty (nieśmiałe z przyczyny jego emfazy) z uśmiechem wyższości graniczącej z niechęcią. Mimo że o wiele słabszy od pana Chabert, był mniejszy kołtun, mniej ograniczony i może zdrowo sądził o swojej wiedzy matematycznej. Gdybym dziś widział tych panów przez tydzień, wiedziałbym od razu, czego się trzymać. Ale wciąż muszę wracać do tego punktu.
Wychowany pod szklanym kloszem przez rodzinę, którą rozpacz zacieśniła jeszcze, bez żadnej styczności z ludźmi,
Uwagi (0)